Edward Kowalczuk to były trener przygotowania fizycznego Hannoveru 96. Polski szkoleniowiec pracował przy pierwszym zespole ponad 30 lat. Obecnie pracuje w akademii klubu. Opowiada nam o bazie, w której reprezentacja Polski będzie trenowała podczas mistrzostw Europy w Niemczech. Mówi też o reakcji na awans polskiej drużyny na turniej i wspomina początki w zawodzie.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Zacznijmy od tego, co wydarzyło się w weekend: Bayer Leverkusen przerwał jedenastoletnią dominację Bayernu Monachium w Bundeslidze, zdobył tytuł na pięć kolejek przed końcem, ma szesnaście punktów przewagi na Bawarczykami. Niemcy są w szoku?
Edward Kowalczuk: Już nie, bo w trakcie sezonu oswoili się z myślą, że nastąpi koniec pewnej epoki. Bayer grał pięknie, widowiskowo, drużyna Xabiego Alonso pokazywała charakter. To mistrz kompletny. Żadna z drużyn nie miała szans w wyścigu z Leverkusen.
Nie zamierzam niczego odejmować Bayerowi, ale zastanawiam się, od czego zaczął się tak spektakularny "zjazd" Bayernu Monachium.
To szereg przyczyn, na pewno do jednej z nich możemy zaliczyć sytuację z Robertem Lewandowskim. Po fakcie wszyscy żałowali, że tak to się skończyło i Robert odszedł z Monachium. Gdy Lewandowski już o tym postanowił, nagle wybuchł alarm, że on Bayernowi mógłby jeszcze wiele dać. Bez wątpienia, w Bayernie popełnili duży błąd, że go nie zatrzymali. Ale dało się też odczuć, że Robert poczuł się niedoceniony pod koniec swojego pobytu w klubie. Zabrakło konkretnego stanowiska Bayernu, że chcą go na kolejne lata i koniec. Za jego czasów sama atmosfera w drużynie była zupełnie inna. Wszyscy grali na Roberta, to była idealna sytuacja dla obu stron. Korzystał na tym Robert i Bayern.
Po dwóch latach Lewandowski wraca do Niemiec. Z reprezentacją Polski.
I właśnie to zostało najbardziej odnotowane przez tutejsze media. W Hanowerze gazety pisały wprost: "Będziemy gościć Roberta Lewandowskiego" lub "Robert Lewandowski podniesie wartość turnieju". Byłem tym lekko zaskoczony, bo jednak dużo mniej mówiło się o naszej drużynie.
Jak Niemcy zareagowali na to, że polscy piłkarze weszli na Euro dopiero po barażach?
Byli zaskoczeni, że tak słabo graliśmy w eliminacjach. Raczej spodziewali się, że przejdziemy przez kwalifikacje bez problemu. "Uciekliście spod topora" - komentowali. Generalnie, odetchnęli z ulgą i ucieszyli się, że znowu zobaczą na swoich stadionach Lewandowskiego. A poza tym: w Niemczech jest mnóstwo Polaków, a wielu kibiców przyjedzie z Polski na turniej. Wiąże się to również z tym, że zostawią tu kilka euro.
U nas w klubie też z duża dumą odebrano, że Hanower może gościć uczestnika Euro i to tak klasową drużynę. Na pewno wszyscy staną na głowie, żeby pomóc polskiej kadrze.
Pan będzie pojawiał się w bazie Polaków?
Z wielką przyjemnością skorzystałbym z takiej okazji. Oglądam wszystkie mecze polskiej kadry i kibicuję drużynie. Pamiętam mecz na stadionie Hannoveru z Kostaryką w 2006 roku. Wygraliśmy 2:1 po dwóch golach Bartosza Bosackiego, byłem wtedy na trybunach.
Znam kilku graczy z obecnej reprezentacji. Jeżeli byłoby zainteresowanie, bym pomógł z zakresu motorycznego, to zawsze służę radą. Choć na pewno selekcjoner jest doświadczony i będzie wiedział, jak sobie poradzić.
Co czeka polską kadrę na miejscu?
Ośrodek akademii znajduje się cztery kilometry za miastem, w cichym miejscu. Kilka lat temu został przebudowany. Jest tu mnóstwo boisk z naturalną i sztuczną trawą. Leży przy pięknym parku, jednym z największych w Europie. Obok jest ogród zoologiczny, a naprzeciwko centrum kongresowe - bardzo podobne do Hali Stulecia we Wrocławiu.
Drużynie na pewno nie będzie się nudzić w wolnym czasie. W centrum miasta jest sztucznie zbudowane jezioro. Cała masa ludzi biega wokół niego. My też tysiące razy biegaliśmy tam z zespołem. Polecam stare miasto, ratusz. Hanower tętni życiem. Jest dużo koncertów, cała masa dyskotek - choć niech to może zostanie na deser.
Czym się pan teraz zajmuje?
Od trzech lat jestem na emeryturze, nie ma mnie przy pierwszej drużynie, ale nadal pracuję w klubie. Mam zajęcia z młodszymi rocznikami w akademii Hannoveru i ćwiczę indywidualne z utalentowaną młodzieżą, która jest w ważnym momencie swojego rozwoju: przejścia z juniorów do seniorskiej piłki. Przepracowałem w Hannoverze 32 lata.
Jakie były początki?
Zaczynaliśmy tak, że w klubie był główny trener i ja plus masażysta bez specjalnych kwalifikacji. Na początku byłem trenerem bramkarzy i pomagałem w przygotowaniu treningu dla pierwszej drużyny. Główny szkoleniowiec był odpowiedzialny za taktykę, a ja w dużej mierze za resztę. Później dochodziło do zespołu coraz więcej osób do pomocy - ludzie od taktyki, techniki, oddzielny trener bramkarzy. I wtedy zająłem się przede wszystkim zajęciami motorycznymi. Dla porównania, obecnie w sztabie szkoleniowym pracuje od trzynastu do szesnastu osób.
Wcześniej pracował pan jednak przy innej dyscyplinie sportu.
Wyjechałem z Polski w 1983 roku. Takie były czasy, że w naszym kraju nie żyło się swobodnie. Miałem 40 lat i zdecydował impuls. Niespełna pięćdziesiąt kilometrów pod Hanowerem, w małym miasteczku Celle mieszkała dalsza rodzina. Odświeżyłem kontakt i nie żałuję tej decyzji.
Przed wyjazdem trenowałem w Szczecinie lekkoatletów, między innymi sprinterów, płotkarzy. Moją specjalnością był wielobój i siedmiobój kobiet. Jednym z moich zawodników był sprinter Jan Pawłowicz, który pojechał na olimpiadę do Moskwy w 1980 roku. Był wielkim talentem, ale nie zrobił większej kariery. Prowadziłem też Jarosława Marca, który niestety zginął później w wypadku samochodowym po zderzeniu z autem, w którym jechali Tadeusz Ślusarski i Władysław Komar.
W Niemczech najpierw trenowałem lekkoatletów, a następnie nawiązałem kontakt z Hannoverem i podjąłem tam pracę.
Dziś jest pan traktowany w mieście jak legenda.
Nie chcę używać takich słów, ale mogę powiedzieć, że faktycznie bardzo często ludzie zaczepiają mnie w sklepie, czy podczas spacerów. Zawsze wysłucham kilku miłych słów. Często pytają mnie o zdrowie, co obecnie robię i dziękują za lata oddanej pracy dla zespołu.
Trafiłem do drużyny, która występowała w trzeciej lidze niemieckiej. Później przez dwanaście lat graliśmy na zapleczu Bundesligi. I jako drugoligowiec w 1992 roku sięgnęliśmy po puchar kraju. Pokonaliśmy Borussię Moenchengladbach po rzutach karnych. To była sensacja w Niemczech, bo byliśmy raczej przeciętnym zespołem drugiej ligi. Dzięki temu wystąpiliśmy w europejskich pucharach.
Pamiętam swój ostatni mecz przy okazji pracy z pierwszą drużyną, z Herthą Berlin. Dostałem owację na stojąco. Nie ukrywam, mocno się wzruszyłem. Były piękne momenty, ale też jeden bardzo traumatyczny po samobójstwie naszego zawodnika.
Mówi pan o Robercie Enke.
Robert był wielkim bramkarzem z problemami psychicznymi, o których nikt nie wiedział. To była jego cicha tajemnica. Nic nie wskazywało, że dojdzie do tragedii, Robert przez dwa lata jeździł raz w tygodniu na sesję do psychologa do Duesseldorfu. Pracowaliśmy bardzo blisko, często miałem z nim indywidualne zajęcia. Tego samego dnia, gdy popełnił samobójstwo, zadzwoniła do mnie jego żona. Myślała, albo raczej miała nadzieję, że Robert został ze mną na dodatkowym treningu. Niestety, okazało się, że rzucił się pod pociąg. Wieczorem wszyscy zebraliśmy się w klubie. Trener przekazał nam szczegóły wypadku.
Do dziś na stadionie w Hanowerze jest duże zdjęcie Roberta. Jego imieniem i nazwiskiem nazwano ulicę, przy której znajduje się siedziba klubu: "Robert Enke strasse 1".
Pamiętam pana słowa sprzed kilku lat, że polski piłkarz po transferze do Bundesligi potrzebuje roku, by pod względem fizycznym dostosować się do tutejszego poziomu. Czy coś w tej kwestii się zmieniło?
Tak, na plus. W Polsce treningi stały się bardziej intensywnie i pod względem przygotowania fizycznego nie ma już tak dużej przepaści. Jeżeli ktoś ma talent i ciężko pracuje, to może szybko wskoczyć do zespołu.
Miałem kilku Polaków pod swoimi skrzydłami: Roman Wójcicki, z którym zdobyliśmy puchar, Andrzej Kobylański, Jacek Krzynówek. Najdłużej, siedem lat, grał u nas Darek Żuraw, a rok krócej Artur Sobiech. Niedługo odwiedzę Artura w Poznaniu, bo poprosił, bym przygotował go motorycznie po operacji kolana. Urazy niestety nie oszczędzały go także w Niemczech. Była też jeszcze sytuacja z jednym zawodnikiem, nigdy tego nie zapomnę.
Co ma pan na myśli?
Mówię o tym, co wywinął nam Paweł Wszołek. Dał słowo, że przyjedzie, podpisał nawet umowę z Hannoverem. Zarekomendowałem go w klubie, był dużym talentem z Polonii Warszawa. Niestety, wystawił klub i nie przyjechał, mimo że cała delegacja oczekiwała go w Hanowerze. Później tutejsza prasa pisała, że był to jeden z przykładów, jak nie powinien zachowywać się profesjonalny piłkarz. Moim zdaniem popełnił duży błąd. Miałby u nas świetne warunki do tego, by świetnie zacząć międzynarodową karierę i następnie trafić do większego klubu. Nawet zawodnicy w szatni dopytywali, kim jest ten piłkarz, skoro tak nas wystawił. Wyszedł z tego duży blamaż.
Teraz mamy w Bundeslidze trzech Polaków i niestety żaden nie gra regularnie.
Widać, że nasi piłkarze postawili na inne kierunki, przede wszystkim wolą wyjeżdżać do Włoch. Na pewno kilku z reprezentantów Polski pasowałoby do czołowych ekip Bundesligi. Na przykład Piotr Zieliński. To świetny chłopak, "creme de la creme" europejskiego futbolu. Byłby wzmocnieniem dla Borussii Dortmund, Bayeru Leverkusen czy Bayernu Monachium.
Jakie są pana przewidywania przed Euro w kontekście polskiej kadry?
Nie skreślałbym Polaków. Mamy dobry zespół, świetnych piłkarzy grających w dobrych klubach. Zobaczmy, jak wyglądały ostatnio duże turnieje w wykonaniu innych drużyn. Niemcy szybko odpadali, Włosi nawet nie zakwalifikowali się na dwa ostatnie mundiale. Wierzę, że Polska wyjdzie z grupy.
rozmawiał Mateusz Skwierawski
Co dalej z Wojciechem Szczęsnym? Adam Nawałka odpowiada