Najważniejszy moment rundy - Jagiellonia Białystok: Deklaracja Michała Probierza

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Przed sezonem kibice, działacze, piłkarze i wszyscy inni ludzie związani z Jagiellonią Białystok byli w siódmym niebie. Zespół w ubiegłym sezonie utrzymał się w ekstraklasie, przystępując do rozgrywek z bagażem dziesięciu ujemnych punktów za korupcję. Jakby tego było mało, Jaga zdobyła Puchar i Superpuchar Polski oraz pierwszy raz w historii zagrała w europejskich pucharach.

Kawałek wielkiego świata w Białymstoku ujrzeli pod koniec lipca, kiedy żółto-czerwoni w 3. rundzie eliminacji Ligi Europejskiej zmierzyli się w pierwszym meczu z Arisem Saloniki. Spotkanie rozpoczęło się fatalnie dla Jagiellonii, gdyż białostoczanie już po 7. minutach przegrywali 0:2. Wydawało się, że będzie pogrom. Nic z tych rzeczy. Po zejściu z boiska Igora Lewczuka - najsłabszego ogniwa - Jaga walczyła z Grekami jak równy z równym. Za sprawą Rafała Grzyba zdołała strzelić kontaktową bramkę. Na więcej tego dnia nie było stać podopiecznych Michała Probierza i wydawało się, że rewanż w Salonikach będzie formalnością.

Zanim doszło do drugiego spotkania z Bogami Wojny, żółto-czerwoni w Płocku w meczu o Superpuchar Polski zmierzyli się z mistrzem kraju - Lechem Poznań. Mecz zakończył się wygraną Jagi i zdobycie drugiego trofeum w historii klubu stało się faktem. Jeden z przeszczęśliwych kibiców podlaskiego klubu powiedział wtedy do swojego kolegi: Jeszcze kilka miesięcy temu o tym nie śniłem i chyba więcej takich chwil nie dożyję. Mogę już umierać! Na co jego rozmówca odparł: - Poczekaj na mistrzostwo Polski!

Do tego sukcesu była jednak daleka droga, a pierwszym sygnałem, że jednak może się udać był... remis 2:2 w Salonikach. Jagiellonia, dzięki bramkom Marcina Burkhardta, była blisko sprawienia ogromnej sensacji i wyeliminowania Arisu. Niestety, nie udało się, gdyż do akcji wkroczył rumuński sędzia Alexandru Deaconu i podarował gospodarzom rzut karny z kapelusza, z którego padła bramka dająca drużynie z Salonik awans.

Wówczas wszyscy w Jagiellonii uwierzyli, że drużyna w tym sezonie może zadziwić piłkarską Polskę. Skoro białostoczanie nie przestraszyli się Arisu i fanatycznej greckiej publiczności, to dlaczego mieliby się bać Lecha Poznań, Wisły Kraków czy też Legii Warszawa?

I rzeczywiście, w rundzie jesiennej Jagiellonia zadziwiła piłkarską Polskę. Początek sezonu białostoczanie mieli znakomity - w pięciu meczach zdobyli 13 punktów, a w pokonanym polu pozostawili dwie najlepsze drużyny ubiegłego sezonu - Lecha i Wisłę. To właśnie po zwycięskim spotkaniu z Białą Gwiazdą trener Probierz wypalił: Zdajemy sobie sprawę, że kolejne mecze będą coraz trudniejsze, bo nikt nie będzie nas już lekceważył i traktował jako kopciuszka. Chcemy dalej uciekać i tym z dołu, i tym z góry tabeli. Gramy o mistrzostwo Polski - nie boję się tego powiedzieć - zadeklarował.

Od tamtego momentu Jagiellonia grała jak natchniona i miała tylko dwie poważniejsze wpadki, kiedy to w słabym stylu przegrała z Arką Gdynia (0:1) i Widzewem Łódź (1:4). W pozostałych meczach żółto-czerwoni grali bardzo dobrze i zasłużenie zostali mistrzem jesieni. Dla wielu ten sukces białostoczan był sporym zaskoczeniem, jednak jeżeli przyjrzymy się kadrze lidera ekstraklasy, to wielkiego zdziwienia być nie powinno. Grzegorz Sandomierski, Thiago Cionek, Andrius Skerla, Tomasz Kupisz (objawienie jesieni), Kamil Grosicki czy Tomasz Frankowski to dla każdego polskiego kibica znane nazwiska. Nad wszystkim czuwał Probierz, uważany przez wielu ekspertów za najlepszego polskiego trenera i następcę selekcjonera Franciszka Smudy.

Czy w maju Jagiellończycy będą cieszyć się z mistrzostwa? Czas pokaże. Jednak już dziś wiadomo, że z białostocką ekipą w naszym kraju każdy musi się liczyć. Jeszcze niedawno w Białymstoku była trzecia liga, a piłkarze wychodzili w koszulkach z napisem "Gramy za darmo"...

Źródło artykułu: