Marcin Ziach: Co zastał pan w Świnoujściu na początku swojej przygody z Flotą? W minionym sezonie zespół był krok od awansu. Dziś pozostało po nim niewiele.
Krzysztof Pawlak: Można powiedzieć, że zastałem spaloną ziemię. Latem ośmiu czy dziewięciu zawodników podstawowej jedenastki opuściło Świnoujście. W kadrze było też czterech zawodników poważnie kontuzjowanych, z których Paczkowski i Tomasik powoli dochodzą do siebie, a Uszalewski i Rygielski nie wiem czy wznowią w ogóle treningi. Obraz klubu zaraz po moim przyjściu nie był zatem szczególnie zachęcający. Na szczęście na rynku było wielu zawodników, którzy niekoniecznie byli bardzo drodzy, a mieli ambicję pokazania się w tej lidze. Poszliśmy w tym kierunku, bo Floty nie stać na to, żeby za piłkarzy płacić jakichś dużych pieniędzy. Udało nam się sklecić niezłą ekipę. Mam w kadrze 18-19 zawodników prezentujących równy poziom. Siła mojej drużyny drzemie nie w indywidualnościach, a w kolektywie. Wyniki jak na razie przemawiają na naszą korzyść.
Była złość na trenera Petra Nemeca, że najlepszych zawodników pociągnął za sobą do Gdyni?
- A co ja mogę mieć do trenera Nemeca? Nie znam tego pana osobiście. Jedyne co nas łączy to fakt, że jesteśmy fachowcami, którzy mają w papiery wpisany zawód trenera piłkarskiego. Petr Nemec postąpił, jak postąpił. Czy zgodnie z etyką zawodową i z własnym sumieniem, to nie mnie oceniać. Ja zbudowałem tego lata swoją drużynę i całą swoją uwagę poświęcam temu, żeby ci chłopcy grali jak najlepiej w piłkę. Czasami idzie nam lepiej, czasami gorzej. Ale wydaje mi się, że na tym etapie rozgrywek można powiedzieć, że w naszym przypadku suma szczęścia wychodzi dziś na remis.
Flota Świnoujście już w poprzednich sezonach pokazywała, że jest zespołem niemieszczącym się w piłkarskich szablonach. Potrafiła ograć faworyta, by tydzień później przegrać z outsiderem.
- Chciałbym od tego schematu odejść. Będę robił wszystko, żeby moja drużyna takiej sinusoidy nastrojów kibicom serwować nie musiała. W piłce można przegrać, jak przegraliśmy na początku sezonu z Dolcanem Ząbki, a mimo to zebraliśmy od kibiców gromkie brawa, ale nie można przegrywać w sposób urągający zawodowemu futbolowi. Dla mnie niedopuszczalne jest to, że zawodnicy przechodzą obok meczu, albo wychodzą na boisko tylko po to, żeby odbębnić dziewięćdziesiąt minut. W piłce trzeba zawsze walczyć o zwycięstwo, bo strzelanie bramek jest solą futbolu. Kto tego nie rozumie powinien grać w bierki, a nie biegać po zielonej murawie.
Osiem punktów na tym etapie rozgrywek wziąłby pan w ciemno?
- Powiem panu, że cieszę się z postawy mojego zespołu. W lidze gromadzimy punkty i znacząco od czołówki nie odstajemy, a w dodatku udało nam się przejść do kolejnej rundy w rozgrywkach Pucharu Polski. Elana Toruń postawiła nam bardzo trudne warunki, a wielu pierwszoligowców już na tym etapie rozgrywek z walki o końcowy triumf odpadło. Dziwię się opiniom trenerów, którzy przyznają, że walkę o ten puchar traktują po macoszemu i wystawiają do rozgrywek drugi garnitur. Chciałbym ich zapytać, czym tak naprawdę jest drugi garnitur? Ja w Toruniu też dałem pograć zawodnikom mniej grającym w lidze, ale to żadna druga jedenastka, bo zawodnik w kadrze z numerem piętnastym czy szesnastym musi być tak samo przygotowany do gry w lidze, jak zawodnik z numerem jeden, trzy czy pięć. Trzeba pamiętać, że ten co w ostatnim meczu był numerem dwudziestym i nie załapał się do kadry, być może w następnym meczu wybiegnie w wyjściowej jedenastce.
Czyli pan rozgrywki o Puchar Polski traktuje bardzo poważnie.
- W każdych rozgrywkach trzeba walczyć o najlepszy wynik. Ja należę do szkoleniowców, którzy nie potrafią przegrywać. Oczywiście, porażka jest w sport wkalkulowana, ale zawsze trzeba dążyć do tego, żeby nie przegrać, a najlepiej wygrać. Tę filozofię wpajam swoim zawodnikom, bez względu na to, czy jest to gierka wewnętrzna, sparing czy mecz o ligowe punkty. Bez względu na wszystko trzeba zawsze grać o dobry wynik i zwycięstwo. Przy prestiżu, jakim cieszy się dziś piłka w polskich mediach przyjemnie jest wygrać nawet z juniorami, by potem o tym przeczytać w gazecie.
Mimo wszystko Flocie ciężko będzie wyrównać wynik z poprzedniego sezonu. Podium było najlepszym rezultatem tej drużyny w historii gier na zapleczu ekstraklasy.
- Odpowiem panu pytaniem na pytanie. Czy wobec sytuacji kadrowej, w jakiej Flota znalazła się na początku tego sezonu, to trzecie miejsce to zwycięstwo czy porażka?
Najlepszy wynik w historii to zawsze sukces.
- Owszem, ale patrząc na to, co się stało z drużyną po osiągnięciu tego wyniku, trzeba się nad tym głębiej zastanowić. Nic nie ujmując wynikowi, jaki z Flotą trener Nemec osiągnął, trzeba pamiętać, że ten zespół był budowany przez cztery lata. Dajmy szansę też tej drużynie, która w Świnoujściu tworzy się teraz. Jestem pewien, że jeżeli będzie nam dane dłużej ze sobą popracować, to z meczu na mecz ten zespół będzie coraz lepszy. Jeżeli zbudujemy kolektyw, to tę drużynę też będzie stać na to, by powalczyć o dość wysokie cele.
W opinii Petra Nemeca trzecie miejsce było już sukcesem i to, czy zespół chce powalczyć o awans pozostawił on do oceny samych zawodników. Do awansu zabrakło sześciu punktów...
- I gdzie tutaj jest rola trenera? Trener pyta swoich zawodników, czy chcą walczyć o awans? Ja nie widzę sensu w takim gadaniu.
Petr Nemec nie ukrywał, że jego zdaniem w Świnoujściu atmosfery na awans do T-Mobile Ekstraklasy nie ma.
- Nie czytałem tego, ale dla mnie to urąga zawodowemu futbolowi. Postawa sportowca powinna opierać się na zasadzie, że jak wygram, to będę się zastanawiał jakie są tego skutki. Jeżeli bym awansował do ekstraklasy i okazałoby się, że miasto do tego poziomu nie dorasta, to nie mój problem, bo ja swoje zrobiłem. Dla mnie takie tłumaczenie jest śmieszne. To jak szukanie alibi, dlaczego końcówkę sezonu odpuściliśmy i nie awansowaliśmy.
Według pana Świnoujście do roli miasta drużyny ekstraklasowej dorosło?
- Na pewno miasto dorosło do tego, by stworzyć solidne podwaliny na grę zespołu w pierwszej lidze. Myślę, że jeśli pojawi się szansa na to, że można przeć do przodu, to to parcie będzie ogromne.
Tych warunków zabrakło w Gorzowie Wielkopolskim. Wraca pan myślami do tego, co stało się z GKP?
- Muszę wracać, bo też z całym oddaniem budowałem ten zespół, a potem moja praca została drastycznie przerwana. W Gorzowie tworzyła się bardzo fajna drużyna złożona z młodych chłopców, którzy w pierwszej swojej rundzie nie dowierzali, że mogą z powodzeniem występować w pierwszej lidze. Wyglądaliśmy naprawdę dobrze. Zimę też przepracowaliśmy sumiennie, dzięki czemu mieliśmy silne podwaliny pod to, by zrobić z GKP dobry wynik. Niestety kiedy sportowo zaczęło nam się układać, to nagle organizacyjnie wszystko pękło. Pękło do tego stopnia, że po dzień dzisiejszy zawodnicy i ja sam musimy w sądzie walczyć o zaległe pieniądze. To przykre i urągające, że w tak łatwy sposób można było zniszczyć trud całej drużyny, która dążyła do tego, żeby piłkę dla Gorzowa Wielkopolskiego uratować.
Pękło podobno dlatego, że dla miejskiego magistratu Gorzów Wielkopolski to nade wszystko żużel.
- Wszystko na to wskazuje. Nie może być tak, że władze miasta robią wszystko, by jednej dziedzinie ze stołu spadały frykasy nawet wtedy, kiedy wszyscy są syci i przejedzeni, a inni nie mają co do garnka włożyć. Tak w Gorzowie wyglądała różnica między żużlowcami a piłkarzami. Ja nie mam nic do żużla, ani zawodników tam występujących. Darzę ich wielkim szacunkiem, bo w każdym wyścigu narażają swoje życie i zdrowie, by robić to co kochają. Trzeba jednak rządzić tak, by w jednym mieście dać pożyć kilku dyscyplinom. Żużel to sport elitarny i nie każdy młody chłopiec weźmie po lekcjach motocykl, żeby jeździć w kółko. Piłka to jednak dyscyplina masowa i skoro tak mnóstwo pieniędzy poszło na żużel, to na pewno jakimś procentem tej sumy zadowoliliby się i piłkarze, i koszykarki. Gorzów Wielkopolski to tak duże i usportowione miasto, że nie wolno tam forować tylko jednej dyscypliny.
Dziś na sportowym wizerunku tego miasta pozostaje rysa, bo drużyna tam występująca wycofała się z rozgrywek przed końcem sezonu.
- Bo nie miała innego wyjścia. O tym, w jakich warunkach GKP musiał przygotowywać się do meczów, można napisać dobrą książkę. Prawdę mówiąc nasze obiekty nie były przystosowane nawet na A klasę. Dzięki zaangażowaniu dyrektora Niewiadomskiego, kierownika Kaczorka i moim, można było ten zespół przez pewien czas utrzymać. Dłużej nam się to nie udało, ale trudno się temu dziwić, skoro nieustannie dawano nam do zrozumienia, że jesteśmy niepotrzebni. Przecież zawodnicy nie mieli nawet gdzie przenocować, bo mieście nie było woli znalezienia lokum dla piłkarzy. To musiało pęknąć. Szkoda tylko, że stało się to wówczas, kiedy pod kątem sportowym wszystko zaczęło wyglądać naprawdę nieźle. Żeby to zrozumieć trzeba było wszystko widzieć od środka. Myślę, że kiedyś odważę się napisać książkę o pracy w Gorzowie pt.: "Jak nie należy prowadzić profesjonalnego klubu". Przed tym co osiągnęliśmy chylę czoła przed moją drużyną i z kim nie rozmawiam, każę to zaznaczyć tłustym drukiem, jak bardzo walczyła ona nie tylko z sobą, ale z wszystkimi przeciwnościami, jakie w GKP zawodników spotkały. Powtarzałem im, że tak długo jak oni będą chcieli grać o zwycięstwo, tak długo ja ich nie opuszczę i słowa dotrzymałem. Razem zgasiliśmy światło i rozstaliśmy się w przyjacielskiej atmosferze. Komu trzeba było podziękować - podziękowaliśmy, a z kim jeszcze trzeba walczyć, to walczyć będziemy.
Mało kto wie, że jest pan dziś najbardziej efektywnym byłym selekcjonerem reprezentacji Polski w historii.
- Prowadziłem naszą kadrę w 1997 roku, w meczu z Gruzją. Wygraliśmy 4:1, ale zaraz po tym zostałem zwolniony. Wspominam to z wielkim sentymentem i każdemu trenerowi życzę, by było mu dane słuchać "Mazurka Dąbrowskiego" z perspektywy ławki trenerskiej reprezentacji Polski. Niektórzy może się podśmiechują, że byłem tylko jednorazowym selekcjonerem, ale ja uważam to za ogromne wyróżnienie i ogromny sukces.
Dlaczego pana przygoda z kadrą narodową trwała tak krótko?
- Tak się złożyło, że poprowadziłem reprezentację tylko raz. Nie ukrywam, że miałem propozycję od nieodżałowanej pamięci prezesa Dziurowicza i dyrektora Kuleszy, żeby zostać selekcjonerem do końca rozgrywek eliminacyjnych, ale tak wielkie było parcie na to, żeby trenerem kadry został Janusz Wójcik, że ja dla siebie nie widziałem w tym mariażu miejsca. Kierowałem się swoją miłością do Lecha i przejąłem drużynę z Poznania. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że popełniłem ogromny błąd. Nie posłuchałem ludzi naprawdę mi życzliwych, że to nie jest najlepsza pora na pracę przy Bułgarskiej. Od tego czasu zaczął się niszowy okres mojej kariery. Nie wskoczyłem na rozpędzająca się karuzelę polskich trenerów, a właśnie wtedy zaczęło się zamieszanie z licencjami trenerskimi. Długo pracowałem w niższych ligach, z sukcesami o charakterze lokalnym. Mam nadzieję, że po tym, co osiągnąłem w Gorzowie i co staram się teraz robić w Świnoujściu na nowo swoją pozycję odbuduję. Apetytu na sukces i serca do pracy na pewno mi nie zabraknie.
Janusz Wójcik, który kilka lat później został Januszem W.
- Nie chciałbym do tematu Janusza Wójcika nawiązywać, ale trzeba powiedzieć, że w tamtych latach nie tylko ten szkoleniowiec był w jakimś stopniu w ten proceder zamieszany. Wystarczy spojrzeć ilu trenerów w tamtych latach się objawiło, jako wielcy trenerzy ligowi, a nawet cudotwórcy. Dzisiaj ich nazwisk szukamy, ale ich w polskiej piłce już nie ma. Albo odeszli od piłki, albo po prostu nie mogą w tym zawodzie pracować. Ja mogę ze spokojnym sumieniem robić to, co robię. Cały czas też powtarzam swoim zawodnikom, że zanim coś zrobią, to niech się trzy razy zastanowią, bo często stawka jest niewspółmierna do odpowiedzialności.
Spotykał się pan na co dzień z korupcją pracując w tym zawodzie?
- Pracując tyle lat nie można się było nie spotkać. Tematu specjalnie rozwijał nie będę, ale w pewnych latach korupcja powszechna, jak chleb na półce w piekarni. Sztuką było jej nie dostrzec.
Lech Poznań z pana okresu pracy przy Bułgarskiej także był w ten proceder zamieszany?
- Myślę, że nie. Lech za moich czasów miał bardzo fajny zespół i bez skalania się w korupcji radziliśmy sobie całkiem fajnie. Żałuję tylko, że nie było mi dane w Poznaniu przepracować całego sezonu. Już po dobrej w naszym wykonaniu rundzie jesiennej starano się w jakimś stopniu wyprzedać drużynę. Zawodnicy, którzy mieli z klubu odejść przyszli przedtem do mnie po poradę i nakłoniłem ich do tego, żeby w Poznaniu zostali. Od tego czasu stałem się dla działaczy pracownikiem bardzo niewygodnym. Nie do końca wiem dlaczego tak się stało. Mogę się jedynie domyślać. Po dwóch meczach rundy rewanżowej i porażce z Widzewem podziękowano mi za współpracę. Kiedy dziś zamykam oczy i wracam do tego myślami, to jest mi strasznie przykro, że w ten sposób ze mną postąpiono. Życie potoczyło się dalej i dziś pracuję w Świnoujściu i dla Floty zostawiam całe swoje serce. Razem z tymi młodymi chłopakami tworzymy jeden żywy ludzki organizm.
Cel Floty na ten sezon?
- Nie otrzymałem od działaczy jakiegoś konkretnego celu, jaki zespół ma w tym sezonie osiągnąć. Największą radością dla trenera jest to, że zespół cieszy się pracą i każdą minutą treningu. Razem z zarządem udało nam się stworzyć atmosferę, która jest podstawą sukcesu. To mnie cieszy.
Pana jaki wynik by zadowolił?
- Nie jestem wielbicielem statystyk i tabelek. Wszystko jest skorelowane. Jeżeli zespół będzie robił postępy, pojmie moją filozofię gry w piłkę nożną i będzie ją realizował, to wyniki będą przychodziły. Właśnie to daje radość trenerowi, a nie sztywne liczby i statystyki. Czy będzie to miejsce trzecie, czwarte czy dziesiąte, zależy tylko od nas. Wiadomo, że kibice biorą dzień po meczu gazetę i patrzą na którym miejscu drużyna się obecnie plasuje. Są jednak też ludzie, którzy znają się na piłce i umieją ocenić pracę trenera nie przez pozycję, jaką drużyna zajmuje, a styl prezentowany na boisku.