Historia przez duże "L", czyli Roberta Lewandowskiego droga na szczyt

Na naszych oczach pisze się historia. Robert Lewandowski zagra w najlepszej drużynie Europy z potencjałem na bycie najlepszą wszech czasów. Jego droga na szczyt to historia przez duże "L".

Transfer "Lewego" do Bayernu Monachium to zwieńczenie jego drogi na piłkarski Olimp, którą przeszedł w iście hollywoodzkim stylu. Porównanie jest nieprzypadkowe - w końcu bawarski klub określany jest mianem FC Hollywood. Dawniej nie był to miły przydomek, ale dziś kojarzy się tylko pozytywnie. W końcu Bayern to klub, a raczej prężnie działające przedsiębiorstwo, z potężnym budżetem i zapleczem. Jupp Heynckes stworzył maszynę, której części uszlachetnia teraz jeden z najlepszych trenerów na świecie - Josep Guardiola. Monachijczycy to absolutni dominatorzy, którzy w minionym roku wygrali 49 z 56 rozegranych spotkań i zdobyli wszystkie najważniejsze trofea, przegrywając tylko z Borussią Dortmund Lewandowskiego rywalizację o mało znaczący w porównaniu z innymi rozgrywkami Superpuchar Niemiec. Lewandowski stał się właśnie częścią projektu, którego celem jest zdominowanie niemieckiego i europejskiego futbolu na lata.

26-latek ma szansę zapisać się w historii światowego futbolu i być częścią drużyny, o której za kilkadziesiąt lat będą krążyć opowieści jak o węgierskiej Złotej Jedenastce Gusztava Sebesa czy Realu Madryt czasów Ferenca  Puskasa i Alfredo Di Stefano, który w latach 1956-1960 pięć razy z rzędu wygrywał Puchar Mistrzów. Już teraz jednak "Lewy" zapisał się w historii polskiej piłki - jego transfer do najlepszej aktualnie drużyny Europy to sytuacja bez precedensu. Owszem, biało-czerwoni grali w wielkich klubach, wygrywali Puchar Mistrzów i Ligę Mistrzów, ale nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by po Polaka sięgał aktualnie najlepszy zespół globu.

Myli się jednak ten, kto myśli, że transferem do Bayernu Lewandowski wszedł na salony. Zagościł na nich bowiem już w kwietniu minionego roku, kiedy wbił cztery gole Realowi Madryt, w pojedynkę demolując Królewskich w półfinale Ligi Mistrzów. Wygrał tym nie tylko awans do piłkarskiej arystokracji, ale też złotą czcionką wpisał się do księgi futbolu. 24 kwietnia 2013 roku przekroczył bowiem bariery, które do tej pory były nieosiągalne dla setek innych napastników: został pierwszym zawodnikiem w 20-letniej historii Ligi Mistrzów, który strzelił cztery gole w jednym meczu na poziomie półfinałów i pierwszym zawodnikiem w historii futbolu, który w jakimkolwiek meczu europejskich pucharów strzelił cztery gole madryckiemu Realowi. Po raz ostatni ktokolwiek zdobył cztery gole na tym poziomie europejskich pucharów w... 1960 roku. Tym kimś był wspomniany wcześniej, legendarny Węgier Ferenc Puskas.

[wrzuta=4qM7yqI2v0F,mmkk07]

Po tym występie będący bodaj najlepszym polskim piłkarzem w historii Zbigniew Boniek przekazał Lewandowskiemu palmę pierwszeństwa, ćwierkając na Twitterze: Oddaję "Lewemu" tytuł "bello di notte" ("piękny nocą"). Jak na scenariusz hollywoodzkiej produkcji przystało, droga Lewandowskiego na szczyt nie była jednak łatwa. Do happy endu prowadziła ścieżka usłana była potem, znojem, krwią, tragedią i niejednym rozczarowaniem.

Bohater "najgorzej strzeżonej transferowej tajemnicy w historii piłki" pochodzi z Leszna. Sport ma w genach - jego rodzice byli zawodowymi sportowcami: ojciec Krzysztof judoką, medalistą mistrzostw Polski, a matka Iwona - siatkarką. Kiedy dorastał, rodzice byli nauczycielami W-F. Mama wspomina, że nie wychowywał się w piaskownicy, tylko na boisku i w sali gimnastycznej. Jego pierwszym rywalem w dryblingu była bokserka Koka.

W wieku 8 lat rodzice zapisali go do Varsovii, gdzie od razu trafił do drużyny złożonej z chłopców z dwa lata starszego rocznika. Nie dlatego, że był tak dobry - choć to pozwoliło mu pozostać w drużynie - a dlatego, że, jak to w mniejszych klubach bywa, młodszej grupy po prostu nie było. Próbował również innych dyscyplin: w biegach przełajowych został mistrzem województwa mazowieckiego, a trener judo, u którego pojawił się na kilku treningach, koniecznie chciał zatrzymać go dla siebie.

Przygoda "Bobka" - bo taki był pierwszy pseudonim Lewandowskiego – z piłką rozwijała się wzorcowo, ale w 2002 roku pojawiła się pierwsza przeszkoda. Mierzący dziś 185 cm wzrostu, zbudowany jak gladiator i przestawiający bez problemu roślejszych obrońców rywali "Lewy" długo był po prostu mikrusem. Z tego powodu zrezygnowano z powoływania go do kadry Mazowsza, stawiając na lepiej zbudowanego wówczas Daniela Mąkę, który – co ciekawe - dziś mierzy tylko 171 cm wzrostu.

Marzeniem ojca Krzysztofa była gra syna w barwach warszawskiej Legii. Nie zaprowadził go tam jednak na pierwszy trening. Dojazdy z Leszna na treningi Legii okazały się o wiele trudniejsze logistycznie niż Varsovii, a po drugie składki członkowskie były tam dwukrotnie wyższe (ok. 140 zł miesięcznie) niż w Varsovii. W przerwie zimowej sezonu 2004/2005 drzwi Legii jednak się przed Lewandowskim uchyliły. Pół roku wcześniej dogonił rówieśników wzrostem, co w połączeniu z tym, że już dawno przerósł ich umiejętności, sprawiło, że był łakomym kąskiem dla łowców talentów.
[nextpage]

Na początku 2005 roku trafił do IV-ligowej Delty Warszawa, która miała
stać się zapleczem Legii. Nim jednak zdążył zagrać pierwszy mecz w seniorach, umarł jego ojciec. To zdecydowanie przyspieszyło jego wejście w dorosłość, a do dziś ojcu, który nie doczekał pierwszego występu syna w seniorach, dedykuje każdego gola. Chcąc odciążyć finansowo mamę, przeprowadził się na stałe do Warszawy i zamieszkał z trzy lata starszą siostrą. W Delcie zaczął zarabiać - skromnie, bo skromnie - pierwsze pieniądze na grze w piłkę.

Latem 2005 roku Delta się rozpadła, ale spełniło się marzenie Lewandowskiego seniora – po jego syna zgłosiła się Legia. Przez rok grał w III-ligowych rezerwach "Wojskowych", ale zdobył tylko dwie bramki, a na domiar złego sezon zakończył z kontuzją mięśnia. Z końcem czerwca 2006 roku jego umowa z klubem wygasła i choć pojechał z I zespołem na letnie zgrupowanie, a Dariusz Wdowczyk widział dla niego miejsce w drużynie, nie zaproponowano mu nowego kontraktu. Wartą dziś kilkadziesiąt milionów euro kartę zawodniczą "Lewego" oddała mu... sekretarka.

- Jak zwykle podjechałam pod klub. Patrzę, a Robert idzie z kopertą w ręku. A w kopercie jego karta zawodnicza. – Powiedzieli ci coś? Wytłumaczyli? – dopytywałam. – Nie miał kto tłumaczyć, kopertę dali mi w sekretariacie - wspomina po latach mama reprezentanta Polski.

Chociaż w Legii nie poznano się na jego talencie, nie brakowało osób, które go doceniały. - Mój przyjaciel Mirko Poledica, który został odesłany do rezerw Legii, powiedział mi takie słowa o Robercie Lewandowskim: "on ma wszystko, to będzie wielki zawodnik". Nikt inny w Legii tak nie myślał – zdradził w 2013 roku w rozmowie z portalem weszlo.com Aleksandar Vuković, żywa legenda Legii Warszawa.

Pomocną dłoń do Lewandowskiego wyciągnął III-ligowy Znicz Pruszków, w którym kiedyś w siatkówkę grała jego mama, a którego drużynę piłkarską właśnie przejął Andrzej Blacha - trener, który rok wcześniej chciał ściągnąć Lewandowskiego do prowadzonego przez siebie Hutnika Warszawa. Podwarszawski klub zapłacił Legii za niego 5 tys. zł, a dwa lata później sprzedał go do Lecha Poznań z 300-krotnym przebiciem! W międzyczasie Znicz z awansował do II ligi i otarł się o awans do ekstraklasy, a nastoletni Lewandowski został królem strzelców kolejno III i II ligi.

[wrzuta=8WU1ckA4on3,mmkk07]

W czasie gry w Pruszkowie poznał dwie najważniejsze poza rodziną osoby w swoim życiu: poślubioną w czerwcu minionego roku żonę, z którą związany jest nieprzerwanie od 7 lat Annę Stachurską i Cezarego Kucharskiego, który umiejętnie pokierował jego karierą i dba o jego interesy.

- Pierwszy raz spotkaliśmy się w Legii, ja grałem w pierwszym, a on w drugim zespole – wspomina Kucharski i dodaje: – A w grudniu 2007 roku przypadkowo trafiłem na trening Znicza Pruszków. Wszedłem do hali, gdzie miał właśnie trening. Już na pierwszy rzut oka wyróżniał się spośród piłkarzy. Miał tę niezwykłą lekkość ruchów, zupełnie niespotykaną u polskich zawodników. Balans ciała, zwody w lewo, w prawo, to mu tak naturalnie wychodziło. Jakby on i piłka byli jednością. A jak uderzył piłkę wewnętrzną częścią stopy, to miałem poczucie, że leciała jak petarda. Nie widziałem czegoś takiego u innych młodych piłkarzy.

Skutecznego młodziana chciało u siebie pół ekstraklasy. W tym gronie była też jego wymarzona Legia, ale komuś przy Łazienkowskiej 3 znów zabrakło rozeznania. Ówczesny dyrektor sportowy Legii Mirosław Trzeciak nie był do końca przekonany do jego umiejętności. Chciał go ogrywać w Młodej Ekstraklasie, aż w końcu zrezygnował z transferu. Do historii przeszły słowa Trzeciaka, które ten miał wypowiedzieć do prezesa Znicza Sylwiusza Mucha-Orlińskiego: "Możesz sprzedawać Lewandowskiego, mamy nowego piłkarza - Arruabarrenę". Mikel Arruabarrena jesienią 2008 roku zagrał dla Legii 15 razy i zdobył jedną bramkę - w Pucharze Ekstraklasy. Po pół roku wyjechał z Warszawy i dziś błąka się po niższych ligach hiszpańskich.

Tymczasem Lewandowski za ok. 1,5 mln złotych wylądował w Lechu Poznań i poznańska lokomotywa zaczęła mknąć w ekspresowym tempie. Z Kolejorzem w ciągu dwóch sezonów wygrał w Polsce wszystko, co miał do wygrania, czyli mistrzostwo, Puchar i Superpuchar Polski, sięgając po trzeci w karierze tytuł króla strzelców - tym razem ekstraklasy.

Trafił do siatki w swoim debiucie w barwach Lecha z Kazarem Lenkoran w eliminacjach Ligi Europejskiej. Również w premierowym występie w najwyższej klasie rozgrywkowej w meczu z GKS-em Bełchatów fenomenalnie przedstawił się kibicom, strzelając gola efektowną "piętką".

[wrzuta=3KtyTPCC31X,mmkk07]

Trafieniem do siatki rywali uświetnił też swój debiut w reprezentacji Polski w spotkaniu z San Marino. Co ciekawe, "Lewy" w ogóle nie grał w juniorskich reprezentacjach Polski, a w "młodzieżówce" wystąpił tylko w trzech meczach towarzyskich. Na "international level" wspiął się od razu na poziomie seniorów za sprawą Leo Beenhakkera, który powołał go do swojej reprezentacji trochę w ciemno, bo po zaledwie trzech zaliczonych meczach na szczeblu ekstraklasy.

Latem 2010 roku po młodego króla strzelców polskiej ligi zgłosiła się odbudowująca dopiero swoją pozycję Borussia Dortmund. Niemcy zapłacili za niego Lechowi 4,5 mln euro, dzięki czemu w tamtej chwili "Lewy" był najdroższym polskim piłkarzem wyjeżdżającym z naszej ligi (rok później Trabzonspor zapłacił o 700 tys. euro więcej Polonii Warszawa za Adriana Mierzejewskiego).

W trzy i pól roku rozegrał dla Borussii 165 spotkań, w których strzelił 91 goli i zaliczył 38 asyst, będąc w tym okresie najlepszym strzelcem drużyny. Jego trafienia przyczyniły się do zdobycia przez Borussię mistrzostwa Niemiec w 2011 roku i podwójnej korony rok później. Teraz jest na dobrej drodze, by czteroletnią przygodę z Westfalią zakończyć z tytułem króla strzelców Bundesligi - to sztuka, która nie udała się jeszcze żadnemu Polakowi.

W październiku minionego roku napisaliśmy, że "Lewy" codziennie rano przy goleniu z czystym sumieniem może śpiewać sobie jak Bill Medley i Jennifer Warnes w Dirty Dancing: "Now I've had the time of my life / No I never felt like this before" ("To jest najlepszy czas mojego życia / Nie czułem się tak nigdy wcześniej"). Reprezentant Polski zanotował wówczas najlepszy start sezonu w karierze. Dwa miesiące później okazało się, że cały 2013 rok był najlepszym Lewandowskiego w jego przygodzie z piłką - w 59 meczach w minionych 12 miesiącach zdobył 39 bramek i zaliczył 14 asyst.

Gdzie jest kres możliwości ledwie 26-letniego dziś Polaka?

Robercie Lewandowski - czapki z głów.

Źródło artykułu: