Japońska policja zaprasza mnie na test - rozmowa z Krzysztofem Kamińskim
Od paru tygodni Krzysztof Kamiński, były bramkarz Ruchu Chorzów, przebywa w Japonii. Z II-ligowym Jubilo Iwata zacznie wkrótce walkę o awans. Specjalnie dla nas dzieli się wrażeniami z pobytu w Azji.
- Oczywiście, że ich oglądałem - rozpoczyna rozmowę z naszym serwisem. - A skoro o bajkach mowa, przy okazji dowiedziałem się tutaj, że popularne w Polsce Muminki były współpracą fińsko-japońską - uśmiecha się.
24-letni bramkarz przebywa w Japonii od trzech tygodni. Obecnie jest z drużyną na zgrupowaniu w Kagoshimie. To miasto na wyspie Kiusiu, w pobliżu którego położony jest wulkan Sakurajima. Dodajmy: aktywny wulkan.
Takie zdjęcie - zrobione z hotelowego pokoju - "Kamyk" wrzucił na Twittera.
Trzeba uciekać.. :)) pic.twitter.com/h7Lr4aGLvH
— Krzysiek Kamiński (@21kamyk) styczeń 31, 2015
Michał Fabian: Inny kontynent, kawał drogi od domu. Sam pan mówił o szoku po otrzymaniu oferty z Japonii. A jednak ją pan przyjął. Co o tym zadecydowało?
Krzysztof Kamiński: Pierwsze zapytanie pojawiło się tuz przed świętami Bożego Narodzenia, konkrety - w okolicach Nowego Roku. Miałem wiele obaw co do tego pomysłu i byłem nawet bliski zrezygnowania z tego kierunku. Jednak po wielu rozmowach z agentami, którzy ten transfer przeprowadzali, zainteresowałem się tym pomysłem. Wyszukałem wiele informacji o Japonii, o kulturze, przede wszystkim o poziomie piłkarskim w tym kraju. W tym miejscu muszę podziękować Radkowi Kucharskiemu, skautowi Legii, za to, że podzielił się ze mną swoją wiedzą.
A jak pan przekonał rodzinę, która ponoć bardzo się o pana martwiła i nie chciała nigdzie puszczać?
- Najpierw byli w szoku, potem oswajali się z tym. Zadawali pytania, byli ciekawi tego, co zastanę na miejscu. Od początku do końca podchodzili do tego dość sceptycznie. Jednak jeśli po 2-3 miesiącach zobaczą, że jestem zadowolony, to im też zrobi się lżej na sercu.
Mówiąc żartobliwie, po pana transferze Ruch stracił nie jednego, a dwóch pracowników. Słyszałem, że pana dziewczyna, która pracowała w dziale marketingu chorzowskiego klubu, wkrótce dołączy do pana w Japonii. Miała wątpliwości, czy może wspierała pana w tej decyzji?
- Natalia wybiera się do Japonii, chce zobaczyć, jak to tu wszystko wygląda. Spędzi trochę czasu ze mną i wróci do Polski. Gdy usłyszała o propozycji transferu, nie zajmowała bardzo konkretnego stanowiska. Uznała, że to jest moja decyzja. Gdy jednak już ją podjąłem, to w każdej chwili mnie wspierała.
Inna kultura, inne zwyczaje. Ten wspomniany szok nadal panu towarzyszy, czy może aklimatyzacja przebiega sprawniej niż pan przypuszczał?
- Oczywiście, kultura i zwyczaje są inne, trzeba się do tego przyzwyczaić i nauczyć, jak zachowywać się w konkretnych sytuacjach. Jednak nie stanowi to problemu, bo na obcokrajowców patrzy się tutaj pobłażliwym okiem i wiele się wybacza.
Co pana najbardziej urzekło albo zdumiało w Kraju Kwitnącej Wiśni? A może coś przeraziło?
- Urzekło mnie to, jak wszystko dokładnie jest zaplanowane i równie skrupulatnie egzekwowane. Jeżeli na przykład pociąg odjeżdża o godzinie 12, to naprawdę o tej 12 odjedzie. Nie ma mowy o jakimkolwiek poślizgu. Jedyne, co mnie w jakimś stopniu przeraża, to japońskie pismo. Gdy coś nie jest napisane również po angielsku, to nie ma szans żebym odgadł, co to jest lub co to oznacza.
Na początku pobytu w Japonii umieścił pan na Twitterze zdjęcia z testów medycznych. Pielęgniarka musiała wejść na stołeczek, żeby pana zbadać. Na czym polegały te testy?
- Na początku niczym szczególnym nie różniły się od tych w Polsce. Standard - krew, rentgen, EKG, USG itp. Jednak ich ostatnim punktem była szczegółowa kontrola zakresu ruchomości stawów, ogólnej mobilności. Z tym spotkałem się pierwszy raz.
Jak traktują pana Japończycy?
- Są bardzo życzliwi, bardzo się interesują. Pytają, czy mogą mi pomóc w czymkolwiek, czy czegoś potrzebuję. Na każdym kroku oferują wsparcie. Podobnie jest w zespole. Wszyscy zaczepiają i zagadują z uśmiechem na ustach.