Jacek Kiełb: Pretensje mam tylko do siebie

Wiele przeszedł, szkołę życia miał w Polonii Warszawa i Koronie Kielce. Jacek Kiełb stanowi teraz o sile Śląska Wrocław. Cały czas siedzi w nim jednak to, co wydarzyło się w Lechu Poznań.

WP SportoweFakty: Potrzebowaliście odpoczynku po meczu z Wisłą Kraków? Tych kilku dni wolnego?

Jacek Kiełb: Na początku rozgrywaliśmy dobre mecze, również te z IFK Goeteborg takie były. Odpadliśmy, a liczył się awans, ale mimo to zaprezentowaliśmy się bardzo dobrze. W końcu w którymś meczu to musiało się na nas odbić. Z Legią była delikatna zadyszka, a tak to dobrze wyglądaliśmy - nawet w tych zremisowanych meczach. Wydaje mi się, że naprawdę mogliśmy dużo więcej wywalczyć, w szczególności z Podbeskidziem. Z Lechią też mieliśmy naprawdę dobre sytuacje.
Ta przerwa się przydała. Kilku chłopaków pojechało na kadrę. Reszta nie tyle, co odpoczywała, bo były dni wolne, jak i takie, w których mieliśmy dwa treningi dziennie. Odpoczynek od ligi na pewno się jednak przydał.

Ta wysoka porażka z Wisłą Kraków była dość niespodziewana. Wcześniej graliście z Podbeskidziem, któremu mogliście strzelić kilka goli.

- Z Wisłą prowadziliśmy, potem padła taka bramka do szatni, która na pewno wybija z rytmu. Następnie gol na 3:1, ale chwilę później złapaliśmy delikatny kontakt i znów straciliśmy gola. Szkoda troszeczkę tego meczu, bo widać było, że na boisku bardzo chcieliśmy, ale jednak w tym dniu popełniliśmy więcej błędów. Wisła to wykorzystała i dlatego wygrała.

Dla pana mecze z Podbeskidziem i Wisłą Kraków to sinusoida. Z Podbeskidziem było słabo, a w tym drugim spotkaniu był pan jednym z lepszych w swojej drużynie.

- Nie wiem czy z Podbeskidziem było słabo. Po prostu każdy ma pretensje o tę sytuację, gdy nie zagrałem do Kamila Bilińskiego. Zdecydowałem się na strzał, on mi kompletnie nie wyszedł i od razu wiąże się mnie z tą sytuacją. Nikt nie patrzy na inne okazje, tylko ocenia mnie pod tym względem. Ale dobra - wszyscy mają prawo do swojej opinii. Nie będę się bronił. Zawiniłem wtedy, powinienem dograć. Gdybym strzelił gola wszystko byłoby w porządku.

Jak to jest z tym przygotowaniem fizycznym? Tadeusz Pawłowski mówi, że nowi piłkarze, którzy przychodzą do Śląska Wrocław potrzebują czasu, aby dopasować się do reszty kadry. Pan jednak jest w tej drużynie od początku okresu przygotowawczego. Jest taka różnica pomiędzy zawodnikami, którzy w Śląsku od dawna, a tymi, którzy dopiero do niego dołączyli?

- Mieliśmy już badania wydolnościowe. Na początku nie wyszły tak dobrze. Teraz były powtórzone i chyba już mam dużo lepsze wyniki. Wszystko idzie w dobrym kierunku. Cały czas ciężko pracuję. Sztab trenerski nad wszystkim trzyma rękę. Na początku trenowałem inaczej, wykonywałem inne ćwiczenia, niż reszta na siłowni. Teraz mam nadzieję, że już jest taki okres, w którym będę wchodził na takie normalne ćwiczenia, nie będę już pod parasolem. Na początku grałem na świeżości, potem czegoś mi zabrakło. Teraz czuję już jednak, że siła wraca.

Przychodził pan do Śląska Wrocław jako pomocnik czy napastnik?

- Na razie trenerowi pasuje ta "dziewiątka". Skoro szkoleniowiec mnie tak ustawił, to wiadomo, że trzeba walczyć o tę pozycję, a nie jest łatwo.

Długo się pan zastanawiał nad tym, żeby przyjść akurat do Śląska?

- W czwartek, piątek się zaczęły rozmowy. Na weekend byłem umówiony, aby przyjechać do Wrocławia, ale nie mogłem, bo miałem chrzciny mojej córki. Przyjechałem w poniedziałek. Wszystko poszło sprawnie, bardzo szybko.

Chciał pan zostać w Koronie Kielce?

- Już zimą wiedziałem, że w Koronie nie zostanę. Zostałem przez "górę" ukierunkowany w tę stronę, że umowa ze mną nie będzie przedłużona. Miałem opcję 2 plus 1. Korona z tego nie skorzystała, miała czas do maja. Jak ten czas minął, wiedziałem, że moja przygoda w Koronie się skończy. Musiałem się pożegnać z kibicami. Na pewno to było ciężkie, bo jestem bardzo związany z Koroną. Pojawiła się bardzo ciekawa oferta ze Śląska Wrocław. To duże, piękne miasto. Bardzo mi się tu podoba. Z aklimatyzacją nie miałem absolutnie żadnych problemów. Na miejscu jest też moja żona i córka. Wszystko składnie poszło, a teraz będzie już tylko lepiej.

W poprzednich klubach, w Polonii Warszawa czy nawet Koronie Kielce, miał pan szkołę życia.

- W Polonii miałem bardzo ciężki okres. Dostałem może półtorej pensji przez ten cały rok. Otrzymywałem ją w takich bardzo małych kwotach. Było ciężko. Człowiek miał swoje kredyty, rzeczy do popłacenia... To, co było przez chwilę piękne, zaraz się wyrównało. To jednak było potrzebne, dostać takiego kopa od życia.

Jeszcze jest szansa na pieniądze z Polonii?

- Nie, absolutnie. Już sobie nawet nie zawracam tym głowy. Teraz po prostu staram się tylko wspominać to, co się działo w Polonii, życie w tym klubie i Warszawie, kibiców. Oni potrafili żyć z zawodnikami w bardzo dobrych stosunkach. Mimo tej całej sytuacji chciało się przychodzić do klubu. Mówi się, że bieda łączy ludzi i jednak tak jest. Wszyscy jechaliśmy na tym samym wózku, potrafiliśmy się jeszcze uśmiechnąć i co najważniejsze żartować sobie z tego wszystkiego. Niektórzy naprawdę nie mieli łatwo, ale w tej chwili każdy jest już w innym klubie i mam nadzieję, że tej Polonii nie wspomina tylko pod tym względem. Sam wracam tylko i wyłącznie do tych dobrych chwil. Najbardziej zabolało mnie to, że Polonia została przez jakiegoś takiego gościa zdegradowana. Niczym nie zawiniła, jakby nie było po pierwszej rundzie mieliśmy trzecie miejsce. Później szło nam już w kratkę. Polonia Warszawa ma też sporo swoich sympatyków, którzy chodzą na mecze. Podczas ostatniego spotkania płakali na stadionie, ale dopingowali nas ze wszystkich sił. To było bardzo smutne. Teraz cierpią przez jakiegoś człowieka, który jest nieodpowiedzialny. Nie chcę ostrzejszych słów używać. Sam bym mu to powiedział jakbym go spotkał, chociaż to jest raczej niemożliwe. On nawet nie ma pojęcia ile krzywdy zrobił zawodnikom czy sztabowi trenerskiemu, ale po prostu ludziom, którzy tę Polonię kochają.

Powiedział pan, że ta "bieda" łączyła zawodników. Macie jeszcze kontakt ze sobą?

- We Wrocławiu jest dwóch zawodników z dawnej Polonii. Czasami się jeszcze kontakty utrzymuje. Wiadomo jednak, że to nie jest to samo, co być w jednym zespole. Możemy sobie tylko powspominać, ale jak się spotkamy, to sobie żartujemy.

W Lechu Poznań nie poszło do końca tak, jak pan sobie wymarzył, bo był pan za młody? Zabrakło wsparcia?

- Szansę dostałem, wszystko było w porządku. Najlepiej wspominam kibiców z Poznania. Naprawdę ogromne zainteresowanie, oddanie. Kiedyś, jak będę starszy, opowiem tę historię, jak to wyglądało, dlaczego nie zostałem w Lechu. Nie zależało to tylko i wyłącznie ode mnie. Byli ludzie, którzy bardzo mnie tam nie chcieli. Robili wszystko, żebym jak najszybciej odszedł. Nie wiem dlaczego.

Narodziny córki dużo zmieniły?

- Dużo znajomych mi mówiło, że jak dziecko mi się urodzi, to będę miał inne podejście do życia. I tak jest. Córeczka kończy teraz siedem miesięcy. To piękny okres. Już wiele rozumie, poznaje mamę, tatę, potrafi się uśmiechnąć. Nowa miłość się w sercu rodzi. To jest coś pięknego, to fantastyczne uczucie. To moje pierwsze dziecko, nie znałem tego.

Mieszkając w Kielcach czuł pan na sobie presję? Był pan rozpoznawany na ulicach, to ciążyło?

- Kiedyś jako młody zawodnik potrafiłem wyjść na boisko i zaskoczyć ludzi. Z czasem tak się stało, że w końcu podszedł do mnie jeden człowiek i powiedział mi: ""Ryba", co się z tobą dzieje? Ty musisz grać tak, jak wcześniej". Poczułem wtedy taką presję, że jednak ludzie coś wiedzą na mój temat, niczym ich nie zaskoczę. Wymagania wobec mnie rosły. Wiadomo, że starałem się sprostać tym zadaniom. Takim moim małym sukcesem było to, że strzeliłem dla Korony ponad 20 goli w ekstraklasie. To jest dla mnie bardzo ważne. Odszedłem też z tarczą. Zdobyłem dziewięć bramek, Korona została w ekstraklasie. W pewnym momencie jednak mimo optycznie lepszego zespołu mieliśmy też bardzo ciężko. Była możliwość spadku, ale wszystko się bardzo dobrze potoczyło.

Jacek Kiełb w barwach Korony Kielce
Jacek Kiełb w barwach Korony Kielce

Skąd tak właściwie ta ksywka "Ryba"?

- Chłopakom we Wrocławiu ciężko się przestawić. Większość mówi do mnie Jacek czy Kiełbik, a "Ryba" jest od podstawówki. Wtedy mówili na mnie "Kiełbasa", na mojego brata "Kiełbik". Niektórzy to jeszcze pamiętają, ale bardzo rzadko już tak do mnie mówią. W podstawówce na lekcji biologii uczyliśmy się o jakichś rybach i akurat był kiełb. Od tej pory wszyscy zaczęli do mnie mówić "Ryba". Jak przyszedłem do Korony, to pytano się mnie jaką mam ksywkę. Przecież nie powiem, że "Kiełbasa", jak on (Grzegorz Piechna - dop.red.) siedzi naprzeciwko mnie i strzela kilkanaście bramek w pół rundy. Powiedziałem, że mam ksywę "Ryba". I tak zostało. Już nawet mój tata do mnie zaczął tak mówić.

Ze Śląska Wrocław niedawno odszedł Robert Pich. Robi się miejsce w składzie. Ostatnio mecze zaczynał pan na ławce. Teraz trzeba wskoczyć do jedenastki?

- Zobaczymy, każdy walczy o tę pierwszą jedenastkę. Jesteśmy kolegami, ale również rywalizujemy. Jest wielu chłopaków, każdy chce grać. Najważniejsze, żeby nikt się nie obrażał jak przez chwilę siądzie na ławce. Zawsze można dostać swoją szansę i trzeba ją wykorzystać. Najgorsze co może być, to pokazać swoje niezadowolenie. Trzeba wtedy zacisnąć żeby, mimo że jest to ciężkie, usiąść na ławce, ale jeżeli się dostaje szansę, to być wtedy gotowym i to rzeczywiście pokazać.

Zagrał pan dwa razy w reprezentacji Polski, teraz pana w kadrze nie ma...

- Tak, dlatego kiedyś napisze taką "książkę". Nie grubą, szesnaście stron. Napiszę takie fajne rzeczy, że niektórzy się będą śmiać, niektórzy... Może zrozumieją wtedy, dlaczego w pewnym momencie popełniłem błąd. Zawsze mam pretensje tylko i wyłącznie do siebie, ale tam w Lechu do końca coś poszło jednak nie tak.

W Koronie w tym najsłynniejszym momencie była "banda świrów". A tutaj we Wrocławiu jak jest w szatni?

- W Koronie było, minęło. To był niesamowity, piękny okres. We Wrocławiu nie ma "bandy świrów", ale jest coś innego. We Wrocławiu jest fajnie, może się podobać. Nie ma zawiści. Każdy w jakiś sposób potrafi podejść nawet z humorem do tego, że usiadł na ławce.

"Banda świrów" chyba na stałe zapisze się w historii Korony?

- Na pewno. To był taki okres, gdy my bardzo zżyliśmy się z kibicami. Oni byli cały czas z nami. Był trener Ojrzyński, on pasował nam, a my jemu. To tak wszystko nachodziło na siebie. Atmosfera w drużynie, charaktery. "Korzeń", "Golo", "Lisu", "Kuzi", "Vuko", Paweł Sobolewski, Zbyszek Małkowski - mógłbym tak teraz wymieniać wszystkich, którzy tam byli. Zaraz kogoś pominę i dostanę telefon. Poszedł jeden żart, drugi, trzeci, a zaraz jeszcze docinka była najlepsza z tego wszystkiego. Fajnie się wszystko zazębiało. Trener Ojrzyński to był taki człowiek, który z nami żartował, żartował, a 15 minut później na treningu jakby komuś wślizgiem w nogi wjechał. Tak potrafił kogoś potraktować. Sam miałem taką sytuację, po czym po treningu przybił mi piątkę i to było zapomniane.

Rozmawiał Artur Długosz

Źródło artykułu: