- Żółto-czerwona jest taka wielka Korona! Takie piekło mamy im zgotować, żeby pamiętali do końca życia! Pamiętać o tym po co tu gramy i po co wychodzimy! To jest wojna! - krzyczał do swoich zawodników na kilka chwil przed rozpoczęciem spotkania z Wisłą Kraków (1:1) Leszek Ojrzyński. Nie była to zwykła motywacja, tylko przekazanie krótkiej, ale jakże treściwej wiadomości - macie gryźć trawę, zostawić serce na boisku. Inaczej możecie nie wracać do szatni. Efekt? Wyniki były różne. Nikt nie mógł im jednak zarzucić, że przechodzą obok meczu.
Gdy w 2011 roku Ojrzyński objął funkcję trenera Korony nie przypuszczano, że właśnie rozpoczyna się jeden z najciekawszych okresów w dziejach klubu z województwa świętokrzyskiego. W Kielcach nie tylko udało się zbudować solidny piłkarsko zespół. Doszła do tego także fenomenalna atmosfera, której złocisto-krwistym zazdrościła cała Polska. Czym tak naprawdę była "banda świrów"?
"Korzeń" i jego megafon
Jedność. To słowo pasuje jak ulał do Korony tamtego okresu. - Znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim klubie i przy odpowiednim trenerze - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Maciej Korzym, jeden z tych, bez którego wszystko prawdopodobnie wyglądałoby inaczej.
Urodzony w Nowym Sączu napastnik szalał w szatni po każdym wygranym meczu z megafonem. Wykrzykiwał, pobudzał i najzwyczajniej w świecie autentycznie cieszył się z faktu, że już wtedy zbyt wcześnie skazywana na pożarcie drużyna, po raz kolejny utarła nosa "ekspertom". "Korzeń" przyznaje zresztą, że chęć udowodnienia swojej wartości była dodatkową motywacją dla całej grupy.
- Wiadomo, że nikt nie lubi, jeśli ktoś kogoś zbyt wcześnie skreśla. Pojawiła się w nas chęć udowodnienia, że możemy coś zrobić i robiliśmy to dla siebie i dla naszych rodzin - mówi.
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego
To, co działo się wówczas w Koronie, nie jest zasługą jednej osoby. Swoje cegiełki dokładali też pozostali. Kamil Kuzera, Paweł Golański, Zbigniew Małkowski czy Aleksandar Vuković. Wielokrotnie pokazywali, że nie ważne ile masz lat, ile rozegrałeś spotkań. Skoro jesteś w drużynie, to zasługujesz na wsparcie i szacunek.
Należy pamiętać, że nie kończyło się to wyłącznie na zawodnikach. Pracownicy klubu, środowisko kibiców. Wszyscy solidarnie ciągnęli wózek w jedną stronę. I to było ich największą siłą. - My byliśmy dla nich, oni byli dla nas i to jakoś ze sobą współgrało. Myślę, że obie strony mogły być z tego zadowolone. Można się z tego tylko cieszyć, ponieważ był to fajny okres. Serducho w Kielcach zostało - powiedział.
"Banda świrów" słynęła nie tylko z mocnych słów, lecz przede wszystkim z czynów. W 33. minucie ligowego spotkania z Jagiellonią Białystok Korzym został brutalnie sfaulowany przez Jakuba Słowika i doznał poważnego złamania nogi. Mimo to nie zamierzał odpuszczać. Zacisnął zęby i jeszcze w trakcie pojedynku wrócił ze szpitala prosto na ławkę rezerwowych. Na tym nie koniec. W tym samym dniu Zbigniew Małkowski wstawił się za kibicami, których policja nie chciała wypuścić ze stadionu. Nikt mu nie kazał. Mógł iść pod prysznic. Zamiast tego wolał pokazać, że fani są ważni. Takich przykładów dokumentujących, jaka była ta drużyna i jaki miała szacunek wśród swoich sympatyków było znacznie więcej.
Były gracz Legii Warszawa błyskawicznie przekonał się o tym, że to co się dzieje stało się prawdziwą wizytówką Kielc i Korony, która na stałe zapisze się w pamięci wielu osób. - Każdy kojarzy bandę świrów z Kielcami. Mam naprawdę bardzo fajne wspomnienia z tym związane.
Leszek Ojrzyński - ojciec z twardą ręką
Korzym nie ukrywa, że gdyby nie obecność Leszka Ojrzyńskiego, nie udałoby się wytworzyć tak niepowtarzalnego klimatu. Znany z momentami wojskowego rygoru szkoleniowiec, potrafił zjednać drużynę, a gdy była taka potrzeba, stawał się dla swoich podopiecznych drugim ojcem. Takie podejście zdało egzamin, ponieważ Koronę zaczęto postrzegać, jako coś więcej, niż miejsce pracy.
- Trener Ojrzyński preferuje zasady ostrej, charakternej gry i akurat nam to spasowało i szliśmy jak "do pożaru". Zdecydowanie zależało to od trenera i grupy ludzi, która tam była. Ciężko to ująć. Mieliśmy zgrane towarzystwo w szatni. Dobrze to wyszło, udało nam się stworzyć pewien klimat i dzięki temu mieliśmy "bandę świrów" - stwierdził.
To już nie wróci
"Banda świrów" oficjalnie przeszła do historii pod koniec lipca 2014 roku. Wtedy też z Koroną pożegnał się najmocniej utożsamiany z całym zamieszaniem Maciej Korzym. Dla kieleckiego zespołu rozegrał 101 meczów i zdobył 20 bramek. Dziś jest przekonany, że żadnej innej drużynie nie uda się stworzyć czegoś takiego. Powód? Bardzo prosty. - Myślę, że nie będzie takich ludzi, jacy byli wtedy w Koronie (śmiech) - uważa.
27-latek obecnie broni barw ostatniego w tabeli Górnika Zabrze. Do 14-krotnych mistrzów Polski ściągnął go - tak samo jak innego ex-koroniarza Michała Janotę - nie kto inny, tylko Ojrzyński. W niedzielnym meczu 15. kolejki Ekstraklasy cała trójka zagra przeciwko starym znajomym. Korzym zapewnia, że wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego skupi się na walce dla Górnika. - Nie patrzę za siebie. Wiadomo, że Korona siedzi w mojej głowie. Nie jest to pierwszy mecz po moim odejściu, więc jestem do tego przyzwyczajony.
Były młodzieżowy reprezentant Polski wierzy, że to właśnie spotkanie z ekipą Marcina Brosza pozwoli śląskiemu zespołowi wstać z kolan. - Musi to być przełomowy mecz. Nie możemy już gubić punktów, bo one są nam bardzo potrzebne i jako zespół musimy się wziąć do pracy, żeby stało się to dla nas trampoliną - kończy. A co z sentymentem do Korony? Jest i na zawsze już pozostanie.
Sebastian Najman