90 minut z Mariuszem Stępińskim: Myślałem, że potrafię pływać

Najskuteczniejszy Polak w Ekstraklasie ma dopiero 20 lat, a doświadczeniem mógłby obdzielić pół drużyny Ruchu Chorzów. Wyjątkowo spokojny, wyjątkowo dojrzały. Mariusz Stępiński chce po prostu być kiedyś tam, gdzie dziś jest Robert Lewandowski.

 Redakcja
Redakcja
PAP

Piłka Nożna: Grając u buków specjalnie na Ruchu obłowić się nie można. Albo inaczej - można, o ile ktoś potrafi przewidzieć wasze kompletnie nieprzewidywalne wyniki.

Mariusz Stępiński: Coś w tym jest, z drugiej jednak strony chyba więcej notujemy dobrych występów niż złych, skoro wciąż utrzymujemy się dość wysoko w tabeli. Natomiast naszą nieobliczalność łatwo wytłumaczyć. Mamy w zespole co prawda kilku doświadczonych zawodników, ale większość jednak jeszcze bardzo młodych. Wahania formy muszą się w tej sytuacji zdarzyć. Poza tym nie mamy tak szerokiej kadry, jak Legia czy Lech, więc każda absencja wychodzi nam bokiem.

Niemniej postawa Ruchu jest pozytywną niespodzianką, bo chyba nie tak to miało wyglądać.

- Kiedy przenosiłem się latem z Wisły do Ruchu ostrzegano mnie, że o gole i punkty będzie trudno. Niektórzy nawet upatrywali w chorzowskim zespole kandydata do spadku, a tu jeszcze pierwszy mecz sezonu, czyli porażka domowa z Górnikiem Łęczna, dodatkowo nie nastroiła nikogo optymistycznie. Nie byłem jeszcze piłkarzem Ruchu, nawet nie widziałem tego meczu, słyszałem tylko, że kiepsko to wyglądało. Kolejny mecz, już wygrany z Piastem, oglądałem z trybun. Zagrałem dopiero w trzeciej kolejce, a debiut uczciłem bramką.

I zaczęło żreć.

- Niby tak, z drugiej strony nawet przez chwilę nie tracimy czujności. Pamiętam, że bodaj po zwycięstwie nad Górnikiem Zabrze byliśmy w okolicach podium, by po czterech kolejnych porażkach wylądować gdzieś na 13 pozycji.

 Czy wy, młodzi, znajdujecie w ogóle wspólny język z weteranami - Markiem Zieńczukiem czy Łukaszem Surmą?

- Nigdy nie miałem z tym żadnych problemów. Lubiłem towarzystwo starszych kolegów, zresztą nie miałem specjalnie wyjścia, skoro prawie wszędzie gdzie grałem, byłem najmłodszy. Z Markiem, Łukaszem czy Rafałem Grodzickim dogaduję się w każdym razie bez problemu, może dlatego, że codziennie dojeżdżamy we czwórkę z Krakowa.

Wygląda na to, że masz coraz większy apetyt na bramki, skoro wziąłeś się nawet za wykonywanie rzutów karnych.

- To trener Waldemar Fornalik ustalił przed meczem z Podbeskidziem, że strzelam ja albo Maciej Iwański. Wziąłem więc piłkę, a Maciek nie protestował.

Czujesz, że za tobą najlepszy rok w karierze?

- Rok może nie, ale runda z całą pewnością. Wcześniej tak dobrze nie było, więcej mimo wszystko obiecywałem sobie po okresie spędzonym w Wiśle. Teraz po kilku golach zyskałem pewność siebie i muszę przyznać, że tak skuteczny chyba jeszcze nie byłem.

I wszystko byłoby nawet fajnie, gdyby nie ten Nikolić...

- Nikolicia zostawmy w spokoju. Trzeba sobie to szczerze powiedzieć, że dogonić go będzie bardzo trudno, a pewnie nawet nie sposób. On ma swój własny prywatny wyścig. Ale skoro gość bije się o "Złotego Buta", to znaczy, że naprawdę jest dobry.

Masz wrażenie, że właśnie zrzucasz łatkę niespełnionego talentu? Bolały cię w ogóle takie opinie?

- Wcale. Każdy może mówić co chce. Wiem, że mam dopiero 20 lat, a ponieważ bardzo wcześnie debiutowałem w ekstraklasie, stąd wrażenie, jakbym był w niej od zawsze. Fakt, jeszcze jeden sezon i zakręcę się gdzieś wokół setki w niej meczów, ale naprawdę jestem jeszcze na progu kariery, więc mówienie w tym kontekście o niespełnionym talencie było chyba trochę przesadzone.

Może te opinie brały się stąd, że wróciłeś z zagranicznych saksów kompletnie niespełniony. Nie powąchałeś właściwie gry w Niemczech.

- Ale zebrałem solidne doświadczenie. Tak, wiem, niby w ten sposób się tłumaczy każdy, komu coś nie wyszło, ale ja twierdzę tak z pełną odpowiedzialnością. Więcej, gdybym jeszcze raz otrzymał taką możliwość jak wtedy, w 2013 roku, zdecydowałbym się na wyjazd.

Poważnie? Wiedząc, że pozostanie ci tylko gra w rezerwach Norymbergi?

- Tak.

Dlaczego?

- Bo wiem, ile ten wyjazd mi dał. Otworzył oczy na wiele spraw. Przekonałem się, jak trzeba mocno pracować, by coś osiągnąć. Tej nauki nie kupisz za żadne pieniądze. Poza tym nauczyłem się języka, samodzielności, profesjonalizmu, a głównie tego, że nie warto, a wręcz nie można robić nic na pół gwizdka. Żadnego oszczędzania się. Wiele rzeczy naprawdę rozgrywa się w głowach. Skoro niemieckie drużyny są od nas lepsze, to chyba warto czerpać z nich przykład. Podchodzić do futbolu tak samo poważnie, jak oni.

Co najmocniej utkwiło ci w pamięci?

- Treningi u Valeriena Ismaela. Francuski trener 1. FC Nuernberg, wcześniej uznany obrońca, miał na tym punkcie prawdziwego hopla. Chyba mocno zapatrzył się w Felixa Magatha, a może nawet przerósł mistrza. Po tym, co tam przeżyłem, nic nie jest mi straszne. Nawet dla niemieckich piłkarzy jego metody były trudne do strawienia. Podczas zgrupowań pierwszy trening mieliśmy o 7.30. Jeszcze przed śniadaniem ćwiczyliśmy mięśnie stabilizujące tułów, czyli zajęcia z różnymi gumami, piłkami lekarskimi, etc. Po śniadaniu trening typowo piłkarski, ale bardzo intensywny, kończony często jeszcze halą. Po południu trzecie podejście i tym razem dużo gierek, a na koniec wreszcie bieganie. Na przykład wzdłuż boiska. Kilka serii, tam i z powrotem, czas 35 sekund. Całe szczęście, że to był mój drugi w Niemczech obóz przygotowawczy, więc trochę byłem zaprawiony.

W takim razie już w Wiśle, u Franciszka Smudy, było z górki?

- Bywały ciężkie treningi, ale czegoś takiego jak u Ismaela na pewno nie było.

Smuda dał ci w ogóle poważną szansę?

- Jestem ostatni, który żaliłby się na trenera w mediach. Jeśli byłem w dobrej dyspozycji, to grałem - albo na skrzydle, albo na szpicy. Na przykład w Zabrzu, kiedy wygraliśmy 5:0, to Paweł Brożek usiadł na ławce, a grałem ja.

U Franza przynajmniej niemiecki mogłeś szlifować?

- Czasem mówił do mnie po niemiecku, bym nie zapomniał słówek.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×