Dokąd zmierza Vadis Odjidja-Ofoe?

Miał być najlepszym zawodnikiem całej Ekstraklasy, ale na razie nie potrafi wybić się ponad poziom swojego zespołu. Kibice Legii wciąż czekają na eksplozję talentu Vadisa Odjidji-Ofoe.

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
PAP / Leszek Szymański

Przed meczem na krótko "znika" z pola widzenia. Koncentruje się i jest jakby oderwany od świata. Vadis Odjidja-Ofoe modli się wtedy do Boga o to, by przez najbliższe 90 minut nikt nie doznał kontuzji.

Anglicy z Norwich City uznali, że warto zaryzykować i zapłacić za tego piłkarza równowartość 4,5 miliona euro. Na Wyspach z pewnością nie było to wydarzenie dnia, ale na kibicach polskiej ligi musi robić wrażenie. Belg nie wytrzymał konkurencji w Anglii, ale szefowie Legii Warszawa uwierzyli trenerowi Besnikowi Hasiemu, że w Polsce ten zawodnik będzie błyszczał. Początki są trudne, bo piłkarz przyjechał z nadwagą i teren zdobywa powoli. Dziś, gdy Hasi został już wyrzucony z klubu, zadajemy sobie pytanie czy zostawił po sobie kukułcze jajo, czy zawodnika, który wyprzedza polską ligę o lata?

Quo Vadis? - pytamy piłkarza, którego imię pochodzi właśnie od słów, jakie Święty Piotr wypowiedział do Jezusa. "Dokąd zmierzasz?".

- Jestem szczęśliwy, że jestem tu gdzie jestem. Nie jesteś w stanie wszystkiego kontrolować. Teraz jestem w dużym klubie z piękną historią, i co też ważne, z dużą presją. I mam nadzieję, że szybko znajdę porozumienie z innymi zawodnikami i pokażę swoją klasę - mówi piłkarz, który miał być na europejskim topie a znalazł się w Polsce, na prowincji światowego futbolu.

ZOBACZ WIDEO: Malarz: nie wiem co się z nami dzieje...

- W życiu nie zawsze jest tak jak chcesz. Wiadomo, każdy chce być najlepszy. Czasem trzeba trochę szczęścia - mówi piłkarz, który w życiu dokonał kilku złych wyborów.

Co do jego talentu, nikt nigdy nie miał wątpliwości. Stawiano go wysoko w Belgii, słynącej przecież z masowej produkcji światowej klasy piłkarzy.

Pochodzi z miasta Gent, gdzie osiadł jego ojciec Henry, imigrant ekonomiczny z Ghany. Już na miejscu poznał swoją przyszłą żonę, Arlette. Vadis przyszedł na świat 3 lata później, w 1989 roku. Kilka lat później, gdy skończył 5 lat, ojciec zabrał go na pierwszy trening do miejscowego zespołu.

- Trener powiedział wtedy: "Chłopiec jest za mały. Niech potrenuje z nami na próbę i wróci za rok". Ale chyba mu się spodobałem, bo po treningu zaprosił mnie na kolejny. Od tej pory gra w klubie stała się moim życiem. Grałem tam wiele lat z rówieśnikami i chłopcami starszymi o rok. Ale w pewnym momencie miałem dosyć. Po prostu zbyt wiele meczów przegrywaliśmy. Byłem ambitny, chciałem tylko wygrywać - mówi.

Miał oferty z Anderlechtu, ale długo się opierał. On sam, czy właściwie jego rodzice. Uznali, że 50 km to za duża odległość na codzienne przejazdy i powroty, a nie chcieli puszczać chłopca samego do internatu. Ale gdy miał 10 lat, zobaczyli, że to dla niego niezbędne. Młody zawodnik załapał się na początku wielkiego belgijskiego boomu na szkolenie młodzieży, który w przyszłości miał przynieść piłkarzom z małego kraju zainteresowanie największych klubów świata.

I w tej rzeczywistości mały Vadis odnalazł się bardzo dobrze. Do tego stopnia, że przeszedł wszystkie szczeble i dostał się do pierwszego zespołu "Fiołków". Był tam trzy lata i odszedł do Hamburger SV. Nie chce powiedzieć wprost, ale da się wyczuć między wierszami, że to był jego pierwszy i najważniejszy zły wybór.

- Byłem już trzy lata w pierwszej drużynie i chciałem grać więcej. Dlatego poszedłem do HSV. Gdy z zespołu (Anderlechtu - red.) odszedł trener Franck Vercauteren a przyszedł Ariel Jacobs, nagle zacząłem grać. I to dobrze. Wystąpiłem w kilku meczach, strzeliłem nawet bramkę. Ale nie wiedziałem o tym, że Anderlecht chciał mnie zostawić na lepszych warunkach i dawać mi więcej szans. Nigdy nie zobaczyłem tego nowego kontraktu. Agent nie powiedział mi o nim - wspomina z żalem.

W Hamburgu znowu miał pecha. Trener, który go ściągał, Huub Stevens, musiał przerwać kontrakt ze względu na poważną chorobę żony. Jego następca Martin Jol, uznał że młody Vadis najlepiej sprawdzi się w drużynie rezerw. Więc po roku wrócił do Belgii. Chciał do Anderlechtu, ale w klubie ze stolicy wciąż mieli do niego żal za "ucieczkę" do Niemiec. Dlatego zdecydował się na Club Brugge.

- Był to taki roallercoaster. Mieliśmy dobrą drużynę, z takimi zawodnikami jak Bacca czy Perisić. Miała ona tylko jedną wadę - nie potrafiliśmy nic wygrać, żadnego trofeum - śmieje się.

Był jednak na tyle dobry, że trafił do kadry narodowej, a potem upomniał się o niego angielski Everton. Tym razem na drodze stanęli działacze.

- Nie chcę wskazywać nikogo palcem. Sytuacja wyglądała tak, że dwa tygodnie przed zamknięciem okna nie grałem już w klubie (Brugge - red.). Wiadomo było, że mam odejść. Porozumiałem się już z Evertonem, miałem na stole kontrakt. Ostatniego dnia do godziny 23 czekałem przy faksie, gotowy do wysłania papierów. Ale ludzi z klubu, którzy byli nam niezbędni, nie było. Nagle też przestali odbierać telefony. Rozpłynęli się w powietrzu. Pojechałem do domu a 10 minut przed deadlinem zadzwonili: "Ok, wracaj, puścimy cię". Ale wiadomo co można zrobić w dziesięć minut... - znowu nie kryje żalu. - Czekałem jak to rozwiąże FIFA, ale dostałem informację, że papiery były złożone za późno i to cała historia.

Z belgijskiej prasy wiemy, że transfer wyhamował ówczesny trener Brugge, George Leekens. Ale nie ma do niego pretensji. To właśnie Leekens, jeszcze jako selekcjoner, dał mu dwa mecze w kadrze narodowej.

- Wyszedłem na boisku w meczu towarzyskim z Rosją i potem eliminacyjne z Kazachstanem i zagrałem też troszkę dłużej z Azerbejdżanem. W kilku innych meczach siedziałem na ławce. I to by było na tyle. Gra w drużynie narodowej Belgii to nie taka prosta sprawa. Jest bardzo duża konkurencja, a tam są zawodnicy z najlepszych klubów świata. Więc jeśli nie masz 22 lat to raczej nie wskoczysz - mówi. - Teraz piłkarze są zupełnie inni. W Belgii zainwestowali spore pieniądze w szkolenie młodzieży. W ostatnich 10 latach to poszło bardzo w górę, zawodnicy są znacznie lepsi, technicznie, taktycznie. To widać po transferach. Dziś dostanie się do pierwszej drużyny z każdym rokiem będzie trudniejsze. To zespół, który w końcu może wygra jakiś tytuł mistrzowski. Dlatego cieszę się, że mogłem choć na chwilę być jego częścią.

Za granicę wyjechał w końcu w 2014 roku. Do Norwich trafił za 4,5 miliona funtów.

- Spełniłem marzenie, zagrałem w Premier League, debiutowałem z Arsenalem. Szkoda, że nie poszło lepiej, ale nie jest źle - mówi. Choć wkrótce w klubie zmienił się trener. Neila Adamsa zastąpił Alex Neil i belgijski pomocnik przestał się liczyć. Trafiał na wypożyczenia, aż w końcu Norwich puściło go do Legii.

Na razie nie zachwyca, ale też nie można powiedzieć, że rozczarowuje. Choć część dziennikarzy domaga się niemalże jego głowy, to trzeba przyznać, że w meczu z Borussią Dortmund, jak przyznał właściciel klubu Dariusz Mioduski (rozmowa ze sport.pl), był jedynym, którego nie przerósł poziom Ligi Mistrzów.

Ludzie, którzy go znają, mówią, że potrzebuje czasu żeby dojść do siebie i będzie błyszczał.

- Musimy wygrywać, a ja muszę dojść do siebie. Moja matka zmarła podczas okresu przygotowawczego, miałem trochę problemów, ale powoli będzie lepiej - mówi.

Marek Wawrzynowski

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×