Radosław Kałużny: Z Armenią grało się trudno

PAP / Przemek Wierzchowski
PAP / Przemek Wierzchowski

Były reprezentant Polski, Radosław Kałużny Armenię pamięta jako rywala trudnego. "Grało się bardzo ciężko, było potwornie gorąco" - opowiada w swojej biografii zatytułowanej "Powrót Taty".

"Po zwycięstwie z Norwegami [3:2] pokonaliśmy jeszcze Armenię 4:0 oraz Walię 2:1. W drugim spotkaniu nie brałem udziału. Wróciłem dopiero 6 czerwca 2001. To był rewanż z Ormianami w Erewaniu. Grało się bardzo ciężko, było potwornie gorąco, a oni zagrali naprawdę konsekwentnie. Zdobyłem gola głową, ale zremisowaliśmy 1:1. Ważniejsze starcie czekało nas we wrześniu. Mieliśmy na Stadionie Śląskim zmierzyć się z Norwegami. Zwycięstwo dawało awans" - wspomina Kałużny.

Tamto spotkanie reprezentacja Polski wygrała 3:0 dzięki trafieniom Pawła Kryszałowicza, Emmanuela Olisadebe oraz Marcina Żewłakowa. Awans na mistrzostwa świata został wywalczony najszybciej spośród wszystkich drużyn europejskich.

"Bardzo udane eliminacje były w dużej mierze zasługą Jerzego Engela. Dobierał nas pod względem charakterologicznym. Stanowiliśmy jedność. Kilku spokojnych typów połączonych z totalnymi wariatami. Tomek Hajto czy Piotrek Świerczewski mieli sto pomysłów na minutę. Robili wszystko, co zostało zabronione, ale pod jednym warunkiem - że był do tego odpowiedni moment. Tomek Wałdoch nadzorował zespół jako szef. To on odpowiadał za nas przed trenerem czy kierownictwem PZPN. Nie urządzaliśmy popijaw dzień przed meczem. Każdy wiedział, ile może wypić i znał priorytety.

Za bardzo istotny punkt drużyny uważaliśmy Michała Żewłakowa. Nieprzypadkowo zaliczył najwięcej meczów w reprezentacji. Oprócz zapewniania spokoju z tyłu pokazywał nam, jak zachowywać się profesjonalnie. Śmialiśmy się, że on i jego brat to synkowie selekcjonera. Marcina ceniłem, bo nie chodził obrażony, mimo że prawie nigdy nie zaczynał meczu w podstawowym składzie. Gdy wchodził na boisko, zostawiał serce. To samo dotyczyło innych rezerwowych. Wszyscy czuliśmy się ważni. Stojący na czele projektu Engel potrzebował bandytów, techników i myślicieli. Potrafił podejść każdego zawodnika. Genialny psycholog. Jego największym plusem była umiejętność połączenia nas wszystkich. Nie dość, że dobrze funkcjonowaliśmy jako grupa, to jeszcze w meczach umieliśmy stawić czoła naprawdę trudnym wyzwaniom.

ZOBACZ WIDEO Krychowiak: kontuzja Milika to dla nas tragedia (Źródło: TVP S.A.)

Z 25 zawodników, 24 musiało być zadowolonych ze zgrupowań. Jedną osobę zostawię sobie asekuracyjnie – zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie narzekał. A moim zdaniem atmosfera w drużynie Engela była fantastyczna. Kiedyś na reprezentację przyjechał Grzegorz Pater. Selekcjoner zarządził przerwę miedzy meczami. Każdy dostał prawie dwa dni wolnego, żeby spotkać się z żoną czy kochanką. Wolałem przesiedzieć w hotelu, bo zanim dojechałbym do Cottbus i z powrotem, minęłyby właśnie dwa dni. Po Warszawie chodzić też nie zamierzałem, bo - jak już wiecie - na mieście miałem zbyt wielu "przyjaciół". Grzesiek pod względem sympatii u kibiców Legii też miał przechlapane. Nieważne, że akurat na koszulkach mieliśmy białego orła zamiast gwiazdy. Lepiej było się nie pokazywać. Do Krakowa też nie wracał, bo to kawał drogi. Tak zostaliśmy w pokoju, a Patera wzięło na refleksje. - Wiesz, Radek... Jestem zwykły chłopak. Szary ligowiec. A tu takie gwiazdy: Dudek, Świerczewski, Hajto, Wałdoch. W ogóle nie pozwolili mi czuć się gorszym. Zero kompleksów. Atmosfera jest super. Najchętniej bym nie wracał do Wisły i siedział na kadrze cały sezon - mówił.

Byłem trochę zdziwiony. Fakt, też mi się podobało, ale bez przesady. Grzesiek naprawdę doceniał, że jest wśród nas. Właśnie tym cechowały się zgrupowania u Engela. Konflikty – owszem, zdarzały się, ale załatwialiśmy je bardzo szybko. Czasami ktoś dał komuś po pysku. Najczęściej wyjaśnialiśmy sytuacje przy kieliszku. Robiliśmy to dokładnie tak jak należy prać brudy. Za kurtyną. Eskalacje następowały też podczas gierek treningowych. Jednak każdy miał świadomość, po co przyjechał. Czasami trzeba zasadzić koledze kopa, ale ten facet będzie jeszcze potrzebny. Wygrać możemy tylko razem. Ładować po nogach będziemy kogoś innego" - powiedział były reprezentant Polski.

***

W "Powrocie Taty" znajdujemy jeszcze jedną historię dotyczącą Armenii i spotkania na wyjeździe. Rzecz działa się tuż przed historycznym starciem Zagłębia Lubin z AC Milan (1995).

Poniżej przedstawiamy fragment książki dotyczący dwumeczu z Szirakiem Giumri:

"W meczu z Milanem prowadził nas Janusz Stańczyk. Bardzo żałowaliśmy, że nie został z nami na dłużej. Potrafił podejść do zespołu na luzie. Pytał, co boli, pomagał, podpowiadał. Przede wszystkim umiał słuchać. Gdyby dano mu realną szansę, zrobiłby coś dobrego. Kontakt z drużyną miał naprawdę doskonały. Po zadufanym w sobie trenerku ewidentnie potrzebowaliśmy partnera. Wcześniej – trochę na przekór [Wiesławowi] Wojnie – zagraliśmy dwa bardzo słabe spotkania z Szirakiem Giumri. U siebie zremisowaliśmy 0:0, a tam wygraliśmy 1:0. Kulisy meczu w Armenii są dość zabawne. Jeszcze przed wyjazdem okazało się, że Zbyszek Czajkowski zapomniał paszportu. Mieszkał 50 kilometrów od Lubina. Zaproponowałem podwózkę. Grzaliśmy 200 kilometrów na godzinę, padał gęsty deszcz. Cud, że nie doszło wtedy do wypadku. Jechałem jak poparzony. Reszta chłopaków udała się na lotnisko do Wrocławia autobusem. Kiedy my tam dotarliśmy, wbiegliśmy zdyszani pod bramki. - Gdzie oni są?! - pytam Zbyszka. Już myśleliśmy, że odlecieli bez nas. Mieliśmy niezły ubaw, bo cały zespół dojechał na terminal pół godziny po nas później.

Po przyjeździe do hotelu opadły nam ręce. 11. piętro – tam nas wszystkich zakwaterowali. Najgorzej czuł się Darek Lewandowski, ponieważ miał lęk wysokości. Bał się wyjść na balkon. Cały czas ściskał barierkę. My zaś niespecjalnie chcieliśmy tam zasypiać. Przynajmniej nie na trzeźwo. Nic dziwnego, po pokoju biegały skorpiony. Więc przynieśliśmy jakiś ormiański spirytus i zaczęliśmy smakować. Wychlaliśmy niesamowite ilości. Darek potem łaził po poręczy, której wcześniej się trzymał. Do innych pokoi przechodził przez balkon.

Powrót na lotnisko w Erywaniu to patologia. Nawaliłem się tak ostro, że nie byłem w stanie dojść do fotelu w samolocie. Załoga ułożyła mnie na torbach. To była maszyna starego typu i bagaże leżały luzem zaraz za przedziałem dla pasażerów. Podczas lotu podobno kilka razy mną rzuciło, a przynajmniej tak mówią chłopcy. Sam nie pamiętam, że w ogóle stamtąd wracaliśmy".

Komentarze (2)
avatar
Piotr Cupok
11.10.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Ten "tata" to Glik?