Marcin Kaczmarek: Nie będę opowiadał bajek, nie zajmiemy miejsca w pierwszej piątce

PAP / Piotr Polak
PAP / Piotr Polak

- Nie będziemy w pierwszej piątce, ale to nie minimalizm. Podchodzę do sprawy racjonalnie, nie opowiadam bajek - mówi nam Marcin Kaczmarek, trener Wisły Płock i syn Bogusława Kaczmarka.

WP SportoweFakty: Podobno nie powinienem rozpoczynać rozmowy z panem od pytań o tatę.

Marcin Kaczmarek: Może pan zaczynać jak chce, ale nie wiem, czy uzyska pan odpowiedź. Nie chodzi o to, że miała by mnie ta kwestia irytować. Jeżeli potrzebuje pan wywiadu z ojcem, to proszę zadzwonić do niego. Idę swoją drogą.

"Zawód: syn". Taka obelga wkurzała najbardziej?

- Nie, bo wiem ile przeszedłem i dzięki czemu jestem w takim miejscu. Prawdę mówiąc, nawet nie pamiętam, by ktoś próbował mnie tymi słowami obrazić.

ZOBACZ WIDEO Łukasz Fabiański: Mam niedosyt, takie sytuacje są niewdzięczne dla bramkarza

Nazwisko bardziej pomagało czy przeszkadzało?

- Zawdzięczam tacie zaszczepienie bakcyla piłkarskiego. Moja kariera, zwłaszcza trenerska, jest samodzielna i z tego mogę być dumny.

Zawsze dążył pan do niezależności?

- W 1994 wyjechałem do Szczecina, by grać dla Pogoni. Miałem wtedy 20 lat i sam pracowałem już na nazwisko jako piłkarz. Później to kontynuowałem.

Tacie zależało na pańskiej samodzielności?

- Pewnie w każdej rodzinie tak jest. Myślę, że mi się powiodło. Mama i tata mogą być ze mnie dumni. Do czegoś w życiu doszedłem.

Cztery i pół roku pracuje pan w Wiśle Płock. Biorąc pod uwagę warunki polskie, to już prawie epoka.

- Rzeczywiście. Wynik determinuje wszystkie poczynania. Gdybym nie miał tak dobrych rezultatów, gdyby drużyna nie robiła systematycznego postępu, pewnie władze w Płocku podziękowałyby mi już dawno.

Czas pomógł zbudować silny zespół?

- To wiąże się z poprzednią odpowiedzą. Kiedy przypomnę sobie początek mojej pracy w Wiśle, widzę jak bardzo zmieniła się kadra. Z tamtego składu zostali tylko Seweryn Kiełpin i Bartek Sielewski.

Pan też mógł zmienić klub. I to do Lechii Gdańsk.

- Otrzymałem propozycję, ale miałem ważny kontrakt. W Płocku nikt nie wyobrażał sobie, że mógłbym odejść. Zostałem i nie żałuję. Po 10 latach udało się wywalczyć awans do Ekstraklasy. Dla mnie, Wisły oraz miasta to spory sukces.

Jesteście beniaminkiem, ale transfery mogły się podobać. Dominik Furman, Siergiej Kriwiec czy nawet Ivica Vrdoljak w lidze są postaciami mającymi uznanie.

- Istotna jest też ich sytuacja. Każdy ma coś do udowodnienia. Przecież Dominik, gdyby był w optymalnej dyspozycji, znajdowałby się daleko poza naszym zasięgiem finansowym. Upłynie trochę czasu i każdy z nich będzie grał jeszcze lepiej. Ważne, że pozyskaliśmy takich graczy. Chcemy być w Ekstraklasie dłużej niż rok.

Trudno było utrzymać kluczowych piłkarzy po awansie?

- Duże zainteresowanie było tylko Arkadiuszem Recą. Chciała go Cracovia, jednak zdecydował się zostać. Większość zawodników dobrze się tu czuje, chcieli grać z nami w Ekstraklasie, a mnie może to tylko cieszyć.

Przeszło rok temu pańska kadra została zdemolowana. Odeszli Jacek Góralski i Krzysztof Janus. Mimo tego biliście się o awans.

- Zajęliśmy trzecie miejsce w I lidze, czyli najwyższe niedające awansu. Dość niekorzystne, prawda? Po tym zrobiliśmy rewolucję: odeszło dziesięciu piłkarzy, a przyszło ośmiu. W krótkim czasie przebyliśmy trudny okres. Udało się wejść do Ekstraklasy, ale Wisła wciąż musi budować swoją markę.

Wasza aktualna pozycja to syndrom rozpędu beniaminka?

- Nie, tabela jest bardzo płaska i tak traktujemy szóste miejsce. Będziemy zerkać na nasze położenie dopiero, gdy liga trochę się ukształtuje.

Rozpęd zazwyczaj kończył się wiosną i groził spadkiem.

- Dlatego musimy być bardzo czujni. Trzeba mieć pokorę, bo utrzymanie to proces. Zobaczymy, gdzie znajdziemy się po 30 kolejkach. PGE GKS Bełchatów też świetnie zaczął, a potem spadł. Wisła ma szansę na rozwój, ale tylko w Ekstraklasie. Długo czekała, by wreszcie tam awansować. Nasz stadion jest przestarzały, lecz - by powstał nowy - musimy grać w najwyższej lidze. Przyszłość klubu zależy od naszych wyników.

Leo Beenhakker mówił, że polskiego piłkarza po zwycięstwach trudno utrzymać na ziemi.

- To uproszczenie, nie tylko zawodnicy z naszego kraju mają taką tendencję. Pracy nad sferą mentalną nie wolno zaniedbywać i my tego nie robimy. Należy mieć podniesioną głowę. Zależy mi na tym, by jednocześnie nie nosić jej w chmurach. Z piekła do nieba czy odwrotnie jest tylko krok.

W Lidze+ Extra spytano pana, czy będziecie w pierwszej piątce. Odpowiedział pan, że nie.

- To nie ma nic wspólnego z minimalizmem. Patrzę na naszą sytuację racjonalnie, przez pryzmat doświadczenia. Chciałbym nawet zdobyć mistrzostwo, ale nie będę opowiadał bajek. Dla mnie liczy się codzienna praca.

Rozmawiał Mateusz Karoń

Komentarze (0)