WP SportoweFakty: Ten rzut karny, kiedy pana strzał obronił portugalski bramkarz i odpadliśmy z mistrzostw Europy we Francji, ciągle siedzi w głowie?
Jakub Błaszczykowski: Nie.
Nie wierzę.
- Nie będę przekonywał. Nie zastanawiam się nad tym, nie wracam wspomnieniami. Wiem, że taką myślą mógłbym się tylko zadręczyć. Staram się trzymać dystans do tego, co się wydarzyło, otrzymałem naprawdę mocne wsparcie od rodziny, przyjaciół i kibiców.
[b]
Powtórki w telewizji nie powodują, że wraca żal? Ból?[/b]
- Nie widziałem tego strzału w żadnej powtórce. Naprawdę. Nie czułem takiej potrzeby. Chyba wystarczy mi to, że widziałem ten strzał na żywo, z pozycji kopiącego piłkę. Rozdrapywanie ran nie ma sensu, nie buduje przyszłości.
A pamięta pan moment, kiedy dotarło do pana, że to już koniec mistrzostw? Że marzenia się skończyły?
- Nie pamiętam niczego, co działo się po tym, gdy bramkarz obronił moje uderzenie. Za dużo było emocji, wtedy wyłącza się mózg. Po prostu zszedłem do szatni. Chyba.
Kibice w Polsce szybko panu wybaczyli. Na Okęciu po powrocie z Francji dostał pan największe brawa, a stadion we Wrocławiu podczas ostatniego meczu ze Słowenią zawrzał, kiedy wchodził pan na boisko.
- Dla takich chwil się trenuje, gra, walczy, wstaje rano, poświęca zdrowie. To jest coś, czego nie oddałbym za żadne pieniądze. Takie chwile zostają do końca, nimi się karmię. Po zakończeniu kariery nikt mi tego nie zabierze, liczą się tylko tytuły oraz to, czy kibice doceniali twoją prace. Reszta może przeminąć, nie interesuje mnie. To był dla mnie bardzo ważny rok, dał dużo nowych doświadczeń, przemyśleń. Nauczył wiele jako człowieka. Niektóre rzeczy trzeba przeżyć na własnej skórze, nikt inny nie zrozumie, czym dla mnie były mistrzostwa Europy.
To znaczy?
- W Fiorentinie, gdzie trenowałem przed turniejem, był taki moment, gdy zrozumiałem, że czego bym nie zrobił, to i tak nie zagram w meczu. To była próba charakteru. Wiedziałem, że zbliża się Euro, że muszę być odpowiednio przygotowany, ale z drugiej - musiałem pogodzić się z faktem, że nie będę grał regularnie w lidze. Trzeba było zacisnąć zęby i zrobić wszystko wbrew przeciwnościom, które mnie spotkały. To trudne: walczyć, wiedząc, że na nic nie ma się wpływu.
Co pomagało?
- Doświadczenie. Wiedziałem, że to tylko los znowu chciał sprawdzić, czy się poddam. Korzystałem z tego, że znam swój organizm, wiem, na co mnie stać. Mogłem się przygotować do turnieju, bo żyłem tym każdego dnia, podporządkowałem wszystko temu, by odegrać w reprezentacji ważną rolę.
Z racji zawodu, na alkohol pozwalam sobie raczej w czasie przerwy w rozgrywkach, ale przecież to nie jest żadne przestępstwo. Ważne, żeby wiedzieć jak, gdzie i kiedy
Pan przecież lubi takie wyzwania.
- Tego nie da się lubić. To nic pozytywnego, nic przyjemnego. Czasami po prostu trzeba zmierzyć się samemu ze sobą. W moim zawodzie do tego, co prezentuje się na boisku, dochodzi jeszcze presja kibiców i mediów. Przez całą karierę uczymy się, jak się od tego wszystkiego odciąć i, znając swoje możliwości, w każdym meczu na nowo udowadniać swoją wartość. Przez 15 lat grania w piłkę nic nie było tego w stanie zmienić. Teraz chociaż nie czytam tego, co o mnie piszą.
Pomaga?
- To, co przeżyłem, nauczyło mnie jednej bardzo ważnej rzeczy. Jedyną osobą, która jest w stanie zmienić coś w moim życiu, jestem ja sam. Tylko ja mam na siebie wpływ, nikt inny. Nie ludzie, którzy we mnie wierzą, ale stoją z boku, ani nie ci, którzy źle mi życzą. Od wszystkich pochwał można odlecieć, krytyka może ściągnąć w dół największego siłacza. Trzeba to wszystko wyśrodkować, wierzyć w siebie, tak w środku. Najtrudniej o to właśnie wtedy, gdy jest ciężko.
[b]
Kiedy pogodził się pan sam ze sobą?[/b]
- Nigdy tego nie zrobiłem i na to się nie zanosi. Ciągle walczę. Wynika to z mojego charakteru. Ciągle chcę więcej, doszukuję się minusów i zastanawiam się, co można było zrobić lepiej. Być może na tym też tracę i przegrywam, zdaję sobie z tego sprawę. Jednak z drugiej strony, gdybym nie miał takiego charakteru, może nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem. Wiem, ile utalentowanych osób, które spotkałem w życiu, zostało w miejscu. Głównie dlatego, że nie starczyło im charakteru.
Myślę, że gdyby Polska wygrała Euro, powiedziałby pan: "No tak, ale za dwa lata mundial…"
- Całkiem prawdopodobne. Zastanawiałem się nad tym i zwyczajnie wiem, że nie potrafię inaczej. Nie potrafię powiedzieć sobie w środku, że to i to zrobiłem fajnie, i dużo już osiągnąłem. To ciężkie, trudniejsze z każdym rokiem, bo dochodzę do wniosku, że nigdy nie będę zadowolony.
[nextpage]
Nie da się tego zmienić?
- Dopóki gram, będę chciał więcej. Przemyślenia zostawię sobie na czas po zakończeniu kariery. Będę miał lepszą perspektywę, bo nie będzie okazji już wygrać żadnego meczu więcej.
Motywuje pana to, gdy inni przestają w pana wierzyć?
- We Florencji trenowałem, myśląc tylko o mistrzostwach Europy. Punktem zwrotnym był marcowy mecz z Serbią w Poznaniu. Wszyscy stawiali na mnie krzyżyk, stwierdzili, że sobie nie poradzę bez regularnej gry w lidze. Błaszczykowski nie może być przecież w formie, skoro jest za słaby na klub. Przyznaję, że to było dla mnie wyzwanie, ale takie jest życie, nic tego nie zmieni. Pozostało mi tylko to, na co miałem wpływ, czyli dobrze się przygotować i przypomnieć, że jeszcze żyję.
ZOBACZ WIDEO Sergio Ramos uratował Real na Camp Nou! Zobacz skrót [ZDJĘCIA ELEVEN]
Z Serbią wygraliśmy 1:0, a pan strzelił jedynego gola. Przeszła myśl: "No to im pokazałem!"?
- Nigdy w życiu nie podchodzę tak do tego, co mnie spotyka. W żadnej sytuacji. Pokazałem sam sobie, inni mnie nie interesowali.
Były momenty zwątpienia?
- Dwa miesiące przed meczem z Serbią rozmawialiśmy na temat mistrzostw Europy w wąskim gronie, była tylko rodzina i bliscy przyjaciele. Widziałem, jak wszyscy siedzieli i się zamartwiali. Poklepałem ich po plecach i powiedziałem, że będzie dobrze, bo wewnętrznie czułem się bardzo mocny. To prosty mechanizm - dobre przygotowanie fizyczne przełożyło się na głowę. Czułem siłę w środku siebie, miałem wrażenie, że jak tylko będę chciał, to dam radę. A chciałem.
Pracuje pan z psychologiem?
- Nie. Dla mnie jedyną drogą do sukcesu było przepracowanie wszystkiego z samym sobą. Zamiast z psychologiem pracowałem z własnymi doświadczeniami. Mam ich dużo, różnych.
Tym, którzy nie myślą, jest łatwiej?
- Myślę, więc nie wiem.
Czuje się pan dojrzały?
- Trzeba byłoby się zastanowić nad definicją dojrzałości. We mnie cały czas siedzi dzieciak. Jakby pan zobaczył, jak się zachowuję, kiedy zamykają się za mną drzwi domu, jakby pan zobaczył, jak tańczę z dzieciakami… Każdy z nas, mimo że jest dorosły, ma ochotę czasami coś spsocić, narozrabiać. To chyba normalne. Zwłaszcza u nas, facetów, zostanie pewnie do końca życia. Wtedy, kiedy trzeba być skoncentrowanym, kiedy trzeba walczyć, musisz być facetem z jajami. A kiedy nie trzeba, to można sobie pożartować. Ja lubię żartować.
A na filmach pan płacze?
- Nie. Ale płaczę nad ludzkimi dramatami. Kiedyś byłem na to bardziej odporny, teraz - nie mam siły. To jest coś, co zawsze mnie rusza.
Jedyną osobą, która jest w stanie zmienić coś w moim życiu, jestem ja sam. Liczą się tylko tytuły oraz to, czy kibice doceniali twoją pracę. Reszta może przeminąć
Sam nie zbawi pan świata.
- Dawno się z tym pogodziłem i wcale nie próbuję tego robić.
Ale reaguje pan na prośby ludzi, pomaga. Także finansowo.
- To nie jest próba zbawiania świata, ale wewnętrzna potrzeba.
A jak zgłosi się tysiąc osób?
- Wolę pomóc jednej niż żadnej. Jak dam radę, pomogę i dziesięciu, ale że nie mam większych możliwości finansowych, muszę także odmawiać. Nie dręczy mnie sumienie, bo wiem, że robię wszystko, co w mojej mocy.
Dlaczego teraz jest pan wrażliwszy niż wcześniej?
- Spojrzenie na świat zmienia się, gdy rodzą się dzieci. Kiedy widzisz dziecko, któremu dzieje się krzywda, to nie liczy się czy to twoje, czy znajomego. To jest dziecko i automatycznie stawiasz się w miejscu tego rodzica, który nie wie, co robić.
Próbuje pan dać światu to, czego samemu nie dostał?
- To dużo za dużo powiedziane. Robię to, bo czuję. Tylko dlatego. Jeśli kogoś trzeba namawiać na tego typu zachowania, to wydaje mi się, że zboczyliśmy z drogi.
Płacze pan przy żonie, w domu? To męskie?
- Nie ma najmniejszego znaczenia, czy wtedy czujesz wstyd, czy nie, liczy się to, co masz w środku. Jeśli potrzebujesz pokazać swoje emocje na zewnątrz, to tylko normalna, ludzka rzecz. Nie można się wstydzić uczuć, dobrych odruchów.
[nextpage]
Umie pan oddzielić życie prywatne od zawodowego?
- Moja żona ma niezwykłą umiejętność - wie, kiedy reagować, a kiedy nie. Wie, kiedy jestem zły i lepiej się do mnie nie zbliżać, i kiedy jest taki moment, gdy właśnie powinna zadać jakieś pytanie. Bardzo to w niej cenię. Pewnie musiała się tego nauczyć przez kolejne spędzone wspólnie lata. Zdaję sobie sprawę, że mój charakter nie jest łatwy, czasami bywa tak, że porażkę i niepowodzenia najpierw muszę przetrawić sam. Nie chcę się wtedy do nikogo odzywać, potrzebuję kilku treningów, by te wszystkie przemyślenia z siebie wyrzucić.
Bywa pan nieznośny?
- Oczywiście. Mam lepsze i gorsze dni. Nie jest tak, że jestem ciągle w dobrym humorze i wszystko jest super. Ważne, żeby mimo dołków, cały czas iść do przodu. Tak, jak teraz w Wolfsburgu, kiedy nie mamy dobrych wyników. Trzeba w sobie przezwyciężyć słabości, przepchnąć je na bok i próbować wszystko naprawić.
Dlaczego założył pan fundację "Ludzki gest"?
- Wspólnie z rodziną i bliskimi pomyśleliśmy, że można by w ten sposób pomagać dzieciakom. Jesteśmy młodą fundacją, dobrze sobie radzimy, mamy wsparcie ludzi i przed sobą mnóstwo projektów. 27 grudnia organizujemy w hali w Częstochowie turniej piłkarski połączony z koncertem muzyki, jakiej słuchałem w młodości, czyli hip-hopowej. Serdecznie zapraszamy wszystkich chętnych. Myślę, że postawiliśmy przed sobą ambitne cele i będziemy się dalej rozwijać.
Na kim chciał się pan wzorować jako dziecko?
- Jestem pokoleniem Barcelony 1992, kapitanem piłkarskiej drużyny na igrzyskach był mój wujek Jurek Brzęczek i pamiętam jego wszystkie mecze z tamtego turnieju. Półfinał z Australią wygrany 6:1, nieszczęsny finał z Hiszpanią… Pod koniec meczu Jurek ładnie podał z lewej strony do Ryszarda Stańka i wyrównaliśmy na 2:2, by stracić gola w ostatniej akcji po golu Kiko. Mam to przed oczami, na oglądanie meczu zebrała się u nas w domu cała rodzina, zresztą - pół wsi przyszło. Na tym się wychowałem.
Na porażce. Byłem w muzeum niemieckiej piłki w Dortmundzie i jest to budynek triumfu, nie ma pan wrażenia, że muzeum polskiej piłki byłoby muzeum bólu?
- Dlaczego?
Mecz na wodzie z Niemcami, przegrany finał igrzysk, odpadnięcie po rzutach karnych w mistrzostwach Europy. Można by wyliczać.
- Do muzeum trafię pewnie dopiero, jak mnie tam wstawią, ale teraz spróbuję spojrzeć na to z innej perspektywy. Przecież możemy pokazać ten mecz na wodzie z 1974 roku jako niesprawiedliwość, bo byliśmy lepsi, finał igrzysk także był sukcesem, bo dostaliśmy srebrne medale.
Nie pamiętam niczego, co działo się po tym, gdy bramkarz obronił moje uderzenie z rzutu karnego podczas meczu z Portugalią. Za dużo było emocji, wtedy wyłącza się mózg
A co by pan wstawił do sali o Euro 2016?
- Nie robiłbym takiej sali. Osiągnęliśmy dobry wynik, ale nie był to jakiś wielki sukces godny wspominania latami. Niemcy pokazują swoje wielkie chwile i jakoś nie wspominają tych słabszych, nie pokazują, co było między kolejnymi tytułami mistrzów świata, a było przecież różnie. Czasem nie wychodzili z grupy. To jest ich wielka siła, że potrafią się chwalić i doceniać siebie. Powinniśmy się od nich uczyć, nauczyć się dumy z samych siebie. Polacy są dobrym narodem. Mamy dobre serca.
Myśli pan czasem o sobie: "jestem legendą"?
- Nie przyszło mi to do głowy.
Dzieciaki na podwórkach chcą być Błaszczykowskim.
- Ale to nie znaczy, że jestem legendą. Nie potrafię postawić się w takiej roli. My, piłkarze robimy swoje - cieszę się, że mój zawód to moje hobby, zajmuję się tym, co kocham i mam z tego dobre pieniądze. Ale przecież to tylko praca, taka sama jak policjanta czy lekarza. A może nawet nie taka sama, tylko dużo mniej istotna. Lekarz odpowiada za ludzkie życie, nie pokazują tego w telewizji, ale to on jest bohaterem naszej codzienności. My tylko kopiemy piłkę. A w ogóle to fajnie mają dziennikarze sportowi. Przed meczem z Serbią mogliście napisać, że się do niczego nie nadaję, po meczu z Serbią, że jestem wspaniały. Nie ponosicie żadnej odpowiedzialności za słowa.
Dlatego rzadko rozmawia pan z mediami?
- Nie rzadko, tylko prawie w ogóle. Wolę czasem pogadać dłużej, niż po meczu na pytanie: "Jak było?" odpowiedzieć, że dobrze, albo źle. Te rozmowy po ostatnim gwizdku są bez sensu. Zastanawiałem się kiedyś, jak się czujecie, oceniając naszą pracę, nie wiedząc, ile serca, marzeń i zdrowia poświęcamy podczas codziennych treningów. Was ocenia szef, jak macie gorszy dzień, to wysyła do domu i tyle, a wy, pisząc artykuł, oceniacie nas dla milionów kibiców. Dlatego dodatkowo musimy sobie radzić z presją. Kiedy pisałem książkę, wspominałem Justynę Kowalczyk, która osiągnęła wielkie sukcesy i poniosła wiele wyrzeczeń. Mam wrażenie, że później była traktowana jak maszyna. Nie mogła, ale musiała wygrywać. Otóż ona nic nie musi, wie, ile zdrowia kosztowały ją kolejne starty. W przypadku sportowca często podstawowym pytaniem powinno być nie takie, czy ma możliwości na kolejne zawody, ale zwyczajnie - czy zdrowie na to pozwala. Często o tym zapominacie.
[nextpage]
Wróćmy do tych dzieciaków na podwórkach. Jak ktoś chciałby być jak Błaszczykowski, to radziłby mu pan dać sobie spokój i poszukać innego zajęcia, czy zachęcał do pracy?
- Zalecałbym pokorę i życzył dużo wytrwałości. Bo takiego chłopaka może czekać wiele przyjemnych chwil, ale na wszystko musi sobie zapracować. Chciałbym, żeby mój przykład zaszczepiał w dzieciakach świadomość, że nigdy nie wolno się poddawać. Bo talent nie wystarczy do tego, żeby walczyć. Wielu ludzi, którzy mieli talent i być może osiągnęliby więcej niż ja, po prostu się poddało.
Spotkaliśmy się przypadkiem na urlopie. Zamówiliśmy piwo, ale kiedy zobaczył pan, że wokół jest dużo dzieci, natychmiast zmieniliśmy zamówienie na herbatę. Czuje się pan odpowiedzialny za młodzież?
- Jestem dla tych ludzi wzorem i nie chcę im dawać złego przykładu. Wiem, że siedzę prywatnie, że mam urlop, ale po co mam pić piwo w taki sposób, żeby wszyscy widzieli. Może jakiś dzieciak wyjdzie potem na ulicę i kupi sobie pierwsze piwo, bo zobaczył, że Błaszczykowski też pije? Nawet teraz zastanawiam się, czy to dobrze, że o tym mówimy, bo to z jednej strony pokazuje, że jestem świadomy tego, jaką mam rolę do odegrania, ale z drugiej… Przecież te dzieciaki potrafią już czytać.
Może jakby alkoholu nie było w kadrze w ogóle, Euro nie skończyłoby się na ćwierćfinale?
- Nie popadajmy ze skrajności w skrajność. Euro było sukcesem, znaleźliśmy się w gronie ośmiu najlepszych drużyn kontynentu. Pamiętam, kiedy przed turniejem w Arłamowie udzielałem wywiadu i na pytanie, czy ćwierćfinał wziąłbym w ciemno, odpowiedziałem, że wszystko zależy od okoliczności. Kiedy dzieje się to przez różnicę bramek, albo po rzutach karnych w fazie pucharowej, to na pewno ból jest większy, niż kiedy przegrywa się po prostu 0:2. Wtedy wiesz, że byłeś gorszy i tyle. Cieszę się, że po mistrzostwach reprezentacja nadal pokazuje, że ma rezerwy. Wygraliśmy 3:0 z Rumunią i znowu zmieniliśmy spojrzenie na nasze możliwości. Po remisie 2:2 z Kazachstanem kibice nie mieli przecież najlepszych humorów. Ten przykład potwierdza, że liczy się tylko mecz, który jest do rozegrania, bo wszystko zmienia się bardzo szybko.
Cieszę się, że zajmuję się tym, co kocham i mam z tego dobre pieniądze. Ale przecież to tylko praca, taka sama jak policjanta czy lekarza. A może nawet nie taka sama, tylko dużo mniej istotna
Łukasz Piszczek stwierdził, że o tym, co mogło być lepiej na Euro, opowie dopiero, jak skończy karierę. O co może mu chodzić?
- Nie wiem, ale zgadzam się, że mogło być lepiej. Zawsze jednak też mogło być gorzej. Nie chcę dzielić ludzi na tych, którzy widzą szklankę do połowy pustą albo pełną. Oczekuję zwyczajnej, wyważonej oceny sytuacji. Zastanawianie się, czy mogłem tej drużynie dać więcej we Francji, teraz już niczego nie zmieni. Liczą się zebrane doświadczenia.
Czy piłka nożna to sport zespołowy?
- Tak.
A nie za wiele zależy od dyspozycji poszczególnych piłkarzy?
- Jesteś tak dobry, jak twój najsłabszy zawodnik. Pamiętajmy, że na boisku po drugiej stronie też staje jedenastu facetów, z których ktoś może mieć słabszy dzień. Właśnie dlatego liczy się drużyna. Ktoś w formie może wziąć większy ciężar, pociągnąć za sobą resztę. Może w następnych meczach sytuacja się odwróci i to ty będziesz potrzebował większego wsparcia. To są fundamenty, na których rodzi się zaufanie, które prowadzi później do sukcesów.
Mieliście już siebie dość we Francji?
- W ogóle nie byliśmy sobą zmęczeni, o czym świadczyła też świetna atmosfera w drużynie. Całe przygotowania zostały bardzo mądrze zaplanowane. Nie byliśmy skazani na siebie przez dwa miesiące, były przerwy, mogliśmy się rozjechać do domów, a później spotykać z rodziną czy znajomymi.
Afera alkoholowa, która wybuchła w kadrze po meczach z Danią i Armenią, to poważny czy niepotrzebnie rozdmuchany problem?
- Kolejne spotkanie wygraliśmy 3:0 i oczywiście możecie pisać, że to dlatego, że niektórzy chcieli zapłacić za swoje grzechy, ale nigdy się nie dowiemy, co by się stało, gdyby sprawa nie wyszła na jaw. W Rumunii zagraliśmy najlepszy mecz wyjazdowy od bardzo dawna, wybiliśmy rywalom z rąk wszystkie atuty. Mieliśmy ich świetnie rozpracowanych. Jeśli chodzi o aferę alkoholową, to ludzie zaczęli pisać takie rzeczy, że już nie nadążałem. Historia zaczęła żyć swoim życiem. Oczywiście, że to, co się wydarzyło, nie powinno mieć miejsca, ale już nie twórzmy mitów. Poza tym uważam, że tego typu sprawy powinniśmy się nauczyć rozwiązywać we własnym gronie. Świadczyłoby to o sile grupy.
Pan w ogóle pije alkohol?
- Jestem normalnym człowiekiem. Robię to, na co mam ochotę i to, co nie przeszkadza mi w normalnym życiu i pracy. Z racji wykonywanego zawodu, na alkohol pozwalam sobie raczej w czasie przerwy w rozgrywkach, ale przecież to nie jest żadne przestępstwo. Ważne, żeby wiedzieć jak, gdzie i kiedy.
Jak pan się odnajduje w Wolfsburgu?
- Szybko się ogarnąłem. Te kilka lat w Borussii Dortmund zrobiło swoje, poznałem kulturę, specyfikę ligi, po prostu zasady codziennego życia w Niemczech. Wiedziałem, czego się spodziewać. Organizacja mojego nowego klubu to naprawdę najwyższy poziom. Nic, tylko grać. Przy wyborze nowego klubu Niemcy mieli naklejkę z napisem "priorytet", po dziesięciu miesiącach pobytu we Florencji chciałem wrócić do znanego mi środowiska. Byłem po dobrych mistrzostwach Europy i to właśnie z Wolfsburga od początku dostawałem sygnały, że trener i dyrektor sportowy bardzo chcą mnie w zespole. Chciałem trafić tam, gdzie wiedziałem, że będą na mnie stawiać.
Kiedy opuszczał pan Dortmund, kibice nie mogli darować szefom Borussii takiej decyzji. Trudno zdobywa się uznanie zagranicą?
- Czuję wdzięczność, że kibice BVB tak bardzo mnie docenili. Rzadko się zdarza, by podchodzili do byłego zawodnika swojej ukochanej drużyny w taki sposób jak do mnie. Podziękowali mi za grę, za poświęcenie. Spędziłem w Dortmundzie wspaniały okres, poznałem wielu wartościowych ludzi, tamten czas zostanie mi w głowie i sercu do końca życia. Mieliśmy świetny okres jako zespół, rozwijaliśmy się wspólnie z trenerem Juergenem Kloppem i miało to przełożenie na wyniki. Wspólnie dorastaliśmy. Do tej pory utrzymuję kontakt z ludźmi, których poznałem w Borussii i cieszę się, że mogłem grać w tym klubie.
Jest coś w Wolfsburgu poza fabryką Volkswagena?
- Nigdy nie interesowałem się, jakie wielkie atrakcje są w mieście, w którym gram. Priorytetem jest to, co ma do zaoferowania klub, którego barwy reprezentuję. Poza tym mam trochę inne spojrzenie na to, co jest fajnym miastem - mnie wystarczy, że mam gdzie wyjść z dziećmi, żeby się pobawiły, że jest spokojnie, czysto. A jak myśli pan, że tu jest tylko fabryka, to proszę iść i zwiedzić "Autostadt", robi wielkie wrażenie.
Rozmawiał w Wolfsburgu
Michał Kołodziejczyk