Polak był najlepszym obrońcą swoich czasów, ale dziś mało kto o tym pamięta

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
- W Bytomiu łapaliśmy czeską telewizję i mogłem go oglądać. Powiedziałem mu to wtedy w Moskwie. On był już pod koniec kariery, miał 30 lat, a ja myślałem, że jeszcze większość przede mną. Jakże się myliłem - mówi.

Pechowy rok olimpijski

W kadrze narodowej zagrał w 48 razy (choć według starych wyliczeń miał 52 spotkania, dostał nawet proporczyk za 50. spotkanie). Ukoronowaniem jego kariery był złoty medal igrzysk olimpijskich w Monachium.

W 1973 roku rozegrał ostatni mecz w kadrze. Był wtedy piłkarzem zachodzącego Górnika Zabrze. "Ostatni z legendarnych piłkarzy, któremu udało się zagrać w wielkim (jeszcze przez chwilę) Górniku" - czytamy w autoryzowanej biografii Lubańskiego.

Dramat piłkarza rozpoczął się jeszcze przed igrzyskami w Monachium. Już wtedy miał kontuzję, ale jeszcze o niej nie wiedział. Przypuszcza, że gdyby poszedł do lekarza przed turniejem, medal olimpijski widziałby jedynie podczas wizyt w domach kolegów.

W marcu 1973 roku pożegnał się z kadrą meczem z Walią. - Słabo się grało - przyznał po meczu. Jesienią zrobiono mu przeszczep, co oznaczało trzy miesiące w gipsie. W 1974 roku Górski jeszcze z niego nie rezygnował. Przyjechał obserwować go podczas meczu Górnika z Odrą Opole.

- Piękna pogoda, przed końcem pierwszej połowy przyszedł taki ruch, lewa noga, prawa, oparłem się na na prawej nodze i poczułem, że strzeliło wszystko. Najpierw pomyślałem: "Na mistrzostwa nie jadę". A chwilę później doszło do mnie, że to chyba w ogóle koniec - mówił.
Płakał, gdy oglądał w telewizji Marylę Rodowicz śpiewającą polskim piłkarzom. Miał 28 lat. Minął go mundial i jak uważa, jeszcze igrzyska olimpijskie w Montrealu.

W 1974 roku właściwie zakończył karierę. Grywał jeszcze na amatorskim poziomie w amerykańskim Chicago Katz i w Norwegii, w Skeid Oslo. Potem wrócił do kraju, gdzie pracował w zakładach energetycznych a potem jeździł na taksówce.

Zaszantażowany granatem

Nigdy nie zapomni kursu do Częstochowy. Była połowa lat 80. "Ana" jeździł wtedy swoim ośmioletnim mercedesem. Wiózł klienta na dworzec w Lublińcu, gdy zatrzymał ich młody człowiek stojący na poboczu.

- Wziąłem go i jechaliśmy w trójkę. Zostawiłem pierwszego pasażera na dworcu, a potem ten chłopak mówi: "Jedziemy do Częstochowy". Siedział obok mnie. Pytam go, czy zdaje sobie sprawę z tego, że kurs wynosi 1000 złotych, a on, że tak - opowiadał Anczok. Pasażer nie wyglądał na "wiarygodnego", pan Zygmunt poprosił go o zaliczkę. Chłopak zapytał, czy może być dowód osobisty, ale Anczok nie zgodził się. Miał przy sobie sporo dowodów osobistych. Ludzie zostawiali je, gdy nie mieli czym zapłacić, a po jakimś czasie przynosili pieniądze.

- Powiedziałem, że to nie jest żaden argument dla mnie. A on na to: "A to jest?". Spojrzałem, chłopak trzymał granat w ręku i palec na zawleczce. Spokojnie powiedziałem: "Tak, to dobry argument" - opowiadał.

Na dworcu w Częstochowie milicja zatrzymała młodego. Anczok jeszcze przez kilka lat jeździł taksówką. Potem prowadził sklep spożywczy, ale odezwały się stare kontuzje. Nie mógł wykonywać prac fizycznych i wpadł w kłopoty finansowe. Miesiącami było gorzej niż ciężko, gdy zarabiał tysiąc złotych. Dopiero prezydent Aleksander Kwaśniewski docenił starych olimpijczyków. Anczok dostał rentę. Dziś jest doradcą burmistrza Lublińca do spraw sportowych i cieszy się na otwarcie nowego stadionu miejskiego.

- Czasem ludzie pytają, czy nie żałuję, że urodziłem się za wcześnie. Wtedy im mówię: "A co mają powiedzieć ci, co urodzili się przede mną, albo ci, którzy nie grali w żadnych turniejach i klepią biedę?". Ja jestem zadowolony. Zostałem włączony do klubu wybitnego reprezentanta, jeżdżę na mecze kadry razem z wnukami. A w ogóle muszę powiedzieć, że mój 10-letni wnuk jest lepszy technicznie niż ja byłem kiedykolwiek. Czego chcieć więcej? - rozkłada ręce.

Czy Zygmunt Anczok był najlepszym lewym obrońcą w historii polskiej piłki?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×