WP SportoweFakty: Gdy udzielała pani w przeszłości wywiadów na temat pracy, które pytania irytowały najbardziej? Te o propozycje matrymonialne?
Izabela Kuś: Nie, jest coś bardziej irytującego.
Co?
- Na początku każdej rozmowy padało pytanie, czy wchodzę do szatni piłkarzy. Jeśli ktoś jest profesjonalistą, musi do takich zabobonów podchodzić z dystansem.
To jak, wchodzi pani?
- Do pomieszczenia, w którym przebierają się piłkarze - bo kibice właśnie tak sobie wyobrażają szatnię - nie wchodzę. Do całego kompleksu szatni I zespołu muszę wchodzić, bez tego nie mogłabym wykonywać obowiązków. Główną część szatni traktuję jednak jak świętość. Tak samo jest z klubowym autokarem. Na mecze jeżdżę samochodem, ale raz zdarzyło się mi się jechać z drużyną. Mogę żartobliwie powiedzieć, że czułam się przez całą drogę, jakby siedzenie parzyło mnie w tyłek. Szatnia i autokar to miejsca dla mnie tak intymne, kryjące tak wiele tajemnic drużyny, że nie wyobrażam sobie, żeby w nie wkraczać. Nie chodzi o zabobony. Wiadomo też, co stało się przed dwoma laty, Marta Ostrowska przełamała stereotypy, tylko cała historia z Celtikiem niestety odświeżyła przesądy.
Miejmy to już z głowy. Kiedykolwiek piłkarz albo trener panią podrywał?
- Tak!
ZOBACZ WIDEO Jerzy Dudek: To najlepszy rok reprezentacji po '82
Serio?
- No jasne, przecież mój przyszły mąż jest trenerem i poderwał mnie w czasach, gdy pracował w Legii Warszawa... A już tak zupełnie poważnie, bo wiem, o co chodzi: jestem naprawdę szczęśliwa i dumna, że gdy wchodzę w okolice szatni, nie ma żadnych głupich żartów, przekraczania granic. Zawodnicy Legii traktują mnie jak kumpelkę z pracy, a ja ich traktuję w ten sam sposób. Ale piłkarze drużyn przyjezdnych, widząc mnie elegancko ubraną, w szpilkach i czerwonej szmince czasem wysyłają wulgarne spojrzenia.
Często się to zdarza?
- Czasem, jakieś puszczanie oczka, tego typu sprawy, ale totalnie to lekceważę.
Przekraczania granicy z ich strony nigdy nie było?
- Nie, na szczęście nie było.
Gdy w dzień meczowy ubiera się pani w domu, stoi przed lustrem, rezygnuje pani czasem z założenia konkretnej sukienki, bo jest zbyt wyzywająca?
- Zwracam na to uwagę i czasem przed wyjściem z domu zmieniam strój, bo nie czuję się komfortowo. Mam też przyzwyczajenie, że nie wchodzę do szatni piłkarzy w spódnicy, zawsze w spodniach. To się dzieje podświadomie, sama nie chcę nikogo prowokować. Dbam o swoją figurę, często chodzę na siłownię czy inne zajęcia fitness, czasami z tego żartuję i słyszę komplementy, ale to wszystko dzieje się w ramach zwykłych, koleżeńskich żartów. Nigdy bym nie pomyślała, że ktoś kryje za takimi słowami drugie dno. Nie zdarzyło się nigdy, żeby w noc przed meczem wyjazdowym, gdy wszyscy jesteśmy w jednym hotelu, ktoś pisał mi wiadomości w stylu: "ale dzisiaj miałaś szpilki!" albo po prostu "śpisz już?".
Z zawodnikami dogaduje się pani znakomicie, pewnego razu Jakub Kosecki chciał się nawet o panią pobić.
- Piłkarz Jagiellonii, schodząc z boiska, kopnął statyw na mikrofon, który niefortunnie uderzył mnie w nogi. Powstało zmieszanie, zawodnicy skoczyli sobie do gardeł, sama nie wiedziałam, jak zareagować. Podbiegł Kuba Kosecki, spytał, kto mnie uderzył. W emocjach odpowiedziałam, że nie wiem dokładnie, "ten z długimi włosami". Dlatego gdy "Kosa" pobiegł do szatni gości, krzyczał: "Dajcie mi tego z długimi włosami!", a sam nie wiedział, o kogo konkretnie chodziło.
Co jest najtrudniejsze w pani robocie?
- Emocje. Nie potrafię podchodzić do pewnych rzeczy na chłodno, bo jestem oddana klubowi, również jako kibic. Poza tym praca rzecznika prasowego absorbuje w stu procentach, nie ma czegoś takiego jak czas w całości dla siebie. Prosty przykład: ostatnio uczęszczałam na nauki przedmałżeńskie. Słuchałam księdza i jednocześnie czytałam SMS-y od dziennikarza, który prosił mnie, abym autoryzowała wywiad, bo muszą oddać gazetę do druku. W takiej sytuacji jednym okiem patrzysz na księdza, drugim czytasz wywiad na komórce pod torebką. Mam nadzieję, że ksiądz tego nie przeczyta!
Z powodu zamieszania wokół Marty Ostrowskiej miała pani później pod górkę? Baba, czyli będą problemy.
- Afera z Celtikiem podłamała mnie psychicznie jako pracownika klubu, ale nie czułam, żebym miała pod górkę ze względu na płeć, bo nie miałam na tamtą sytuację żadnego wpływu. Nigdy nie odczułam, że ktokolwiek w klubie mógłby myśleć w przedstawiony przez panów sposób. Powiem więcej, często w wielu nagłych sytuacjach inni pracownicy proszą mnie o pomoc właśnie dlatego, że jestem kobietą. Przykład: na pół godziny przed spotkaniem marketingowym wypada z jakiegoś powodu jeden z piłkarzy. Na szybko trzeba zorganizować zastępstwo. Kto to robi? Ja, bo nie chodzi nawet o sam dobry kontakt, ale dziewczynie najzwyczajniej w świecie trudniej odmówić pomocy.
Ma pani na nich aż takie przełożenie?
- Staram się ich rozumieć, nie kłócę się. Ludzie nie zdają sobie nawet sprawy, jak dużo piłkarze mają różnych obowiązków, szczególnie w okresie przedświątecznym. Nie dość, że kończyli rundę, wciąż byli w rytmie meczowym, to do klubu wpływała regularnie gigantyczna liczba próśb o autografy, piłki, koszulki, wywiady. Już nie tylko z Polski, ale i całej Europy. Gdy pomyślę sobie, ile oni mają dodatkowych telefonów i próśb do spełnienia, szanuję, że z takim zrozumieniem i cierpliwością podchodzili do wszelkich aktywności w ostatnich tygodniach.
Macie jednak w drużynie piłkarzy sprawiających wrażenie, że każda nadprogramowa aktywność, choćby konieczność udzielenia wywiadu, wzbudza w nich depresyjne zachowania.
- W każdej większej grupie znajdą się osoby, dla których stanięcie przed kamerą jest wyzwaniem, krępuje.. Tacy zawodnicy mówią mi czasem, że chcieliby się tej sztuki nauczyć, podszkolić, proszą o radę. Nie chcę mówić konkretnie, o kogo chodzi. Często również ze względu na ogromne emocje, zdarza się, że po meczu proszę jakiegoś gracza o podejście do kamery, a on mi z różnych względów odmawia. Wtedy zaczynają się targi, negocjacje. Ważne, żeby zawodnik wiedział, że musi pozostać profesjonalistą i był świadomy, że w ten sposób również buduje swój pozytywny wizerunek.
Zorganizowała im pani specjalne warsztaty? Doradzała, kiedy muszą mówić, że "dali z siebie wszystko", a kiedy, że "muszą wyciągnąć wnioski"?
- Zawsze jestem do ich dyspozycji, służę radą i pomocą. Co do gotowych formułek - wy też ich nieświadomie używacie przeprowadzając wywiady. Może to wynikać z tego, że piłkarz udzielając czwartego czy piątego wywiadu w krótkim odstępie czasu, odpowiada w taki sam sposób. Rzeczywiście istnieją pewne utarte formułki, z których zawodnicy często korzystają. W naszym pokoju na stadionie Legii mieliśmy kiedyś wypisane dla żartu gotowe odpowiedzi, jakich piłkarze mogliby udzielać po porażce bądź zwycięstwie. Czasem żartowaliśmy z kolegami z redakcji, że nie trzeba iść do strefy mieszanej, by wiedzieć, jakie padną odpowiedzi.
[nextpage]
Zdarza się, że piłkarze bądź prezesi mówią, że nie chcą rozmawiać z konkretnymi dziennikarzami bądź redakcjami?
- Tak, jak w każdym zespole, ale ostatnio coraz mniej jest takich przypadków. Nie będę mówiła, o kogo konkretnie chodzi, ale kiedy trafiłam do Legii, jeden zawodnik nie rozmawiał nigdy z pewnym tytułem. Raz w żartach powiedziałam mu, że ma wywiad z dziennikarzem właśnie tej redakcji. Zdenerwował się, prosił mnie przecież, żeby go z tą redakcją nie umawiać. Przyznałam się oczywiście do żartu i spytałam, dlaczego jest tak na nich cięty. Odpowiedział, że każdy piłkarz miał jakąś redakcję, z którą nie rozmawia, więc on sobie po prostu tę wybrał, bo była wolna.
Który z piłkarzy Legii najchętniej staje przed kamerą?
- Kiedyś Aleksandar Prijović powiedział w żartach, że jest tak przystojny, że może zawsze udzielać wywiadów, bo dzięki temu świetnie reprezentuje klub. I właśnie chyba "Prijo" udziela wywiadów najchętniej. "Niko" też nie pamiętam, by zdarzyło mu się odmówić. Natomiast gdy do klubu wpływa 10 zapytań o rozmowy z konkretnym zawodnikiem i piłkarz udzieli tych 10 wywiadów, musimy trochę odczekać przed kolejnymi, bo mija się z celem publikacja takiej liczby rozmów w krótkim okresie. Nie mamy wystarczającej ilości czasu, żeby móc zgodzić się na wszystkie prośby, a i słowa piłkarza się w ten sposób dewaluują. Wiem, że czasem media mówią, że legioniści lubią stroić fochy, "gwiazdorzyć". Nie mogę się zgodzić, bo choćby podczas przygody z Ligą Mistrzów robiliśmy 1000 procent więcej niż na przykład piłkarze Realu Madryt, Borussii czy Sportingu. Przed startem LM uczestniczyłam w szkoleniu dla media officerów, pokazywano tam statystyki, ilu zawodników chodzi średnio do strefy flash, wywiadów. W wielkich klubach średnio jest dwóch, którzy się zatrzymają. U nas chodziła cała drużyna.
Podobno Legia dostała nawet z UEFA wiadomość z pochwałami za organizację meczów w Lidze Mistrzów.
- Wraz z ostatnim gwizdkiem meczu w Lidze Mistrzów każda telewizja daje mi na kartce listę zawodników, których chcą mieć przed kamerą. Na przykład po spotkaniu w Madrycie dostałam zamówienie od sześciu różnych telewizji na kilku różnych zawodników dla każdej z nich. Muszę na szybko układać te puzzle. Pojawia się wtedy presja czasu, emocje, pewne rzeczy robi się w biegu. Podobna sytuacja miała miejsce po pierwszym spotkaniu, przegranym 0:6 z Borussią. Czy myślicie panowie, że wtedy łatwo piłkarzom stanąć przed kamerą? Wszyscy byli załamani, media i kamery to ostatnie rzeczy, o których myśleli, ale wszystko odbyło się profesjonalnie, bez zakłóceń. Za to właśnie dostaliśmy gratulacje od szefa odpowiedniej komórki UEFA, zajmującej się kwestiami medialnymi. Był pełen podziwu naszego profesjonalizmu, jakim wykazaliśmy się pomimo tak trudnego wyniku.
Niedawno mówiła pani, że gdy lataliście na mecze na Wschód, tamtejsze kluby robiły wszystko, żeby sprawić na was dobre wrażenie. Chciały koniecznie pokazać, że prezentują europejskie standardy. Gdy byliście w Madrycie czy Dortmundzie nie czuliście wyższości pracowników tamtejszych klubów?
- Byłam niezwykle zaskoczona, jak potraktowano nas w Madrycie. Tam możesz się poczuć jak w domu. Największą tremę miałam właśnie przed meczem na Santiago Bernabeu. Zależało mi, i chyba nam wszystkim w Legii, żeby się dobrze zaprezentować. Zostaliśmy przyjęci, jakbyśmy pojechali do znajomych. Sam Florentino Perez po meczu zszedł w okolice szatni, wyściskał wszystkich, jakby ich znał od zawsze. W Dortmundzie było trochę inaczej, pewnie dlatego, że Niemcy mają inny temperament. Oni byli bardziej zaskoczeni tym, co zobaczyli w Warszawie.
Spodziewali się trzeciego świata.
- Być może. Zobaczyli jednak profesjonalizm, który w żaden sposób nie odbiegał od innych klubów z Champions League.
A gwiazdy Realu?
- Po około godzinie po meczu w Madrycie szłam w stronę sali konferencyjnej i zobaczyłam, że media officer Realu niemal na siłę ściąga Cristiano Ronaldo do strefy wywiadów, bo ukradkiem i bocznym wejściem uciekał już na parking do samochodu. Z kolei Gareth Bale zachowywał się zupełnie inaczej. Wytrwale stał przed kamerami, później jeszcze długo składał autografy i pozował do zdjęć z kibicami. W Warszawie był jedynym zawodnikiem, który poświęcił czas dziennikarzom. Zaimponował mi tą cierpliwością.
Dzięki Lidze Mistrzów najlepszych piłkarzy na świecie miała pani na wyciągnięcie ręki. Wiele osób dałoby się pokroić za taką możliwość.
- Jakiś czas temu byliśmy w Turcji na obozie przygotowawczym, w tym samym hotelu mieszkali piłkarze Galatasaray. To był zespół z Ligi Mistrzów, nam jeszcze wtedy to imponowało. Każdy chciał mieć zdjęcie z ich najlepszymi piłkarzami, ale z drugiej strony proszę sobie wyobrazić, że dwa lata później wpadlibyśmy z "Galatą" do jednej grupy Ligi Mistrzów. Pamiętaliby nas nie jako drużynę piłkarską, a ludzi, którzy prosili ich o zdjęcia. Cristiano Ronaldo nie traktuję jak celebrytę, z którym zrobiłabym sobie zdjęcie. Podchodzę do tych kwestii bardzo spokojnie, profesjonalnie. Przed meczem z Realem zadzwonił do mnie tata i spytał: - Masz już zdjęcie z Zinedine'm Zidane'm? Gdy mu odpowiedziałam, że nie, pochwalił mnie, bo mam przecież swojego trenera. I ma rację. Koszulki mam dwie - jedną dał mi Artur Jędrzejczyk, drugą - Nemanja Nikolić. Zrobili to w ramach odwdzięczenia się z własnej inicjatywy za codzienną pomoc. Dlatego są dla mnie tak cenne.
Organizacja meczów w Lidze Mistrzów różni się od Ligi Europy?
- Zainteresowanie mediów jest przede wszystkim o wiele większe. Normalnie wpływa do nas od 50 do 100 wniosków fotoreporterskich na mecz. Przed meczem z Realem dostaliśmy cztery razy więcej. To samo z akredytacjami prasowymi. Dostaliśmy 800 wniosków, przy czym ludzie nie zdają sobie sprawy, że przed sezonem mieliśmy wizytację z UEFA i jeśli zgłosiliśmy trybunę prasową na 150 osób, nie mogło na nią nagle wejść 300 osób. Na takie zainteresowanie wpływ miało także zamknięcie trybun. Wiele osób szukało możliwości podczepienia się pod media, aby móc obejrzeć spotkanie na żywo i ja też to rozumiem.
Najdziwniejszy wniosek, który wtedy do pani wpłynął?
- Nikogo nie chcę urazić, bo wiem, że ludzie traktują to jak swoją pasję, ale na przykład otrzymaliśmy wniosek od fanpage'a Realu Madryt, który w tamtym czasie miał około 50 like’ów. Gdy odmówiliśmy udzielenia akredytacji, pan zadzwonił do mnie i przez pół godziny musiałam słuchać, że dzielę dziennikarzy na dobrych i złych.
Który kryzys był dla pani najtrudniejszy do opanowania? Afera z Celtikiem? Zamknięty stadion na mecz z Realem?
- Myślę, że zamknięta trybuna na mecz ze Steauą, bo to była pierwsza taka kryzysowa sytuacja, która bezpośrednio mnie dotknęła po rozpoczęciu pracy jako rzecznik. Jednocześnie cały czas dzwoniły telefon służbowy, prywatny i stacjonarny na biurku. Dziennikarze, żalący się kibice, fani mający receptę na rozwiązanie kryzysu, inni pracownicy klubu, do tego znajomi, rodzina. Urwanie głowy, a do tego bardzo trudna sytuacja.
Dużo odbiera pani telefonów od kibiców?
- Mój numer jest podany na stronie internetowej, więc z kibicami rozmawiam często. Dzwonią w najróżniejszych sprawach, ale najczęściej w trakcie okienka transferowego. Proszą wtedy o przekazanie szefom klubu ich rad, kogo klub powinien sprzedać, a kogo kupić. Dziennie otrzymuję kilkadziesiąt próśb od kibiców w różnych sprawach, przede wszystkim o autografy, koszulki czy inne gadżety.
[nextpage]
Przy którym trenerze nauczyła się pani najwięcej?
- Myślę, że najwięcej nauczyłam się do tej pory przy Henningu Bergu. Trener z zagranicy, z piłkarskim dorobkiem, świeżym spojrzeniem na pewne kwestie. Mówił po angielsku, więc również podjęłam się jego tłumaczenia, choć nigdy wcześniej tego nie robiłam. Często wymienialiśmy się poglądami - on radził się mnie, ale także mi podpowiadał, co można inaczej albo lepiej zorganizować.
A Besnik Hasi?
- Był specyficzną postacią. Przez to, że jestem kobietą, traktował mnie też na pewno bardziej ulgowo. Pracowaliśmy razem krótko, ciężko mi go porównać do poprzednich szkoleniowców. Kilka sytuacji było stresujących, trener czasem nie wywiązywał się z obietnic, ale było minęło, nie ma sensu już tego rozpamiętywać. Mogę powiedzieć, że jestem osobą naprawdę skłonną do wzruszeń, a to był jedyny szkoleniowiec, po którym łezka mi się w oku nie zakręciła.
Jest pani popularna w Warszawie?
- Zdarza się, że ktoś mnie rozpozna, poprosi o zdjęcie. Ale do Michała Pazdana dużo mi brakuje. Czasem to mu szczerze, po ludzku współczuję…
Aż tak?
- Michał stał się dla wielu ludzi wręcz maskotką, nie tylko sławnym piłkarzem, ale częścią popkultury. Ludzie zgłaszali się w jego sprawie w sytuacjach najróżniejszych, od zwykłych próśb o autograf, wizytę, po zaproszenie na lot awionetką. Selfie z Pazdanem, koszulka Pazdana, telefon do Pazdana - setki próśb. Proszę mi uwierzyć, że to naprawdę może być osaczające. Otrzymałam prośbę od jednego ze szpitali, żeby zaprosić Michała do ciężko chorującego chłopca. Michał właśnie wrócił ze zgrupowania. Zapytałam, czy nie moglibyśmy zrealizować tej prośby. To bardzo dobry człowiek, angażuje się w wiele tego typu akcji, więc przyszedł do mnie i zakłopotany powiedział: - Iza, ostatnio nie mam czasu na spędzenie kilku godzin ze swoim dzieckiem. I nawet jeśli wcześniej pomógł w takiej sprawie za każdym razem, to zawsze znajdzie się jednak osoba, która powie, że Pazdan odmówił, bo odbiła mu sodówka. Jeśli więc ktoś uważa, że Pazdanowi odbiła sodówka, może się najpierw zastanowić.
Narzeczony nie ma pani za złe, że więcej czasu poświęca Legii niż jemu?
- On to rozumie. Jest trenerem piłki nożnej, doskonale zdaje sobie sprawę z realiów naszej pracy. Wykorzystujemy jednak każdą wolną chwilę dla siebie i mamy świadomość, jak są one cenne.
Potrafi pani wyłączyć telefon?
- A panowie potrafią?
Nie.
- No właśnie, to już uzależnienie. Też wiecie, co to znaczy być ciągle być pod prądem.
Z telefonem chodzi pani wszędzie, do toalety też?
- Tak, tam też! Najbardziej denerwuje to mojego tatę, gdy jestem w odwiedzinach w rodzinnych stronach. Czasem wyrywa mi telefon, chowa, a mnie wywozi do lasu na grzyby albo nad wodę na ryby.
W święta zmienia pani stan cywilny. Jest już postanowienie, że po ślubie oduczy się pani przenoszenia pracy ze stadionu do domu?
- Żartuję sobie, że jak pójdę na urlop macierzyński, to w końcu wszyscy docenią moją anielską cierpliwość! Ślub biorę 26 grudnia, czyli w ten sam dzień, w którym swój brał Lucjan Brychczy. Piłkarze lubią dopytywać, jak tam suknia, jak przygotowania do wesela. To normalne, są moimi kolegami z pracy.
Podobno suknię ślubną będzie pani miała w kolorach Legii.
- No nie przesadzajmy. Przez to, że ostatnie miesiące były w klubie tak intensywne, nie miałam jej kiedy kupić, a ostatnio przymierzyć. Niedawno poszłam do sklepu, powiedziałam, że chcę kupić suknię, że ślub mam w drugi dzień świąt. Panie w sklepie były zszokowane, mówiły, że takie rzeczy załatwia się czasem nawet rok wcześniej. Rozejrzałam się więc, wskazałam palcem na suknię na wystawie i tyle. Procedurę skróciłam do minimum.
Przeklina jeszcze pani?
- Dajcie spokój...
Czyli się pani tego nie oduczyła.
- Próbowałam jakichś skarbonek, innych sposobów, ale nic nie pomogło. Czasem zdarza się, że nowi piłkarze albo pracownicy przeklną przy mnie, od razu przepraszają za swoje zachowanie, wtedy się śmieje, że ja też nie jestem święta i jeszcze zobaczą, że też potrafię dołożyć do pieca. Pewnego razu zdradziłam, że mój tata powiedział, że mam słownictwo z rynsztoku, później miał do mnie pretensje, że się tym chwalę publicznie. Nie jest to powód do dumy, ale w naszym piłkarskim świecie to raczej normalne. To jakby malarz nie pochlapał się farbą przy malowaniu ścian.
Rozmawiali: Paweł Kapusta, Mateusz Skwierawski
Dariusz