Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.
Gdy Grzegorz Lato miał po raz pierwszy kandydować na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej, pojechałem do Rzeszowa, żeby porozmawiać o nim z Janem Domarskim. Nie był to jeszcze czas, gdy ludzie chodzili wpatrzeni w nawigację, więc źle wymierzyłem odległość i trochę się spóźniłem.
Choć jechałem 4,5 godziny i tyle samo wracałem, pan Jan, wyraźnie wściekły, poświęcił mi w sumie 7 minut. Było to wyjątkowo nudne 7 minut, bo pan Jan nie miał nic do powiedzenia, z czego zresztą jest znany.
Resztką sił wydusiłem z siebie "pytanie - koło ratunkowe", będące aktem desperacji.
- No dobrze, niech więc pan mi powie, dlaczego Grzegorz Lato byłby dobrym prezesem - zapytałem.
- A czy ja powiedziałem, że byłby dobrym? - zapytał bohater z Wembley wyraźnie oburzonym głosem. Przyznaję z pewnym wstydem, że zaświeciły mi się wtedy oczy.
- A nie?
- Nie, proszę pana - odparł zdecydowanie Domarski. - Byłby bardzo dobrym!
- Aha, rozumiem... a dlaczego? - spytałem trochę zbity z tropu.
- No jak dlaczego? Bo Grzesiu, to Grzesiu jest! - odparł triumfalnie Domarski.
Ależ się mylił. I to podwójnie. Po pierwsze nie dostał od swojego przyjaciela nic, a przecież wszyscy mówili, że obejmie jakieś ważne stanowisko. Po drugie Lato dobrym prezesem nie został.
Domarski i Lato, cóż to był za duet ze Stali Mielec. Razem z nimi Henryk Kasperczak, kolega klubowy. 17 października 1973 roku ta trójka unieważniła wszystkie książki o historii polskiego futbolu. Była 57. minuta meczu na Wembley. Tony Currie się zakiwał, piłkę odebrał mu Kasperczak, ale za chwilę stracił ją po interwencji Normana Huntera. Angielski obrońca się zagapił, dopadł do niego Lato, zabrał mu piłkę i pognał, jak to miał w zwyczaju, przed siebie. Gdy po latach rozmawiałem z Hunterem, nadal wspominał Latę z wielkim sentymentem. - Ależ on był szybki - kręcił głową.
Lato zagrał do Domarskiego, a ten strzelił najsłynniejszą bramkę w historii polskiej piłki. Od tej pory 17 października będzie, obok Wielkanocy i Bożego Narodzenia, trzecim najważniejszym świętem w domu Domarskich. Ale napastnik z Rzeszowa, w przeciwieństwie do swoich kolegów, wielkiej kariery nie zrobił. Grzegorz Lato zawsze mu tej bramki zazdrościł. Choć akurat on, polski król strzelców mistrzostw świata, nikomu niczego nie musiał zazdrościć.
Urodził się w Malborku, ledwie 5 lat po wojnie. Ale zamek krzyżacki nie zdążył utrwalić się w jego pamięci. Los rzucił ojca, a z nim całą rodzinę do Ligoty pod Opolem, a stamtąd do Mielca. Grzesiek miał wówczas 3 latka, jego starszy brat Rysiek 5. Od najmłodszych lat żyli z piłką. Ojciec Roman, który pracował w aeroklubie, był fanatykiem futbolu. Był zawsze tam, gdzie mecz Stali.
Dzieciom kupił pierwszą piłkę i w ten sposób załatwił sobie spokój, a młodszemu z synów przyszłość. Rodzinie wtedy dobrze się powodziło, bo ojciec przyzwoicie zarabiał, a i matka dorzucała do domowego budżetu. Pani Zofia Lato pracowała w wytwórni sprzętu komunikacyjnego. Wszystko zmieniło się w 1959 roku, gdy Grzesiek miał 9 lat. To był głupi wypadek.
Na następnej stronie przeczytasz o wielkim dramacie w rodzinie Grzegorza Laty - śmierci ojca, oraz o tym, dlaczego kazał PZPN-owi pocałować się w d....
[nextpage]
Pan Roman, jak czytamy w autoryzowanej biografii piłkarza (pisał Maciej Polkowski), "pojechał po samolot do Krosna, poślizgnął się na kałuży rozlanego oleju i uderzył głową w krawężnik". Zdołał jeszcze wrócić do domu, ale było coraz gorzej. Został odwieziony do Krakowa. Lekarze zadecydowali, że konieczna jest operacja. O 9 rano miała się rozpocząć trepanacja czaszki, ale pan Roman nie dożył. Zmarł cztery godziny wcześniej. Miał ledwie 37 lat.
Grzegorz skończył podstawówkę bez wyróżnienia, podobnie technikum. Największe problemy miał z językiem polskim, co z perspektywy czasu nikogo nie dziwi. Ale nie to wtedy było najważniejsze. Cała para "poszła w piłkę". W Mielcu się dziwili, dlaczego ten chłopiec, który niezbyt przykłada się do treningu, zamienia się w takiego potwora w meczach. Szybko wywalczył miejsce w Stali i powoli zaczął pukać do drzwi reprezentacji.
Tak naprawdę trudno sobie dziś wyobrazić ból głowy Kazimierza Górskiego przed mundialem w Niemczech. W ciągu zaledwie kilku miesięcy wypadło mu ze składu kilku piłkarzy światowej klasy. Zygmunt Anczok i Włodzimierz Lubański mieli kontuzje. Zastąpili ich Adam Musiał i Andrzej Szarmach. I w końcu Jan Banaś, który nie mógł pojechać z powodu "kontuzji politycznej" (wcześniej uciekł do Niemiec i po powrocie miał zakaz wjazdu do tego kraju). Jego właśnie zastąpił Lato. A jeszcze w połowie 1973 roku, gdy selekcjoner reprezentacji Polski, Kazimierz Górski, zabierał wybrańców na tourne po USA, nazwiska Laty nie było wśród wybrańców. Kadra prosto zza oceanu przyjechała do Warny na mecz z Bułgarią. Lato dołączył nieco awaryjnie. Jako jeden z trzech piłkarzy przyjechał z kraju.
Miał pretensje, bo przecież Stal właśnie zdobyła mistrzostwo Polski, a on w 24 meczach zdobył 13 bramek, co wtedy wystarczyło mu do tytułu króla strzelców. - Był rozżalony, nie chciał jechać. Mówił, że wsadzi sobie nogę w gips, a tak w ogóle niech go w PZPN pocałują w d... - opowiadał brat Ryszard (w książce Macieja Polkowskiego). Namawiali go długo. W domu, w klubie. Dał się przekonać i to był ten moment, który w jakiś sposób zmienił bieg historii.
Na stadionie im. Jurija Gagarina Polska wygrała 2:0, a obie bramki strzelił skrzydłowy Stali. Górski miał już zawodnika na miejsce Banasia. Po spotkaniu angielski dziennikarz zapytał polskiego trenera:
- Czy Lato to wasz najlepszy skrzydłowy?
- Na pewno najszybszy - odparł Górski.
Zresztą, gdy zobaczył go po raz pierwszy, miał powiedzieć: "Trochę wiatrak, ale mnie się wydaje, że coś z niego będzie". Długo nie był do niego przekonany. Przecież jeszcze na igrzyskach olimpijskich w Monachium Lato wszedł ledwie na 45 minut meczu z Danią. Zadecydowała sprawa Banasia i fantastyczny mecz w Warnie.
Można więc powiedzieć, że na mundial piłkarz pojechał nieco przypadkowo. Przynajmniej jako zawodnik pierwszego składu. Na miejscu został królem strzelców.
Na następnej stronie: O wielkiej gafie Gmocha i o tym, jak Lato nie został słynnym trenerem.
[nextpage]
W tym czasie w światowym futbolu trudno wyobrazić sobie kogoś szybszego, co utrwaliła w głowach kibiców jego bramka z meczu o 3. miejsce z Brazylią. Chyba jedna z najczęściej powtarzanych w historii. Choć na mundialu wyszło, że nie jest tylko bezmyślnym pędziwiatrem, ale też ma świetną umiejętność wyczuwania, gdzie spadnie piłka. Zresztą poza 1978 z każdym rokiem ewoluował. Mundialu w Argentynie nie wspomina najlepiej, a zwłaszcza współpracy z Jackiem Gmochem.
"Jacek nie dawał nam zbyt wielu powodów, żeby go lubić. Kiedyś rozmawiał w łazience z Gadochą o grze ze mną i Andrzejem Szarmachem. Panowie myśleli, że są sami. "Słuchaj Robert, musisz podawać piłkę tym wieśniakom, bo oni mają szczęście" mówi Gmoch. W tym momencie wychodzi z toalety Szarmach: "Słucham?!". Jacka zatkało. Zaczął się później usprawiedliwiać, że chciał w ten sposób zmobilizować Gadochę. Po czymś takim trudno, żebyśmy pałali do siebie jakąś większą sympatią" - opowiadał w książce "Gracze" Bogdana Rymanowskiego.
W Argentynie nie zrobił furory, jak i cały zespół. Ale dwie bramki strzelił. W Hiszpanii, 4 lata później, już jako zawodnik belgijskiego KSC Lokeren, był zupełnie odmienionym zawodnikiem. Mądrzejszym, wiele widzącym, bardzo inteligentnym. Zagrał świetnie w najważniejszych meczach Polski na turnieju. Z Peru i Belgią. W pierwszym strzelił bramkę, w drugim zaliczył 2 asysty. W sumie, z 10 bramkami na 3 mundialach, zajmuje 8. miejsce na liście najlepszych strzelców wszech czasów.
W 1982 roku miał już 32 lata i w ten sposób rozstał się z kadrą narodową. Wystąpił w jeszcze jednym meczu, dwa lata później z Belgami, ale to był tylko mecz pożegnalny. W tym czasie był już za oceanem. Najpierw dwa lata w Meksyku, potem w Hamilton w Kanadzie.
Po powrocie do kraju nie miał na siebie pomysłu. Choć zarzekał się, że go to nie interesuje, zajął się trenerką. Nie było to jego przeznaczenie, ale trudno mówić o paśmie klęsk. Choćby odkrycie dla futbolu Mirosława Szymkowiaka to spory sukces.
- Mogę wypowiadać się o nim tylko w superlatywach. Pamiętam, że naszym trenerem był Janusz Białek, z którym spadliśmy do II ligi. Przyszedł do nas Lato. Nie dość, że od razu awansowaliśmy do I ligi, to jeszcze w rundzie jesiennej zajmowaliśmy w niej piąte miejsce. To był wtedy dla nas niesamowity wynik. Miałem wtedy 16 lat, a pan Grzesiek postawił na mnie, dał mi szansę. Grałem w każdym meczu. Ilu młodych zawodników dzisiaj dostaje taką szansę? Ilu trenerów ma tyle odwagi? - pytał piłkarz.
Potem wszedł w politykę.
Na następnej stronie: O tym jak pisał dwie autobiografie jednocześnie i jak nie zrobił kariery politycznej
[nextpage]
- W przeprowadzonym na początku lat 90-tych wywiadzie zapytałem Grzegorza Latę: - Czy chciałby pan kiedyś zająć się polityką? - opowiada Wojciech Malicki, dziennikarz z Tarnobrzega, współautor książki "Byłem królem - wywiad rzeka z Grzegorzem Lato" (ciekawe, że ukazywała się w odcinkach na łamach prasy, ale nigdy w druku, bo Lato zapomniał autorowi powiedzieć, że w tym samym czasie pisze drugą, z Maciejem Polkowskim). Powiedział, że absolutnie nie, że nie mógłby przez kilkanaście godzin siedzieć w ławie sejmowej i słuchać czyjegoś sprawozdania, bo nie leży to w jego charakterze. W 2001 roku zmienił zdanie i wystartował z ramienia Sojuszu Lewicy Demokratycznej w wyborach do Senatu RP.
Latę odkurzył Wiesław Ciesielski, podkarpacki baron SLD i ostatni sekretarz PZPR na Podkarpaciu. Był to strzał w dziesiątkę. Lato dostał 137 tysięcy głosów. O 50 tysięcy więcej niż prezydent Rzeszowa Mieczysław Janowski (dziś PiS, wtedy AWS).
O ile SLD na tym zyskało, to kraj już niekoniecznie. Lato został przewodniczącym komisji sportu. Gdy przed laty zapytałem o ten epizod Jerzego Smorawińskiego, który zasiadał w nim w komisji, powiedział: "Wie pan, nie chcę o Grzegorzu mówić niczego złego, a dobrego nie mogę".
To wiele wyjaśnia.
Pytany o szczegóły Smorawiński, mówił: "Coś czasem powiedział o piłce nożnej. O tym, że trzeba szkolić młodzież, że trzeba boiska budować. Ale szczerze mówiąc, to nie trzeba być słynnym piłkarzem, żeby to wiedzieć. To są oczywistości".
Wojciech Malicki: "Jako senator niczym jednak się nie wyróżniał, bo o poprawianiu, czy tworzeniu prawa nie miał zielonego pojęcia. Przez cztery lata "pracy” w Senacie wydał... trzy oświadczenia. Jako polityk zdecydowanie lepiej niż "poprawiacz prawa" wypadał w roli maskotki Mielca i SLD. Wszyscy go znali i lubili. A on lubił bywać na oficjałkach, festynach, czy wyborach lokalnej miss, gdzie chętnie opowiadał dowcipy, pozował do zdjęć i rozdawał autografy.".
Spodobało mu się jednak na tyle, że wystartował jeszcze kilka razy. Do Europarlamentu, do Senatu, do sejmiku podkarpackiego. Pytany przez reportera, co chciałby zmienić wypalił: "Właściwie to nie jestem zainteresowany stanowiskiem. Kandyduję, żeby nabić głosów koledze."
- Magia nazwiska najwyraźniej przestała jednak działać, bo ani on, ani kolega mandatu nie zdobyli. Za to jego partyjni koledzy uznali, że przekroczył granicę śmieszności i to był koniec Grzegorza Laty w roli polityka - mówi dziennikarz z Tarnobrzega.
Gdy wypluła go polityka, postanowił zadziałać w piłce nożnej. Choć przez całe życie znany był raczej z "budowlanego" poczucia humoru, wszystko przebiła jego deklaracja o tym, że chce kandydować na prezesa PZPN.
- Czas na to, by ludzie mojego pokroju zajęli należne nam miejsce. Tak jak Beckenbauer w Niemczech. Tam wszyscy szanują legendy. W Polsce uważa się nas za jakieś odpady. Dosyć tego - zapowiadał.
Z perspektywy czasu trzeba powiedzieć, że ten fantastyczny kiedyś piłkarz popełnił życiowy błąd. Jego rządy stały się symbolem zaniedbań i niekompetencji, najpopularniejszą stroną internetową związaną z polską piłką stał się na moment koniecpzpn.pl, a Lato w Słowenii, przy okazji meczu wyjazdowego kadry, musiał udowadniać grupie polskich chuliganów, że mimo upływu lat wciąż jest fantastycznym sprinterem. Trasę Stare Miasto - hotel przebiegł w rekordowym tempie i z łatwością zgubił grupę pijanych osiłków.
W 2012 roku został zastąpiony na stanowisku przez "niewybieralnego" Zbigniewa Bońka.
ZOBACZ WIDEO Asysta Zielińskiego pomogła Napoli. Zobacz skrót meczu z US Palermo [ZDJĘCIA ELEVEN]
A może, zlekceważy Czytaj całość