Wiele wyjaśniają stare zdjęcia. Ania patrzy nieco tajemniczo, może nawet trochę wyzywająco, ale wciąż bardzo kobieco, na pewno nie ma w tym jakiejś taniej wulgarności. Jej uroda powoduje, że jest to kobieta, dla której można stracić głowę. Może nawet było to nieuchronne.
Podczas zgrupowania reprezentacji ligi polskiej w hotelu "Leonardo da Vinci" pod Mediolanem sekretarz PZPN Zbigniew Kaliński uznał, że zrobi kolegom działaczom dowcip. A było to pół roku po tym, jak do kraju nie wrócił Marek Leśniak.
Spojrzał na działaczy: "Mam dla was bardzo złą wiadomość. Janek Urban uciekł". Zbigniew Jabłoński, prezes PZPN i pułkownik MSW, natychmiast zmienił kolor twarzy na czerwony. Kaliński chyba zorientował się, że był to z jego strony spory nietakt. Jak opowiedzenie niestosownego żartu o niedawno zmarłym w obecności członków jego rodziny.
Szybko się wycofał. - Ale tylko żartowałem - powiedział. Jabłoński przeszył go wzrokiem, jak na wysokiego rangą milicjanta przystało. - To ja ci powiem coś, co żartem nie jest. Uciekł Andrzej Rudy - powiedział.
Kilka godzin wcześniej 23-letni pomocnik GKS-u Katowice skończył jeść śniadanie i w dresie wyszedł z hotelu. Nie miał zamiaru do niego wrócić.
Nikt nic nie zauważył. Czas mijał, a koledzy z zespołu zajęli już miejsca w autokarze, który miał zabrać ich na wycieczkę. Wszyscy grzecznie zdali paszporty. To był warunek, żeby komuś coś głupiego nie strzeliło do głowy. I jak się potem okaże, to jeden z powodów, dla którego Rudy zniknął zaraz po śniadaniu. Kierownik wyprawy polecił Januszowi Jojce, by sprawdził, czy chłopak nie przysnął. Bramkarz, który dzielił z Andrzejem Rudym pokój, do końca zgrywał głupka. Wrócił i stwierdził, że z półek w łazience zniknęły wszystkie rzeczy kolegi. Oczywiście nie dodał, że to on sam je wszystkie spakował, gdyż od początku był wtajemniczony w sprawę. Jak się okazało, jego 23-letniego kolegi kompletnie nie interesuje "La Scala" ani inne mediolańskie atrakcje.
ZOBACZ WIDEO Niespodziewana porażka SSC Napoli. Zobacz skrót meczu z Atalantą [ZDJĘCIA ELEVEN]
W tym czasie Rudy biegł przez kilka kilometrów, aż trafił na taksówkę. Nią podjechał do miejsca, gdzie wcześniej umówił się z przedstawicielami agencji menedżerskiej. Układ był obustronny. Oni chcieli załatwić mu klub na Zachodzie i zarobić. On tylko chciał uciec, jak najszybciej. Wszystko dla niej.
Dwa lata wcześniej Anna Dąbrowska z Wrocławia, jeszcze jako uczennica trzeciej klasy Liceum Ogólnokształcącego, wzięła udział w wyborach Miss Dolnego Śląska i zdominowała zawody. Z zachwytu cmokali wszyscy, nie tylko jurorzy, dlatego Ania odebrała i tytuł najpiękniejszej dziewczyny regionu, ale też tytuły Miss Publiczności i Miss Foto. A poza tym automatyczną kwalifikację do konkursu Miss Polonia.
Na następnej stronie: Jak Ania Dąbrowska pogrzebała swoje szanse na tytuł Miss Polonia, a Andrzej Rudy wbił nóż w plecy swojemu "ojcu".
[nextpage]
W tym uchodziła nawet za faworytkę. Podczas zgrupowania dziewczyn w Trzemieśni, zorganizowano jednodniową sesję fotograficzną dla dziewczyn. Ania wystąpiła w stroju kąpielowym ufundowanym przez sponsora konkursu. Oczywiście, jako że konkurencja nie śpi, pod drzwi organizatorów szybko trafił liścik, w którym oburzona osoba poszukująca sprawiedliwości donosiła o tym "haniebnym czynie" kandydatki. Piękna Ania próbowała bronić się, twierdząc, że jest głucha na jedno ucho, dlatego o zakazie nie słyszała. Ale niewiele to dało. Nagle jurorzy odkochali się w dziewczynie. Nie tylko nie zakwalifikowała się do finału, ale unieważniono także tytuł Miss Foto, który już miała w kieszeni.
Było trochę krzyku i płaczu wśród niewiele rozumiejących ze wszystkiego widzów. Bo brak Anii w finale w tamtym czasie był tak szokujący, jakby Blikle nie zakwalifikował się do finału konkursu na najlepszego pączka w tłusty czwartek.
Ale ona miała już swoje plany. Spotykała się w tym czasie z Andrzejem.
- To był fajny chłopak, towarzyski. Ale gdy my zostawaliśmy na kawie po treningu, on się szybko ubierał i leciał do niej - mówi Ryszard Tarasiewicz, były pomocnik Śląska Wrocław i jeden z tych zawodników, który wprowadzał piłkarza w wielki świat. A ten naprawdę mógł być wielki.
- Z perspektywy czasu trzeba powiedzieć, że to jeden z bardziej zmarnowanych polskich talentów. Dla kadry oczywiście, bo w karierze klubowej poradził sobie świetnie - mówi Mieczysław Broniszewski, były selekcjoner młodzieżówki, która w 1984 roku sięgnęła po trzecie miejsce w Europie.
- Andrzej był jednym z liderów zespołu. Miał wizję gry, inteligencję, drybling, świetne podanie i bardzo dobry strzał z dystansu - opowiada Broniszewski. Brzmi to jak charakterystyka zawodnika kompletnego. A jednak, w klasyfikacji "Piłki Nożnej" na najlepszych piłkarzy w Polsce za rok 1988 roku, próżno szukać jego nazwiska. Wydawało się, że na lata zostanie liderem linii pomocy w kadrze narodowej, ale jak mówi Tarasiewicz: - W najlepszym okresie kariery jego myśli były gdzie indziej.
Rudy pochodzi ze Ścinawy i tam, w A-klasowej Odrze, rozpoczynał swoją przygodę, jeszcze wówczas, z piłką. Marzył wtedy o karierze w wielkim futbolu, dlatego gdy trafiła się okazja, poprosił o szansę w Śląsku Wrocław. Nie chciał czekać, aż wyłowią go szperacze profesjonalnych klubów. Postanowił wyprzedzić ich ruch. Uczył się wtedy w zawodówce we Wrocławiu i to kolega z klasy, który grał wówczas w trzecioligowych rezerwach Śląska, podpowiedział mu to rozwiązanie.
Zawodnik pojechał na pierwszy obóz i zrozumiał, że ma szansę grać w pierwszym zespole. Ale trener Aleksander Papiewski wpuszczał go powoli, krok po kroku. Nie chciał stracić kolejnego talentu. Mówiono wtedy, że wrocławskie powietrze sprzyja psuciu się organizmu. Specjaliści orzekli tak po sprawach Dariusza Marciniaka i Mirosława Pękali, którzy do klubu byli ściągani jako wielce utalentowani piłkarze, a z czasem stawali się co najwyżej zaawansowanymi alkoholikami (choć obaj przyjeżdżali do klubu już obarczeni sporym ryzykiem wpadnięcia w tę niewdzięczną chorobę)
Od czasu debiutu z Zagłębiem Sosnowiec, wszystko potoczyło się szybko. Rudy, który dzielił piłkarzy na "robotników" i "kierowników", szybko zapukał do drzwi pokoju, w którym "mieszkali" ci drudzy. Razem z Ryszardem Tarasiewiczem i Waldemarem Prusikiem "robił grę" wrocławskiej drużyny. W 1985 roku został wybrany przez "Piłkę Nożną" odkryciem roku, a niedługo później trafił do drużyny narodowej. Selekcjoner Wojciech Łazarek uwielbiał go i uważał za swojego ukochanego syna. Nie wiedział, że okaże się, iż to raczej casus Edypa, syna, który zabija swego ojca.
Ale ten nie miał wyboru. Już wcześniej jego koledzy słyszeli, że gdy tylko Rudy przeprowadził się z dziewczyną do Katowic, sielanka minęła. Proza życia okazała się lekturą zbyt przytłaczającą. Ania urodziła im syna i ruszyła w poszukiwaniu lepszego życia do Niemiec. To za nią ruszył Andrzej, szukając ostatniej szansy na ratowanie związku. Syna Sebastiana, zostawiał z dziadkami.
Na następnej stronie: Jak Rudy został obwoźnym dziwolągiem i dlaczego nie udały się jego powroty do kadry narodowej.
[nextpage]
Gdy Wojciech Łazarek zastanawiał się, dlaczego chłopak wbił mu nóż w plecy, a PZPN prowadził swoje śledztwo, Rudy już dawno zajmował jeden z pokojów w monachijskim domu Ulego Hoenessa. W Bayernie Monachium byli bowiem przekonani, że szybko załatwią formalności i piłkarz wkrótce zasili środek pola. Wymieniano go też w kontekście innych klubów - Bayeru Leverkusen, Hamburger SV.
Po tym, jak Udo Lattek nazwał go "drugim Beckenbauerem", nikt nie był na tyle głupi, by zaryzykować utratę takiej szansy. Dlatego niewiele brakowało, a Rudy zostałby pierwszym Polakiem w barwach monachijskiego giganta. Ale piłkarz, choć uchodził za człowieka inteligentnego, okazał się chyba jeszcze zbyt niedojrzały i dał się skusić doradcom. A ci namówili go, by w środku nocy opuścił dom swojego dobrodzieja i udał się do Monaco. Wozili go jak zamkniętego w klatce dziwoląga, od miasteczka do miasteczka. Aż w końcu trafili do Kolonii.
Tu Rudy osiadł na stałe. Kilka miesięcy po jego ucieczce Bernhard Worms, członek rady nadzorczej 1.FC Koeln i polityk CDU, udał się do Warszawy z teczką pełną pieniędzy. I to pożądanych za wschodnią granicą niemieckich marek.
Gdy otworzył teczkę, okazało się, że banknotów jest tak wiele, że starczy dla każdego. Ostatecznie za piłkarza zapłacono 2 miliony marek.
Początkowo zawodnik nie mógł odnaleźć się w Koeln. Brak znajomości języka niemieckiego, skok cywilizacyjny. To wszystko nie sprzyjało dobrej grze. Do tego średnio szła mu próba ratowania małżeństwa. Dziś, po latach, mówi o Anii "matka mojego syna" (w wywiadzie dla "Przeglądu Sportowego"), ale wtedy jeszcze nie wiedział, że strzał jest niecelny, a powiedzenie o dwóch połówka jabłka uznawane tylko przez jedną stronę.
Działacze Koeln pewnie pluli sobie w brodę, gdy obserwowali, jak ten nieprawdopodobnie utalentowany piłkarz staje się powoli marną imitacją samego siebie sprzed ucieczki. Dlatego po dwóch latach wypożyczyli go do duńskiego Broendby IF. Trenerem duńskiej drużyny został właśnie Morten Olsen, który jeszcze jako piłkarz wprowadzał Rudego do składu zespołu z Koloni i doskonale wiedział, że ten jest piłkarzem znacznie lepszym, niż sugerowałaby jego gra. Miał rację. Gdy potem został trenerem Koeln, ściągnął Polaka ze sobą. A potem wziął go do Ajaksu Amsterdam. To była doskonała symbioza.
W 1993 roku, cztery lata po ucieczce, wrócił do reprezentacji Polski. Zaproszono go na mecz z San Marino. Polska wygrała 3:0, ale występ zawodnika Koeln oceniono co najwyżej średnio.
Rok później zagrał w Katowicach z Austrią. Gdy tylko wybiegł na murawę, przekonał się, że choć czasy się zmieniły, propaganda czasów PRL zostawiła w umysłach ludzi trwały ślad. Został wygwizdany przez kibiców i chyba tego dnia stracił pewność siebie. Polska przegrała 3:4, a dziennikarze wzięli zawodnika na celownik. Na następną okazję czekał kilka lat. Błyszczał w Ajaksie, więc w 1998 roku zaproszono go na mecz z Izraelem. Polska przegrała 0:2, Rudy nie pomógł krytykom. Ale miał już wtedy 33 lata i był u schyłku kariery. Kariery zmarnowanej w głupi sposób. Decyzja o wyjeździe zniszczyła wszystko. Ani on nie zrobił kariery na miarę talentu, ani Ania nie została wielką aktorką czy modelką. Zagrała drugoplanowe role w kilku średniej jakości niemieckich filmach, pokazała się na okładce "Playboya" i to by było na tyle. Zresztą nawet gdyby osiągnęła więcej, dla Rudego niewiele by to znaczyło, bo parą długo nie byli. Z czasem związał się z Niemką i ten wybór sobie chwalił.
Thomas Urban, w książce "Czarny Orzeł, Biały Orzeł", pisze: "Gdyby Rudy odczekał kilka miesięcy, mógłby bez problemów wyjechać na Zachód, nie byłby poniżany i lżony przez rodaków, a jego kariera przebiegałaby spokojniej i bez załamań. Byłby też zapewne podstawowym zawodnikiem drużyny narodowej. Niestety stał się celem i powodem gniewu funkcjonariuszy upadającego systemu. Andrzej Rudy jest ostatnim polskim piłkarzem, w którego życiorysie polityka odegrała bezpośrednią rolę".