Waldemar Fornalik: Czułem się niesprawiedliwie skrytykowany

PAP / Na zdjęciu: Waldemar Fornalik
PAP / Na zdjęciu: Waldemar Fornalik

W trakcie mojej kadencji byli ludzie, którzy interpretowali moje słowa tak, jak im było wygodnie, czegokolwiek bym nie powiedział - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Waldemar Fornalik, były selekcjoner polskiej kadry, teraz trener Ruchu Chorzów.

WP SportoweFakty: Czuł się pan kiedykolwiek niesprawiedliwie oceniony przez dziennikarzy?

[tag=321]

Waldemar Fornalik[/tag]: Tak, wielokrotnie.

Kiedy? W jaki sposób?

- Gdy pracowałem z reprezentacją Polski. Wielokrotnie nie potrafiono realnie ocenić, co działo się w zespole narodowym. Obejmowałem stanowisko w lipcu 2012 roku, tuż po tym rozpoczynaliśmy eliminacje mundialu. Nie było czasu nawet na jeden eksperyment, test pozostający bez konsekwencji. To była operacja na otwartym sercu. Proszę zobaczyć na przykład, ilu piłkarzy dostawało powołania, a później na zgrupowania nie przyjeżdżało, bo tracili miejsce w swoich klubach. Generalnie był to początek reprezentacji, która zaczęła odnosić sukcesy.

Adam Nawałka miał łatwiej? Było kilka miesięcy na zorganizowanie meczów towarzyskich, które nie były udane, ale dały odpowiedzi na wiele pytań. Poza tym media oszczędziły wtedy selekcjonera, dały kredyt zaufania.

- Nie chcę się do tego odnosić. Zapytał mnie pan, jak odbierałem opinię mediów na temat mojej pracy, więc odpowiedziałem. Czułem się nieobiektywnie oceniony, niesprawiedliwie skrytykowany. Nie mam nic przeciwko krytyce, ale rozmawiajmy na argumenty, konkrety. W środowisku były osoby od lat związane z branżą, które pewne zmiany potrafiły zauważyć. Były jednak również takie, które z góry nastawione były "na nie". Trzeba było umieć z tym żyć.

Piłkarze w pewnym momencie też czuli się przyciśnięci do ściany, zaszczuci przez dziennikarzy. Obojętnie, co by nie zrobili, zamiast wsparcia było krytykowanie i punktowanie. Gdy przegraliśmy mecz z Ukrainą - wyraźnie zaznaczam, dla nas 1:3 było fatalnym wynikiem - to, co zrobiono z drużyną, to tak, jakby eliminacje się już skończyły.

Gdy trener podpisuje kontrakt na prowadzenie reprezentacji, wszyscy wokół klepią go po plecach, a gdy kończy pracę z kadrą, zostaje sam, większość się od niego odwraca?

- Ale przecież już początek stawianej przez pana tezy jest w moim przypadku nieprawdziwy. Było wiele osób, które już w pierwszych dniach mojej pracy poddawały pod wątpliwość moją kandydaturę. A poza tym - o kim pan mówi, wspominając o większości, która się odwraca? Bo osoby, które znam od lat i im ufam, nie odwróciły się ode mnie nigdy, w żadnej sytuacji. Odwrócili się ci, którzy nie byli szczerzy, nie chcieli być do końca rzetelni, ulegli modzie.

Można było odnieść wrażenie - gdy rozmawiałem o tym z Franciszkiem Smudą, również zadałem mu to pytanie - że po objęciu stanowiska selekcjonera stał się pan jeszcze bardziej wycofany, niedostępny. To wynikało z presji i oczekiwań?

- Taki stworzono mój obraz, ale uważam, że ten wizerunek był fałszywy. Jakieś gadanie, że się zamykam, nie jestem otwarty na rozmowy. A ja po prostu wybrałem sobie osoby, z którymi chciałem rozmawiać. W trakcie mojej kadencji było grono ludzi, którzy interpretowali moje słowa tak, jak im było wygodnie, czegokolwiek bym nie powiedział.

ZOBACZ WIDEO Sześć goli w meczu Barcelony. Zobacz skrót [ZDJĘCIA ELEVEN]

Chętnie wraca pan w ogóle do tego czasu?

- Oczywiście, bo mam satysfakcję, że piłkarze będący dzisiaj filarami kadry, pierwsze kroki w reprezentacji stawiali właśnie w tamtym momencie. Nabierali pewności, ogłady, stawali się pewnymi punktami. Pamiętajmy, gdzie był wtedy na przykład Grzesiek Krychowiak. Między innymi dzięki temu, że zdobywał doświadczenie w kadrze, budował swoją pozycję w piłce klubowej, przeszedł do mocniejszego zespołu. Kamil Glik w tamtym okresie został postawiony do pierwszej jedenastki i ugruntował swoją pozycję w Torino. Wcześniej raz grał, raz nie. Kamil Grosicki za mojej kadencji zaliczył kapitalny występ przeciwko Anglii, Paweł Wszołek też u mnie zaczynał. Zieliński debiutował w meczu z Danią, Arek Milik debiutował w meczu o stawkę w spotkaniu z Anglią. To nazwiska, które przewijają się w kontekście kadry do dzisiaj.

Czym więc różni się dzisiejsza reprezentacja od tej Waldemara Fornalika?

- Doświadczeniem. Proszę popatrzeć na to w ten sposób: drużyna od 2009 roku nie grała meczu o stawkę, później zaliczyła trzy mecze na Euro i nagle musiała grać eliminacje mundialu. To są zupełnie inne mecze, inne wyzwania. Cykl kwalifikacyjny do mistrzostw świata dał temu zespołowi ogromne doświadczenie międzynarodowe. Poza tym piłkarze wciąż rozwijali się też w klubach. Wystarczy zobaczyć, gdzie są teraz, a gdzie byli wcześniej. To są europejskie potęgi.

Jest jakiś piłkarz, który zaskoczył pana swoim rozwojem? Ktoś, kogo pan niesłusznie skreślił?

- Nie. Natomiast jeśli chodzi o rozwój, muszę wspomnieć o Arku Miliku. Gdy pojawił się na pierwszym zgrupowaniu, od razu było po nim widać, że ma ogromne możliwości. Na jego nieszczęście w młodym wieku trafił do klubu, w którym nie grał. Najpierw w Bayerze Leverkusen, później w Augsburgu. To go zahamowało, ale świetnym ruchem było przejście do Ajaksu. Tam się niesamowicie rozwinął.

Ruch w ostatnim czasie trzykrotnie kończył sezon na podium i dwa razy był w finale Pucharu Polski. Są w Polsce kluby, które w tym okresie wydały kilkanaście razy więcej pieniędzy i nawet nie zbliżyły się do naszych sukcesów. Nie wzięło się to jednak z niczego, wyniki są poparte ogromną pracą, wykonywaną nie tylko przez piłkarzy.

Dobrze się pan dogadywał z zespołem? Pojawiały się na ten temat różne plotki...

- Dobrze pan to określił - plotki. W rozmowach, codziennym obcowaniu z zawodnikami podczas zgrupowań było widać i czuć, że panowała bardzo dobra atmosfera. I to nie było oszukiwane, to nie była kurtuazja. Natomiast piłkarze w pewnym momencie też czuli się przyciśnięci do ściany, zaszczuci przez dziennikarzy. Obojętnie, co by nie zrobili, zamiast wsparcia było krytykowanie i punktowanie. Gdy przegraliśmy mecz z Ukrainą - wyraźnie zaznaczam, dla nas 1:3 było fatalnym wynikiem - to, co zrobiono z drużyną, to tak, jakby eliminacje się już skończyły. To na pewno miało wpływ na chłopaków, na reprezentację patrzono wtedy inaczej.

To prawda, że przed jednym z meczów reprezentacji powiedział pan Sebastianowi Boenischowi, że nie może go pan wystawić w pierwszym składzie, bo nie będzie pan wiedział, jak później wytłumaczyć ten ruch mediom?

- Nie przypominam sobie takiej sytuacji.

Na kolejnej stronie dowiesz się, dlaczego Waldemarowi Fornalikowi bardziej odpowiada praca w klubie niż reprezentacji oraz, co zrobił, że Ruch Chorzów na wiosnę stał się jedną z najsilniejszych ekip w Ekstraklasie.

[nextpage]
Nie jest tak, że czuje się pan lepiej, gdy może przyjść do klubu, założyć swój dres, codziennie czuć zespół i z nim pracować? Jako selekcjoner nie miał pan tej możliwości.

- Kadra i klub to dwa zupełnie różne sposoby pracy, nie można ich porównywać. Stąd dwa zupełnie inne określenia - trener i selekcjoner. W kadrze selekcjonuje się drużynę, przeprowadza dwie-trzy sesje treningowe i tyle. W klubie rzeczywiście mogę się bardziej realizować jako trener, bardziej odpowiada mi codzienna, systematyczna praca.

Musi pan płacić za kawę i obiad w chorzowskich restauracjach?

- Za obiady płacę, za kawę płacę, natomiast jestem rozpoznawalny. Teraz szczególnie. Spotykam się z wieloma gestami sympatii. Bardzo cenię sobie spotkania z ludźmi rozpoznającymi we mnie trenera ich klubu. Zawsze staram się przynajmniej przywitać, zamienić kilka słów.

- Potrafi pan zamieniać wodę w wino? Od lat w Ruchu trzeba budować coś z niczego.

- Padają tu wielkie słowa, uprośćmy to. Jesienią też potrafiliśmy dobrze grać, statystyki były niezłe, jednak nie przybywało punktów. Siedem meczów przegraliśmy różnicą jednego gola. Powodów było kilka. Latem dołączyło do zespołu wielu zawodników, byliśmy zmuszeni tworzyć praktycznie nową drużynę. Nie mieliśmy też możliwości korzystania z kontuzjowanych zawodników - Helika, Kowalczyka, Pazio, Koja. Zawirowania wokół pożyczki, częste zmiany w zarządzie, ujemne punkty - to na drużynę też miało wpływ.

Dlaczego Ruchowi na wiosnę jest łatwiej?

- W trakcie zimowych przygotowań mamy do dyspozycji zawodników, którzy byli z nami jesienią i mogą spokojnie przepracować okres przed rundą wiosenną. Latem to jedno wielkie wariactwo: sezon kończy się na początku czerwca, okno transferowe startuje 1 lipca, a po dwóch tygodniach gra się pierwszy mecz w lidze. Tempo jest takie, że nie ma szans, aby zakontraktować zawodników i ich przygotować do całego sezonu. Taki Jarek Niezgoda czy Eduards Visniakovs dołączyli do nas dopiero w końcówce okresu transferowego. Jarkowi uciekło osiem spotkań! Już nawet nie mówię o przygotowaniach… I to jest problem. Natomiast zimą, mając już tych samych ludzi, łatwiej jest szlifować schematy i konkretne elementy.

Siłą Ruchu od lat pozostaje świetne przygotowanie fizyczne, chodzi przede wszystkim o spuściznę doktora Wielkoszyńskiego.

- Klub od lat stoi na tych fundamentach. Ruch w ostatnim czasie trzykrotnie kończył sezon na podium i dwa razy był w finale Pucharu Polski. Są w Polsce kluby, które w tym okresie wydały kilkanaście razy więcej pieniędzy i nawet nie zbliżyły się do naszych sukcesów. Nie wzięło się to jednak z niczego, wyniki są poparte ogromną pracą, wykonywaną nie tylko przez piłkarzy. Klub opiera się na konkretnych ludziach, również tych, o których nigdy się nie mówi. Wspominam o tym celowo, bo wszyscy musimy sobie tutaj radzić z przeciwnościami, problemami, o których wszyscy słyszeli, ale nikt stojący z boku nie jest w stanie pojąć, z czym się to wiąże na co dzień. Z naszej pracy wyciągamy więcej niż maksimum.

W tym momencie musimy się pochwalić jako Ruch Chorzów. Nie jako Waldemar Fornalik i sztab trenerski, choć do tego też się przyczyniliśmy, ale jako klub. Proszę zobaczyć, ilu zawodników od nas bądź takich, którzy u nas jeszcze niedawno byli, jest teraz powołanych, a ilu jeszcze może być powołanych, do reprezentacji trenera Dorny. Dziś jest czterech w drużynie, piąty Maciek Urbańczyk znalazł się na liście rezerwowych, spokojnie można dorzucić do tego grona Mariusza Stępińskiego oraz Kamila Mazka. Siedmiu zawodników - liczby mówią same za siebie.

Pracował pan z reprezentacją w kapitalnych warunkach. Przekonał się pan, że można żyć i pracować inaczej. Nie uwierają pana chorzowskie problemy?

- Nie uwierają, hartują. To trenerowi pomaga. Pracowałem w przeszłości w dobrych warunkach nie tylko w reprezentacji. Był Widzew, Polonia. Może nie było tam idealnie, ale komfort pracy był większy, niż w Chorzowie. Jeśli ktoś przejdzie przez Ruch, później jest człowiekowi łatwiej.

To ładnie brzmi, ale taki stan rzeczy musi potwornie męczyć, przede wszystkim psychicznie.

- Są momenty zmęczenia i frustracji. Już kilka razy było tak, że do czegoś z Ruchem udało mi się dojść, coś zaczynało świetnie funkcjonować, a ostatecznie pewne elementy z układanki zawsze były z przymusu wyciągane. W takiej sytuacji zawsze trzeba zaczynać budowę od nowa.

Taki trochę chorzowski Syzyf z pana, mozolne pchanie głazu zawsze kończy się tak samo.

- To trudne chwile, człowiek zaczyna wtedy może nie tyle powątpiewać w sens, co zastanawiać się, czy nie lepiej byłoby spróbować czegoś innego, w innych warunkach. Mija jednak tydzień, potem następny i znów w szatni zaczyna się tworzyć coś ciekawego, drużyna nabiera kształtów. Mecz, drugi, trzeci - mechanizm zaczyna funkcjonować. To dodaje energii do pracy. Cóż, na życie zawsze patrzę optymistycznie.

Zanim pana odwiedziłem, w ręce wpadł mi wywiad z 2010 roku, w zasadzie można by było publikować go co rok. Gdyby wówczas nie wyprzedano panu kilku zawodników, kto wie, co byłoby w kolejnym sezonie. To irytujące, że nikt nie może panu zagwarantować w Chorzowie ciągłości pracy nad projektem?

- W 2014 roku, podejmując kolejny raz pracę w Ruchu, popatrzyłem na zawodników w szatni. Łukasz Surma, Grzegorz Kuświk, Filip Starzyński... Do tego utalentowana młodzież: Helik, Konczkowski, Lipski... Pamiętam, że zapowiadano wtedy przeprowadzkę na Stadion Śląski w 2017 roku. Popatrzyłem na te nazwiska i pomyślałem, że jeśli uda nam się utrzymać tych piłkarzy, będziemy mieli szansę znów bić się o najwyższe cele. Niestety, w Chorzowie nie mamy możliwości, aby móc realizować takie projekty, mimo że klub na to zasługuje.

Na następnej stronie Waldemar Fornalik mówi o problemach finansowych klubu, wpływie braku wypłat na grę drużyny oraz przyznaje, że kierownictwo Ruchu nie zrobiło wszystkiego, aby uniknąć kary ujemnych punktów.
[nextpage]

Jako trener Ruchu odczuł pan kiedykolwiek, że drużyna gra słabiej przez kondycję finansową klubu?

- Oczywiście. Nie chcę teraz mówić, kiedy dokładnie, ale istotnie - był taki czas, gdy widziałem, że nie ma narzędzi pozwalających zmobilizować drużynę. Trener ma w takich sytuacjach ograniczone możliwości prowadzenia zespołu.

Jaka jest wówczas pana rola? Wystarczają zwykłe odprawy? Rozmawia pan z zawodnikami indywidualnie?

Jest taka publikacja: "Zarządzanie drużyną w kryzysie". Autor wyróżnia w niej kilka punktów. Zrobiłem, co uważałem za słuszne, później zapoznałem się z tą książką i okazało się, że wiele z zaleceń w niej zawartych zrealizowałem. Proszę zajrzeć, zapoznać się...

Poszedł pan kiedykolwiek w imieniu drużyny na rozmowę z zarządem i spytał: kiedy będzie kasa?!

- Często uczestniczyłem w takich rozmowach, ale wygląda to zazwyczaj inaczej. Do kierownictwa klubu udaję się pierwszy, dopiero po mnie idą piłkarze. Staram się przygotować grunt pod ich rozmowy. Zawodnicy będąc sami, bez trenera, czują się na pewno bardziej komfortowo przy rozmowach z prezesem na tematy finansowe.

Zdawał pan sobie sprawę z sytuacji, przez którą ukarano was ujemnymi punktami?

- O wszystkim dowiedziałem się, gdy zaczęto o tym mówić w mediach. Wcześniej nic nie wiedziałem. Gdy zapoznałem się z sytuacją, zdałem sobie sprawę, że może się to w taki sposób skończyć. Uważam jednak, że pewne kwestie można było załatwić inaczej. Można było zrobić więcej, aby punktów nie stracić.

Klub mógł i powinien zrobić więcej?

- Tak mi się wydaje. Nie wiem, czy zostały wykorzystane wszelkie możliwości, aby uratować cztery punkty. Przecież tu chodzi o finanse. To są aż pieniądze i tylko pieniądze. Można było coś wymyślić. Dzisiaj nasza sytuacja w tabeli wyglądałaby inaczej.

Zostawmy to. Dotarły do pana plotki, że mecz z Legią przy Łazienkowskiej był dla pana spotkaniem o życie? Ponoć był już gotowy pana następca, czekano tylko na pana wywrotkę w Warszawie.

- Taka wywrotka nie nastąpiła, drużyna pokazała, na co ją faktycznie stać, a osoby, które czekały na moje potknięcie, muszą się jeszcze uzbroić w cierpliwość.

Jak to się dzieje, że z Ruchu wypływa tak wielu solidnych piłkarzy? Sobiech, Starzyński, Lipski - wymieniać można długo. To wszystko bierze się z ograniczonych możliwości finansowych?

- W tym momencie musimy się pochwalić jako Ruch Chorzów. Nie jako Waldemar Fornalik i sztab trenerski, choć do tego też się przyczyniliśmy, ale jako klub. Proszę zobaczyć, ilu zawodników od nas bądź takich, którzy u nas jeszcze niedawno byli, jest teraz powołanych, a ilu jeszcze może być powołanych, do reprezentacji trenera Dorny. Dziś jest czterech w drużynie, piąty Maciek Urbańczyk znalazł się na liście rezerwowych, spokojnie można dorzucić do tego grona Mariusza Stępińskiego oraz Kamila Mazka. Siedmiu zawodników - liczby mówią same za siebie. Z czego to wynika? Nie pozyskujemy tak utalentowanych zawodników, jak na przykład Lech Poznań, bo Lech ma większe możliwości finansowe. W Ruchu kluczowa jest praca u podstaw, zaczynająca się w zespołach młodzieżowych. To praca nastawiona nie tylko na piłkę, ale ogólny rozwój zawodnika, motorykę. Zawodnik przychodzący do nas wątły, po dwóch latach nabiera u nas kondycji, tężyzny. To proces, który kończy się oddaniem do pierwszej drużyny zawodników prawie ukształtowanych.

Nie boi się pan, że ktoś panu zagłaszcze tych młodych chłopaków? Niedawno Tomasz Hajto powiedział o Niezgodzie, że to może być drugi Lewandowski. Od takich porównań może się młodym zakręcić w głowie.

- Nie chcę się odnosić do słów o Niezgodzie, porównywanie Jarka do Roberta to zadanie karkołomne. Zagłaskanie? Jest takie niebezpieczeństwo, ale cały czas przypominam im, w którym są miejscu i w którym miejscu jest Ruch. Jeśli człowiek przegra mecz i ktoś go za to skrytykuje, uruchamia się w zawodniku naturalna chęć rewanżu. To napędza rozwój i dobre występy. Pokazanie czegoś w momencie, gdy wszyscy cię wokół chwalą, jest o wiele trudniejsze. To jednak tak rozsądni i ułożeni ludzie, że zdają sobie sprawę ze swojego położenia. Widzę, jak ciężko pracują na treningach, wierzyłem w nich w trudniejszych momentach i wciąż wierzę, że dla wielu z nich jest to początek kariery. Nie będę mówił: przygody z piłką. Kariery.

Rozmawiał Paweł Kapusta - czytaj inne teksty autora!

Komentarze (2)
avatar
akilijan
23.03.2017
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
NO COZ JAK SIE NIE MA WYNIKOW TO NIE MOJA WINA TYLKO INNYCH. 
avatar
Maciej Ciarach
23.03.2017
Zgłoś do moderacji
2
1
Odpowiedz
ŻALE SMUTNEGO WADOMARA.tylko płakać ,następny smooda, to wszystko ONI winni