WP SportoweFakty: To prawda, że wiecznie młody Radek Majdan ma już 44 lata?
Radosław Majdan: - Tak, ma.
Szok.
- Czasu nie zatrzymasz. W piłkę nie gram już dobrych kilka lat, ale cały czas staram się być blisko futbolu. Mam też inne zajęcia, w których się realizuję.
Z czego pan żyje?
- Nie lubię nudy, więc mam kilka zajęć. Jestem biznesmenem, komentatorem w stacji Eleven, niedługo wejdę też w branżę hotelową. Do tego dzięki rozpoznawalności mam możliwość dodatkowego zarobkowania podczas różnych projektów, wydarzeń.
Depresji po przejściu na drugą stronę rzeki nie było?
- Skąd. Karierę kończyłem w wieku 38 lat. Mogłem jeszcze dwa lata pograć, tym bardziej, że dostałem kilka ofert. Zbiegło się to jednak w czasie z ofertą od Józefa Wojciechowskiego, który zaproponował mi posadę w Polonii Warszawa. Myślałem już wtedy, co będę robił po zakończeniu kariery, więc nie chciałem tego za wszelką cenę przedłużać. Najbardziej bałem się, że po zawieszeniu butów zabraknie mi zadowolenia, energii, że nie będę mógł się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Ale odnalazłem się. Dzisiaj na przykład jestem producentem perfum.
To coś poważnego?
- Nie jest to moje główne źródło utrzymania, ale mocno się zaangażowałem w ten projekt. Kiedyś nie miałem praktycznie żadnej wiedzy o perfumach, dzisiaj wiem o nich naprawdę bardzo dużo. Skład, opracowywanie kompozycji zapachowej, akordy... Moim celem było stworzenie zapachów trwałych, bo to jedna z najważniejszych cech dobrych perfum. Udało się - mówię szczerze i z pełną odpowiedzialnością: to produkt na światowym poziomie.
O wyborach na prezesa PZPN: Byłem zniesmaczony zorganizowaną akcją obrażania nas. Uważam ze niektórym zabrakło neutralności i obiektywizmu. Niestety, pewne sytuacje przypominały standardy białoruskie.
Nie ma pan wrażenia, że urodził się 10 lat za wcześnie? Pana kariera potoczyłaby się zapewne zupełnie inaczej, a był pan skazany na przaśną rzeczywistość lat 90 w polskiej piłce.
- Pewnie ma pan rację. Nie byliśmy jeszcze w Unii Europejskiej, nie mogłem sobie ot tak zmienić klubu. Najlepszy mecz w młodzieżówce zagrałem przeciwko Anglii na stadionie Millwall, po tym spotkaniu pojawiły się oferty z klubów brytyjskich, portugalskich, ale prawnie nie było szans, żeby tam przejść. Nie było też prawa Bosmana, więc piłkarze nie mogli sami o sobie decydować. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie wtedy selekcjoner reprezentacji Polski Janusz Wójcik. Nasza rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
- Radziu, słyszałem, że ci odje****.
- Jak to, panie trenerze?
- Słyszałem, że nie chcesz podpisać nowego kontraktu.
- No tak, bo oni chcą ze mną podpisać na trzy lata za darmo.
- Jak nie podpiszesz, nie będę cię powoływał!
No i podpisałem. Prezes Pogoni zadzwonił do Wójcika i widocznie dogadali się co do mojej przyszłości.
Chodziło mi też o profesjonalizm, stadiony, korupcję. Trochę tego było...
- Występującym dzisiaj w polskiej lidze zawodnikom można pozazdrościć. W moich czasach zdarzało się nam jeździć do mniejszych miasteczek, wychodziliśmy na mecz w samo południe, boisko było twarde jak beton, a wokół na trybunach trwał piknik: po murawie roznosił się zapach smażonych kiełbasek. Tam się nie dało skupić na graniu. Od czasu do czasu słychać było tylko pojedyncze głosy krzyczące do nas, na przykład: "Majdan, ty chu**!".
- Pogoń z racji położenia Szczecina od zawsze miała problem z dalekimi wyjazdami. Podróże ciągnęły się niemiłosiernie. Czytało się książki, ale po kilku godzinach zaczynała boleć głowa, więc wyciągaliśmy karty. Grało się tak długo, że kładąc się spać miałem te karty przed oczami, śniły mi się. Pamiętam też, że wyjazdy do Rzeszowa nazywaliśmy przez czas spędzony w podróży "wyjazdami do Kanady". Ruszaliśmy w czwartek, w drodze byliśmy siedem godzin, zatrzymywaliśmy się na spanie, w piątek kolejne siedem godzin, nocleg w Rzeszowie i dopiero w sobotę mecz. To była masakra.
Po drodze przydrożny bar, schabowy, ziemniaki, mizeria i truskawkowy kompot?
- Schabowy, tatar, pomidorowa z makaronem - jasne, że się zdarzało. Gdy zaczynałem karierę, nie było świadomości, jak dziś, diet bezglutenowych, opieki dietetyków i innych rzeczy, które teraz dla sportowców są oczywistością. Wtedy kotlet schabowy nie był niczym złym. Wiadomo, nikt nie objadał się golonką, nie przypominam sobie, żeby któryś z moich kolegów z drużyny miał nadwagę, ale hamburgery zdarzały się nam na pewno częściej, niż piłkarzom dzisiaj.
To prawda, że wypracowaliście w Szczecinie specjalny system kąpieli, gdy nie mieliście w szatni ciepłej wody?
- W styczniu przez cały miesiąc z pryszniców leciała tylko lodowata woda, a przecież myć się trzeba było. Wymyśliliśmy, żeby najpierw wchodzić do sauny, potem od razu pod prysznic. Przyzwyczailiśmy się do tego. Gdy jechaliśmy na zimowe zgrupowania, zdarzało się, że na korytarzach nie było zbyt ciepło. Gdy zgłaszaliśmy to kierownikowi, otrzymywaliśmy odpowiedź: - Przecież jest zima i musi być zimno! Z wynagrodzeniami też bywało śmiesznie, musieliśmy godzić się na długie okresy bez choćby jednej wypłaty. Gdy jechaliśmy na mecz, rywale mówili: - Wy to jesteście profesjonaliści. Nie płacą wam, a wy tak dobrze gracie! Odpowiadaliśmy, że właśnie jesteśmy amatorzy, bo gramy i nic z tego nie mamy! Polecam czasem zerknąć na program "Ekstraklasa po godzinach" w "Canal +". Pokazywane są tam urywki z ligi w latach 90. To kwintesencja dawnych czasów: fryzury, stroje i nikogo nie obrażając zawodnicy oraz trenerzy wypowiadający się jakby mieli udar mózgu - jest naprawdę zabawnie.
Często dostawał pan propozycje korupcyjne?
- Byłem wychowankiem Pogoni, chłopakiem tak mocno związanym z klubem, że nie wyobrażałem sobie możliwości sprzedania meczu. Pewnego razu, gdy Pogoń była liderem, pod domem czekał na mnie pewien szemrany gość. Złożył propozycję, ale dałem mu do zrozumienia, że nie jestem zainteresowany.
Grał pan kiedyś w przewalonym meczu? Widział, jak skręca was kolega z zespołu?
- Kiedyś graliśmy mecz z Bełchatowem na wyjeździe, w którym sędzia nas strasznie wyrzeźbił i spadliśmy z ligi. Nigdy nie uwierzę, że ten mecz był czysty. Po kilku sezonach sytuacja się powtórzyła: podejmowaliśmy ich u siebie w meczu, którego stawką było utrzymanie. Nasi kibice przed meczem odwiedzili nas i powiedzieli, że doszła do nich informacja, że ten mecz będzie przez nas sprzedany i jeśli przegramy, oni wjadą na murawę i będzie awantura. To był najtrudniejszy mecz w mojej karierze. Byłem tak zdenerwowany, że przez cały mecz chciało mi się wymiotować. Każdy, nawet najmniejszy błąd mógł zostać przez kibiców odebrany jako dowód na to, że się sprzedałem, zrobiłem to celowo. Wygraliśmy 1:0. Trzymałem się w grupie charakternych chłopaków - Stolarczyk, Chwastek, Kaczmarek, którym honor nie pozwalał oszukać siebie i kibiców.
Na kolejnej stronie przeczytasz między innymi, dlaczego Dan Petrescu nakazał zabrać piłkarzom Wisły Kraków czapki z napisem "We are the Champions" oraz o tym, jak wyglądało granie w ustawionym meczu.
[nextpage]
Wiedzieliście, kim był Fryzjer?
- Oczywiście, w środowisku krążyły anegdoty, opowieści. Było jasne, że liga nie jest czysta. Pewnego razu - już nie pamiętam dokładnie, co to był za mecz - sędzia strasznie nas kręcił. Podszedłem do niego, chciałem zamienić kilka słów. Powiedział, i tu cytuję: "Spierd**** Majdan do bramki, bo zaraz wpier**** ci czerwoną i tyle cię będzie na boisku". No i spuszczałeś głowę, wracałeś do bramki. Później byłem zdziwiony, że dziennikarze nie piszą o słabym sędziowaniu, co dawało mi mocno do myślenia i podważało dziennikarską rzetelność.
- Gdy odchodziłem z Pogoni, byłem już tym zmęczony. Uznałem, że jestem za stary na tłumaczenie się kibicom i udowadnianie, że nie jestem garbaty. Poszedłem do prezesa i poprosiłem o możliwość odejścia. No i odszedłem, do Turcji. Z czasów Pogoni mam jeszcze jedno spostrzeżenie. Miasto Szczecin zaprzepaściło ogromną szansę, jaką dawał Sabri Bekdas. On w przeciwieństwie od innych najpierw zainwestował w klub, a dopiero później oczekiwał działań od miasta. Jestem przekonany, że gdyby został w klubie, Szczecin miałby nowy stadion, a klub kilka razy sięgnąłby po tytuł mistrzowski. Bekdas nie mógł się dogadać z władzami, przez co Pogoń nie wskoczyła na wyższy poziom.
Tuż przed mistrzostwami w 2002 roku okazało się, że na mundial nie jedzie na przykład Tomek Iwan, a do drużyny dołączyli piłkarze, którzy wcześniej nie byli powoływani. Po latach rozmawiałem z trenerem, który był na MŚ w Korei asystentem Engela. Podobno selekcjoner i tak uratował kilku zawodników. W PZPN były ogromne naciski, pewni ludzie koniecznie chcieli skreślić jeszcze więcej podstawowych graczy.
To był błąd, że z Pogoni nie poszedł pan bezpośrednio do Wisły Kraków?
- Byłem zmęczony polskimi realiami. Musiałem wyjechać, żeby złapać dystans, odetchnąć. Ostatecznie jednak do Wisły trafiłem w 2004 roku. To była wielka drużyna ze znakomitym trenerem.
Ponoć przeciwnicy Wisły mieli pełne portki ze strachu już w tunelu.
- Przytoczę historię. Gramy mecz na wyjeździe z pewną drużyną ze Śląska. Mimo że wyjątkowo nam nie idzie, prowadzimy 1:0. W 80. minucie miała miejsce taka rozmowa przeciwnika z ich trenerem:
- Trenerze, możemy zacząć atakować?
- Nie, jeszcze nie!
W 80. minucie! Przy wyniku 0:1! Po kilku minutach, woła go i mówi: - Teraz! Teraz możecie atakować! To były czasy, w których przeciwnicy nie tyle czuli respekt, co po prostu się nas bali, mecze przegrywali jeszcze w szatni. Zresztą, pamiętam mecz z Wisłą Płock, tuż po naszej porażce z Realem w Madrycie. Byliśmy wkurzeni, chcieliśmy odreagować i po 30 minutach prowadziliśmy 4:0. Przeciwnicy byli zdziwieni, że my tak łatwo przegraliśmy z Realem, a oni tak łatwo z nami.
I co im mówiliście?
- Już nie pamiętam, pewnie, że nigdy się tego nie dowiemy! Na Santiago Bernabeu do 20. minuty wyglądało to nieźle, ale później zaczęli bardzo dominować. To był dla mnie praktycznie trening strzelecki. Non-stop wjeżdżali w nasze pole karne, nie mieliśmy wiele do powiedzenia, ale Real to była wtedy najlepsza drużyna świata, z Figo, Zidane'em, Beckhamem, Raulem, Ronaldo... W Krakowie w drugiej połowie załatwił nas Fernando Morientes, przegraliśmy 0:2. Na wyjeździe swoje zrobił Ronaldo, ten brazylijski. Było 3:1. Ale od razu uprzedzam - nie robiliśmy sobie z nimi zdjęć, nie było wojny o koszulki. Choć samo przeżycie było w sumie fajne, zagrać na Santiago Bernabeu przy pełnych trybunach, nie każdy ma taką szansę.
Kto był największym kozakiem w tamtej Wiśle?
- Maciej Żurawski wygrywał nam mecze w pojedynkę, Tomek Frankowski zdobywał bardzo dużo goli. Muszę też przyznać, że dopiero gdy trafiłem do Wisły przekonałem się, jak fantastycznym zawodnikiem był Mirek Szymkowiak. Jeździliśmy czasem na kadrę, widziałem jego mecze, ale dopiero w regularnym treningu mogłem zobaczyć, jakie ma umiejętności. Niesamowity piłkarz. Pamiętajmy też o linii obrony, złożonej z samych reprezentantów: Kłos, Głowacki, Baszczyński, Stolarczyk - to była wielka siła drużyny. Wszystko kapitalnie scalał swoją osobą Henryk Kasperczak.
- Dan Petrescu po przyjściu do Krakowa uwierzył komuś, że jesteśmy drużyną gwiazdek, więc trzeba było zastosować politykę twardej ręki. A to zupełnie nie zadziałało. Nie traktował nas jako partnerów do dyskusji. Byliśmy dla niego pionkami, które trzeba systematycznie zastraszać. Nie wiem, z czego to wynikało - może z kompleksów? Może sugestii jakieś "życzliwej" osoby? U trenera Kasperczaka nigdy tak nie było. Kiedyś pojechaliśmy z Petrescu na obóz, trenowaliśmy tak ciężko, że ledwo trzymaliśmy się na nogach i ledwo na oczy widzieliśmy. Graliśmy sparing z półamatorską drużyną z Hamburga i przegrywaliśmy do przerwy 0:1. W przerwie Petrescu kazał naszemu magazynierowi zabrać nam zimowe czapki z napisem: "We are the champions". Uważał, że taką grą nie zasługujemy na noszenie czapek z hasłem: "Jesteśmy mistrzami".
Na następnej stronie przeczytasz, dlaczego Radosław Majdan uważa, że wyborom na prezesa PZPN towarzyszyły standardy białoruskie i dlaczego zdjęcie z żoną w stringach budzi takie zainteresowanie plotkarskich portali.
[nextpage]
Najbardziej nieprzyjemny moment kariery: porażka z Panathinaikosem tuż przed bramą Ligi Mistrzów czy nieudane mistrzostwa świata w 2002 roku?
- Porażka z Panathinaikosem bolała, tym bardziej, że nic nie zapowiadało katastrofy. To niepowodzenie śniło mi się jeszcze wiele miesięcy później. Nie byłem w stanie pogodzić się z tym, że nie awansowaliśmy. Mieliśmy spore pretensje do sędziego, uważam, że bramki nie uznał nam nieprzypadkowo. Nawet Grecy nie wiedzieli, dlaczego w 88. minucie nie uznał gola na 2:2. Później poszła szybka akcja, gol dla Panathinaikosu, wszystko się rozsypało.
A mundial?
- Po meczu z Portugalią atmosfera była pogrzebowa. Przez godzinę siedzieliśmy w szatni i nikt nie wydusił choćby słowa. Zawód był gigantyczny, bo również oczekiwania były ogromne. Moim zdaniem trochę nas to przerosło. Przegraliśmy z Koreą, która nie zagrała z nami jakiegoś świetnego meczu. Z Portugalią do pewnego momentu graliśmy jak równy z równym, ale później kilka razy urwał się Pauleta i było po zabawie. W ostatnim meczu trener dał szansę zmiennikom. Mimo że to był mecz o pietruszkę, to jednak wiązał się z nim duży stres. Przecież słaby występ mógł być początkiem końca kariery dla każdego.
Wiele mówiło się wtedy o napiętej atmosferze w zespole.
- Tak, pojawiła się choćby wypowiedź Tomka Hajty, ale był to efekt decyzji personalnych. Tuż przed mistrzostwami okazało się, że na mundial nie jedzie na przykład Tomek Iwan, a do drużyny dołączyli piłkarze, którzy wcześniej nie byli powoływani. Po latach rozmawiałem z trenerem, który był na MŚ w Korei asystentem Engela. Podobno selekcjoner i tak uratował kilku zawodników. W PZPN były ogromne naciski, pewni ludzie koniecznie chcieli skreślić jeszcze więcej podstawowych graczy. Forma kadry poszła wtedy w dół, przegraliśmy kilka meczów towarzyskich, ale już na samym turnieju atmosfera między zawodnikami była pozytywna. Nie było czuć podziału między starych i nowych.
Po mundialu Jerzy Engel pożegnał się z posadą.
- PZPN popełnił ogromny błąd, że zdecydował się zwolnić Engela. Kolejne eliminacje mogliśmy spokojnie wygrać i awansować na Euro. Grupa była bardzo słaba, mimo nieudanego mundialu drużynę mieliśmy silną, spokojnie mogliśmy wyjść z grupy. Nie wiem, komu Michał Listkiewicz dał się namówić i dlaczego. Następca Engela nie poradził sobie w eliminacjach.
Po co panu było zamieszenie z wyborami na prezesa PZPN w zeszłym roku? Mocno wspierał pan przeciwnika Zbigniewa Bońka, Józefa Wojciechowskiego.
- Żyjemy w wolnym kraju, każdy może wziąć udział w wyborach, jeśli zbierze rekomendacje. Polską piłkę ocenia się przez pryzmat reprezentacji, a dzisiaj - wiadomo, kadra gra świetnie. Piłka to jednak nie tylko reprezentacja, to przede wszystkim niższe ligi, piłka młodzieżowa i tak dalej. A tam kolorowo już nie jest. Naprawdę mieliśmy fajny projekt na restrukturyzację, szkolenie młodzieży i trenerów. Chcieliśmy dać alternatywę. Gdy jest dwóch kandydatów, muszą mieć programy wyborcze, nie ma po prostu przedłużenia kadencji.
To była krwawa kampania, jeńców nie brano.
- Byłem zniesmaczony zorganizowaną akcją obrażania nas. Uważam, że niektórym zabrakło neutralności i obiektywizmu. Niestety, pewne sytuacje przypominały standardy białoruskie.
Po wyborach rozmawiał pan z Józefem Wojciechowskim?
- Rozmawiałem, czuł się oszukany.
Chodzi o sposób głosowania?
- Tak, bo uważam, że głosowanie nie było tajne, a statut PZPN o tym wyraźnie mówi. Po to się głosuje w UEFA i FIFA na kartkach, żeby nie było żadnych niedomówień. Niestety prezes się na to nie zgodził.
Wejście w świat celebrycki było z pana strony działaniem z premedytacją?
- Od zawsze miałem rock'n'rollową duszę, i nie chodzi o to, że się niesportowo prowadziłem. Chodzi o sposób spojrzenia na świat, na ludzi. Jeżeli chodzi o świat showbiznesu to było jak z pójściem do baru na piwo - odreagowywałem w ten sposób stresy. Przełożyło się to także na możliwość realizacji pewnych zawodowych kwestii. Mam swoją życiową drogę, którą nie wszyscy rozumieli. Gdy byłem w Wiśle, dzwonił do mnie mój menedżer i mówił: - Ludzie zaczynają na ciebie dziwnie patrzeć, bo byłeś w różnych programach. Może odpuść? A dla mnie najważniejsze było moje zaangażowanie na treningach.
Więcej na tym pan skorzystał czy stracił? Bo gdy otworzy się plotkarskie portale, to czasem można się za głowę złapać.
- Nie wiem dokładnie, co ma pan na myśli.
Na przykład to, że pół Polski żyje zdjęciem, na którym pozuje pan z żoną w stringach. I później zaczyna się dyskusja, maglowanie...
- Ale takie są dzisiaj media. Jeśli ktoś uratuje tonące dziecko, nikt się o tym nie zająknie. Jeśli ktoś to samo dziecko potrąci samochodem po pijaku, napiszą o tym wszyscy. W takich żyjemy czasach. Ale nie mam zupełnie problemów, że ktoś o mnie źle napisze.
Ale trochę problemów przez to pan miał. Gdyby nie to, że wkroczył pan w ten świat, to pewnie sprawa Mielna nie byłaby tak rozdmuchana.
- Mielno to dobry przykład. Gazety mnie skazały, a sąd uniewinnił. Tylko, czy to kogoś interesuje?