Antoni Szymanowski: Ciężki przypadek

Był jednym z bohaterów słynnego meczu na Wembley i podstawowym zawodnikiem drużyny Kazimierza Górskiego, a dla fanów typem sportowca idealnego. Każdy chciał być jak Antoni Szymanowski. Może dlatego, że z ekranu telewizora nie widać charakteru.

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
Newspix / Mieczysław Świderski

To była bardzo miła rozmowa. Z Antonim Szymanowskim spotkaliśmy się wiele lat temu w Wolbromiu na stadionie Przeboju, gdzie wówczas pracował. Piłkarze go lubili. Nie tylko dlatego, że był świetnym trenerem i dał zespołowi dwa awanse. W autobusie podpuszczali go, a wtedy on zaczynał snuć opowieści o starych czasach. O Górskim, Deynie, zgrupowaniu w Murrhardt przed mundialem w 1974, aferze dopingowej, meczu na wodzie. Słuchali jak zahipnotyzowani, a on miał swoje pięć minut, jak za dawnych czasów.

Rozmawialiśmy wtedy ponad 3 godziny i miałem wrażenie, że mimo dzielącej nas różnicy wieku znaleźliśmy wspólny język. Był tylko mały szczegół. Szymanowski głównie narzekał na swój los. Były to właściwie 3 godziny narzekania, przeplatane od czasu do czasu jakąś sympatyczną historią z przeszłości.

To źle, tamto źle, ten go nie docenia, tamten mógłby pomóc, ten czasem mógłby zadzwonić. Gdy artykuł się ukazał, zadzwoniłem do niego po krótki komentarz w innej sprawie.
- Wie pan co, nie chce mi się z panem gadać - wypalił.
- Słucham? - odparłem zdezorientowany.
- Pan zrobił ze mnie człowieka, który cały czas narzeka - stwierdził.
- Ale... - próbowałem przerwać.
- Żadnego ale, proszę więcej do mnie nie dzwonić.

Gdy opowiedziałem tę historię jednemu ze starszych dziennikarzy, odparł obojętnym tonem: "Cały Antek".

Szymanowski raczej nie przywykł do tego, by być zapomnianym. Nie on. W latach 70. ludzie patrzyli na niego jak w obrazek. Z piłkarskiego punktu widzenia był znakomity - świetny technicznie, rewelacyjny w odbiorze - obrońca perfekcyjny. Ostatni bastion polskiej defensywy. Zresztą, gdyby nie jego fantastyczna interwencja na Wembley, gdy wybił piłkę z bramki, nie byłoby wielkiego remisu, nie byłoby mistrzostw świata, nie byłoby wielkiej ery polskiej piłki. Ale z nim chodziło o coś więcej.

ZOBACZ WIDEO: ME U-21. Łukasz Moneta: Mogę mieć różne odczucia, ale przegraliśmy

Był ideałem sportowca, liderem pochodów pierwszomajowych. Przystojny, wysoki (w rzeczywistości tylko sprawiał takie wrażenie), golił się dwa razy dziennie, by nawet jeden odstający włos nie zakłócił tego doskonałego obrazu.

Ze swoją fryzurą pasowałby na okładkę którejś z płyt Deep Purple albo Led Zeppelin. Zresztą to był jego styl. Już podczas mistrzostw dziennikarze narzekali, że kontakt z Szymanowskim był utrudniony. Wszyscy kręcili się w holu hotelowym, z każdym można było zagadać, a zawodnik krakowskiej Wisły znikał.

- Nigdy nie stałem w pierwszym rzędzie, ale też nie stałem w ostatnim. Miałem swój świat. Nie byłem żadnym dziwakiem, byłem po prostu melomanem. Wtedy zdobyć płyty analogowe to był duży wyczyn. A ja miałem je wszystkie: Pink Floyd, Deep Purple, Led Zeppelin. No więc leżałem sobie w pokoju i słuchałem muzyki. A jak dziennikarze chcieli mnie spotkać, to przecież mogli wpaść do sklepu z muzyką - śmiał się.

Pochodzi ze Zwierzyńca, małej wioski leżącej w granicach Krakowa. Niezwykłego nosa miał Adam Grabka, wspaniały trener młodzieży, że właśnie jego wyłowił z turnieju dzikich drużyn dla 12- i 13-latków.

Chłopcy ze Zwierzyńca swój zespół nazwali "Victoria", nie przeczuwając, że będzie to dla nich najbardziej nieadekwatna nazwa. W pierwszym spotkaniu trafili na zespół "Atleci" i zakończyło się totalną klęską drużyny młodego Antka. Ciekawe, że to właśnie jego, chłopca schodzącego z boiska ze spuszczoną głową, Grabka wyłowił spośród tłumu. I skierował do drużyny trampkarzy Wisły Kraków prowadzonej przez Mariana Kurdziela, innego świetnego fachowca.

Czy Polska zdobędzie medal na mundialu w Rosji?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×