- 15, 20 lat temu nie było w Polsce pięknych boisk, gdzie mógłbyś trenować bądź grać. Na mecze musieliśmy podróżować własnym autem. Tata zawsze jeździł. Raz dał nawet pieniądze jakiemuś facetowi, abym mógł skorzystać u niego w domu z prysznica. Mecz odbywał się w deszczu, więc byłem cały w piachu i błocie, a nikt nie zapewnił nam choćby szatni - opowiadał Bartosz Białkowski "East Anglian Daily Times".
Gdy bramkarz mieszkał i trenował już w Anglii, u Białkowskiego seniora zdiagnozowano raka płuc. Nowotwór przerzucił się później na wątrobę. Tymczasem Bartosza czekało wówczas starcie w play-offach Championship między jego Ipswich Town a znienawidzonym Norwich City. Dla klubu Białkowskiego najważniejsze spotkanie w XXI wieku.
Trzy dni przed pierwszym gwizdkiem zadzwoniła mama i wydusiła przez słuchawkę: "Tata miał zawał". Bartosz długo się nie zastanawiał. Nie poinformował trenera, od razu poleciał pierwszym samolotem: - Rodzina jest najważniejsza. Tata na miejscu już czuł się lepiej, kazał mi wracać na dwumecz - mówił portalowi Weszło 30-latek.
Jesienią 2015 roku, parę miesięcy po tym zdarzeniu, stan zdrowia ojca zawodnika znacznie się pogorszył: - Poszedłem do trenera i powiedziałem, że muszę wracać do Polski. Tata na mnie poczekał. Zdążyłem wejść do szpitala. Zamieniłem z nim trzy słowa - opowiadał Białkowski w rozmowie z Futbolnews.pl.
Sekundy później ojciec polskiego bramkarza zapadł w śpiączkę, z której się już nie wybudził. Kilka dni temu, w piątkowy poranek, 30-latek spełnił jedno z największych marzeń ojca - otrzymał powołanie do reprezentacji Polski.
Choć droga do tego zaszczytu była wyjątkowo kręta.
ZOBACZ WIDEO Cristiano Ronaldo bohaterem Realu w meczu z Eibar[ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
Spóźnienie na debiut i kontrakt z Interem na stole
Pierwszy mecz w seniorskiej piłce piłkarz z Elbląga rozegrał mając 15 lat dla miejscowej Olimpii. Wówczas pierwszy bramkarz zespołu przyszedł na mecz kompletnie pijany. Trener postawił na młokosa i się nie zawiódł. Białkowski miejsca w bramce nie oddał już do końca pobytu w klubie. Prezentował się na tyle wybornie, że po dwóch sezonach zgłosiła się po niego Legia Warszawa. Jego ukochany klub z dzieciństwa. Długo nie trzeba było go przekonywać, momentalnie podpisał kontrakt.
Parę tygodni później związał się z menedżerem Jarosławem Kołakowskim. Gdy ten dowiedział się o umowie ze stołecznym klubem, spojrzał na Białkowskiego i jedynie wykrzyczał: - Żartujesz? Jak ty chcesz wygryźć Artura Boruca ze składu?! - grzmiał agent, po czym dzięki swojej znajomości z Januszem Olędzkim, ówczesnym dyrektorem sportowym Wojskowych, unieważnił kontrakt. Kołakowski bowiem miał dla nastolatka inne plany. Dokładniej pobyt w Górniku Zabrze,gdzie piłkarz miałby realną szansę gry.
Pierwszym bramkarzem zespołu był wówczas niezwykle doświadczony Piotr Lech. Aby 17-letni Białkowski mógł czerpać jak najwięcej od starszego kolegi, trenerzy postanowili umieścić ich podczas przedmeczowych zgrupowań w jednym pokoju: - Pewnego dnia budzę się o 6 czy 7 rano i dookoła widzę jedynie dym. Wystraszyłem się, że coś się pali. A to Piotrek postanowił zapalić papierosa - wspomina bramkarz Ipswich Town.
Białkowski po krótkim okresie aklimatyzacji znalazł wspólny język z niemal dwa razy starszym kolegą. Lech szybko zaopiekował się nastolatkiem jak własnym synem. Ojcowska ręka mocno przydała się wówczas niepełnoletniemu jeszcze Białkowskiemu. Śląski klub bowiem wielokrotnie nie wypłacał mu pensji. Z pieniędzmi było na tyle krucho, że bramkarz musiał czterokrotnie zmieniać mieszkanie, bo zalegał z opłatami za czynsz. O zakupach spożywczych również nie było mowy. Głównie jadł kanapki dostarczane przez dyrektorkę szkoły zaniepokojoną o jego stan zdrowia.
Problemy w życiu prywatnym szybko przyciągnęły za sobą kłopoty w klubie. Gdy Białkowski miał już zadebiutować jesienią 2004 roku w meczu ligowym przeciwko Odrze Wodzisław, to… zaspał na przedmeczowe zgrupowanie: - Trener Werner Liczka wezwał mnie do gabinetu i oznajmił, że z powodu spóźnienia nie jadę. Miałem łzy w oczach. Na duchu podtrzymał mnie Michał Probierz. Powiedział, bym się nie martwił, tylko mimo wszystko pojechał z zespołem i usiadł na trybunach. Tak zrobiłem - opowiadał "Przeglądowi Sportowemu".
Premierowe spotkanie w ekstraklasie odwlekło się tylko o parę tygodni. 30 października 2004 roku, dwadzieścia minut przed końcem wyjazdowego meczu przeciwko Dyskobolii Grodzisk Wlkp., czerwoną kartką ukarano Piotra Lecha. Do bramki wskoczył Białkowski. Zagrał solidnie, został ochrzczony "najbardziej obiecującym polskim bramkarzem".
Kontaktowało się z nim wiele zespołów z czołowych lig europejskich. Ówczesny właściciel Górnika Marek Koźmiński z racji wieloletniej gry we Włoszech dowiedział się o zainteresowaniu Interu Mediolan. Po paru dniach do siedziby klubu przyszedł nawet faks z warunkami kontraktu zaproponowanymi przez Nerrazurich. Wówczas do piłkarza zgłosili się już jednak pracownicy międzynarodowej agencji International Management Group (IMG). Przedstawiciele firmy obiecywali nastolatkowi złote góry - możliwość gry w Arsenalu czy Manchesterze United. Białkowski nie umiał odmówić takiej propozycji. Ofertę Interu odrzucił, a jak się później okazało zamiast wyjazdów na Old Trafford, IMG załatwiło bramkarzowi jedynie testy w Glasgow Rangers oraz Wigan Athletic.
Ucieczka z kraju
W obu klubach Polak spisał się bardzo przyzwoicie, lecz i tak nie otrzymał jakiejkolwiek oferty. Po latach trener bramkarzy Wigan, który przeprowadzał z nim wtedy trening, opowiedział, że zespół nie mógł dojść do porozumienia z agentami IMG, którzy żądali za Polaka ogromnej prowizji.
Nastolatek pozostał na lodzie w momencie, kiedy postanowił, iż jak najszybciej musi uciec z kraju. Dlaczego? Podczas jednego z wieczorów zgrupowania młodzieżowej reprezentacji Polski grupka piłkarzy, w której znajdował się Białkowski, wymknęła się z hotelu na kilka piw. Po paru minutach bramkarz oddzielił się od reszty i poszedł z Jarosławem Fojutem oraz Marcinem Siedlarzem. Koledzy zaczęli szarpać się z grupką miejscowych. Bramkarz Górnika Zabrze jedynie stał z boku. Mimo to, kiedy przyjechała policja, zatrzymano i jego. W Polsce przylgnęła do niego wówczas łatka pijaka i rozwydrzonego dzieciaka.
- Rano dostałem śniadanie: stary chleb i rzucony na niego pasztet. Modliłem się, by wypuścili nas z aresztu przed 8.30, czyli przed śniadaniem reprezentacji. Tymczasem kierownik przyjechał po nas dopiero ok. 13. Wiedziałem, że mogę się pakować i wracać do domu. Zostaliśmy zawieszeni na pół roku. Spadła na mnie wielka krytyka, że wielkiemu piłkarzowi w głowie się poprzewracało. Uznałem, że muszę wyjechać - opowiadał rok temu "Przeglądowi Sportowemu".
Mimo mrocznej przeszłości, ledwie parę miesięcy po zakończeniu karencji Białkowski wyprowadził z opaską kapitana reprezentację Polski na pierwszy mecz mistrzostw świata do lat 20. Przeciwnikiem była Brazylia z Alexandre Pato w składzie i Marcelo na ławce. Kadra Michała Globisza pokonała wyżej notowanego rywala 1:0, po czym dotarła do 1/8 finału, gdzie dopiero musiała uznać wyższość przyszłych mistrzów globu - Argentyńczyków. Białkowski i tak nie oddał miejsca w bramce do końca turnieju.
Rywalizację wygrał z Wojciechem Szczęsnym oraz Przemysławem Tytoniem. Obaj rezerwowi zawodnicy rozegrali potem 46 meczów w dorosłej reprezentacji Polski. Białkowski okrągłe zero.
Zamiast gry chipsy i piwo
To, że tak późno trafił do pierwszej reprezentacji, było także skutkiem kontuzji. Nabawił się jej parę miesięcy po transferze do angielskiego Southampton w lutym 2006 roku. Wcześniej grał regularnie. Ba! Otrzymywał w Anglii bardzo dobre noty. W swoich pierwszych 6 meczach czterokrotnie zachował czyste konto! Po urazie jednak stracił w oczach szkoleniowca George'a Barleya i już nie wrócił na stałe do bramki klubu z St Mary’s Stadium.
- Nie grałem, więc po powrocie do domu z meczu otwierałem piwko, chipsy, jakiegoś McDonalda i zajadałem się. Gdy na drugi dzień był trening wyrównawczy dla rezerwowych, przychodziłem jak na zesłanie. Nawet trener bramkarzy Malcolm Webster zwracał mi uwagę, że jestem jakiś opuchnięty na twarzy - wspominał Białkowski, który nie bał się przyznać, że na bramce gra głównie dlatego, iż był w młodości zbyt leniwy i nie chciało mu się biegać.
W 2009 roku Polak był tak nisko w hierarchii bramkarzy Świętych, że oddano go na wypożyczenie do drugoligowego… Ipswich Town. W jego obecnym klubie z początku również mocno się na nim zawiedli. Po pierwszych treningach postanowiono nawet oddać go do drużyny rezerw, gdzie w debiucie Bartosz niepotrzebnie wybiegł przed pole karne, dotknął piłki ręką i automatycznie otrzymał czerwona kartkę.
Po paru miesiącach pożegnano się z nim bez żalu. Na Białkowskiego czekało jeszcze we wrześniu wyjątkowo krótkie, tygodniowe wypożyczenie do czerwonej latarni Championship - Barnsley i kolejne sezony na ławce w Southampton: - Jako młody bramkarz myślałem, że na wszystko mam czas. Tak do tego podchodziłem. Czasami nie wykorzystywałem szans, które dostawałem. Mówiłem sobie: teraz mi nie wyszło, ale będzie następny mecz. Jednak tych meczów brakowało i po niewykorzystanej szansie, następna przychodziła po bardzo długim okresie czasu - mówił Białkowski dziennikarzom "Skauci UK".
W 2012 roku uznał, że nie ma już czasu czekać, trzeba zacząć działać. Nawet jeśli trzeba zrobić krok w tył: - W kwestii mentalnej wiele dała mi do myślenia historia, którą opowiedział mi trener bramkarzy Kevin Pilkington. Kevin był kiedyś zmiennikiem Petera Schmeichela w Manchesterze United i mówił, że na jednym z treningów Duńczyk nie puścił ani jednego gola. Ani jednego! Schmeichel to wielka postać, mógłby przecież lekko odpuścić, i tak nie straciłby miejsca w składzie. Ale mistrzowie nie odpuszczają i to świadczy o ich klasie - wspomina Białkowski.
Ze świeżo upieczonego beniaminka Premier League polski bramkarz postanowił uciec do trzecioligowego Notts County. Swój sześcioletni okres na St Mary’s zakończył ze skromnym dorobkiem jedynie 22 rozegranych meczów.
Ziemia obiecana
Motywacja podziałała. Białkowski odzyskał miejsce w bramce i chęci do pracy. Wypady na "jedno czy osiem piw" do nocnego klubu Southampton "Ninety Degrees" zamienił na zdrowe żywienie. Kiedyś ważył prawie 100 kilogramów, od paru lat utrzymuje stałą wagę 85 kilo przy wzroście metr i 93 centymetry. Te cyfry świetnie odzwierciedlają postęp, jaki uczynił. W nowym klubie jedynie po dwóch sezonach gry ochrzczono go mianem "piłkarza stulecia"
Rosnąca forma nie przeszła bez echa. W 2014 roku do działaczy Notts County zapukało wielu przedstawicieli bardziej renomowanych drużyn. Wybór Białkowskiego padł na Ipswich. Miejsce, w którym na swoim wypożyczeniu tak mocno zawiódł i jeszcze mocniej chciał się odegrać: - To świetne miejsce do gry, taki "family club". Mamy swoją wierną fankę, która jeździ za nami na mecze i po każdym spotkaniu przynosi do autokaru świeże ciasteczka. Inna kibicka zawsze robi mi tort na jakieś szczególne okazje. Zawsze czułem tutaj miłość kibiców - wspomina Białkowski
Zgadzają się z tymi słowami kibice The Tractor Boys, którzy w ostatnich dwóch sezonach przyznali właśnie Polakowi nagrodę piłkarza sezonu. W końcu dzięki Białkowskiemu Ipswich w ostatnich latach dwukrotnie było bliskie awansu na boiska Premier League. Raz udało się zakotwiczyć w barażach, raz zabrakło do tego jednego miejsca w tabeli. Obecnie klub znajduje się ledwie o 7 punktów do szóstego zespołu, który ma możliwość gry w play-offach.
- Kibice go kochają, robią o nim banery, śpiewają piosenki. Jego największą zaletą jest zatrzymywanie strzałów nie do obrony. Niemal w każdym meczu ten chłopak notuje jakąś spektakularna interwencję - mówi nam miejscowy dziennikarz "Ipswich Star" Andy Warren. I dodaje: - To zdecydowanie najlepszy bramkarz w Championship.
- Tak dobrze się tu czujemy i tak mocno przyzwyczailiśmy się do tego miejsca, że moja córka Nadia spytała, czy będziemy musieli opuszczać Ipswich. Gdy powiedziałem, że to całkiem możliwe, zaczęła płakać. Tak związała się z tym miejscem – opowiada Białkowski, który w ostatnim roku był dwukrotnie bliski zmiany klubu. Ale ostatecznie przedłużył kontrakt do 2021 roku. "Ziemia obiecana" - jak nazwał wtedy McCarthy Premier League - musi jeszcze poczekać.
Owacje na stojąco
Crystal Palace wyrzuciło nazwisko Białkowskiego do kosza. W notesie trzymał go jednak od dawna Adam Nawałka. Cztery dni przed meczem z Burton United 30-latek odebrał dziwny telefon: - Zupełnie nie poznałem głosu, więc pojawiły się podejrzenia. Na początku myślałem, że to może dziennikarz. Okazało się, że to trener Jarosław Tkocz, nie spodziewałem się tego kompletnie. Wiadomo, w głębi serca liczyłem na taki kontakt, ale i tak było to dla mnie zaskakujące. Później telefon przejął selekcjoner i tego głosu już nie mogłem pomylić - opowiadał Białkowski o momencie powołania do kadry Polski.
Gdy drużyna Ipswich Town wybiegała na ostatni mecz ligowy, kibice wstali i nagrodzili Polaka oklaskami, doceniając jego upór.
Tylko ze Ipswich od 16 lat gra w Championship (2 klasie rozg Czytaj całość