Eduardo: Nie mam prawa się żalić

Newspix / MARCIN SZYMCZYK / Na zdjęciu: Eduardo da Silva
Newspix / MARCIN SZYMCZYK / Na zdjęciu: Eduardo da Silva

Miał zadatki, by być jednym z najlepszych napastników na świecie. Aż do czasu feralnej kontuzji. 10 lat temu atak Martina Taylora wyhamował cudownie zapowiadającą się karierę Eduardo. Dziś Brazylijczyk z chorwackim paszportem gra dla Legii Warszawa.

Co by było gdyby? To jedno z najczęściej zadawanych pytań przez kibiców piłkarskich. Ale historia dzieje się tu i teraz. Tak sądzi Eduardo da Silva, 35-letni piłkarz Legii Warszawa. Pokazał już kilka efektownych zagrań, ale kibice mistrza Polski wciąż czekają na wielką eksplozję jego talentu. Tak naprawdę, gdyby nie doszło do faulu w Birmingham przed 10 laty, Eduardo stolicę Polski znałby co najwyżej z wiadomości telewizyjnych. Ale carpe diem, bo po cóż się zadręczać. Dlatego na pytanie o kontuzję odpowiada bezrefleksyjnie.

- Nie jestem osobą, która rozpatruje takie rzeczy. Moje podejście do życia jest takie, że żyję tym, co jest. A więc staram się nie żyć przeszłością i nie wybiegać za bardzo w przyszłość. W związku z tym nie chciałem w ten sposób myśleć. Wolę spojrzeć na to inaczej: czego dokonałem przez te 10 lat. Grałem w różnych klubach, a dziś mam 35 lat, wciąż czuję się młodo, gram w dobrym klubie, chcę z nim grać w europejskich pucharach - odpowiada.

Nie ukrywa, że jest zadowolony z pobytu w Warszawie. - Bardzo mi przypadła do gustu. To fajne miejsce do życia, dobrze zorganizowane miasto, prawdziwa metropolia. Przeszkadza trochę zimno, ale nie dyskwalifikuje. Cóż, na pewne rzeczy nikt nie ma wpływu - śmieje się.

Gdyby to wszystko było takie proste, gdyby dało się sprowadzić do prostego "stało się to, co miało się stać". A prawda jest taka, że w 3. minucie meczu z Birmingham City coś się skończyło. Świadkowie zdarzenia opowiadali potem, że Martin Taylor do strefy wywiadów wszedł wstrząśnięty. Obrońca, który potem zostanie okrzyknięty brutalem roku, zapewniał, że chciał tylko wybić piłkę  Tyle że Brazylijczyk z chorwackim paszportem był zbyt szybki.

Faul na Eduardo:

- Tak naprawdę wszystko zdarzyło się w najgorszych możliwych okolicznościach. Ja zabrałem mu piłkę i stałem na jednej nodze, a drugą miałem w powietrzu. Więc cały ciężar ciała był na tej nodze. I wtedy nastąpiło uderzenie - opowiada Eduardo.
Dalej dla piłkarza była tylko ciemność. Cesc Fabregas odwrócił głowę, nie chciał patrzeć na kość, która przebiła skórę. SkySports, telewizja transmitująca spotkanie, zadecydowała, że powtórki widzowie nie zobaczą.

- Samego zdarzenia dobrze nie pamiętam. Byłem ledwie przytomny. Zapamiętałem, że rozmawiałem z Andreą, moją żoną i ona powiedziała tylko, że jedziemy do szpitala. Byłem już pod wpływem morfiny. Droga trwała około godziny, ale nic nie kojarzę, bo obudziłem się dopiero po operacji - wspomina dziś Eduardo.

Był to zdecydowanie najlepszy czas w jego karierze. Dinamo Zagrzeb, mając w składzie kilku zawodników, o których wkrótce miała usłyszeć Europa, jak Luka Modrić czy Vedran Corluka, zniszczyło konkurencję. Kończyło sezon z 30-punktową przewagą nad Hajdukiem Split. Popisowym numerem był ostatni mecz sezonu, właśnie z Hajdukiem. Dinamo wygrało 3:0, a wszystkie bramki zdobył Eduardo. Zresztą w tym sezonie strzelił w lidze 34 gole i przebił o 5 bramek ligowy rekord należący do Gorana Vlaovicia. We wszystkich rozgrywkach dla Dinama i kadry zdobył ponad 50 bramek.

Do Ligi Mistrzów klub nie awansował, bo odpadł z Arsenalem. Jedyną bramkę dla mistrza Chorwacji w dwumeczu (0:3, 1:2) strzelił właśnie Eduardo, który wymienił podania ze swoim rodakiem Etto i z 10 metrów pokonał Manuela Almunię. W kolejnej edycji pucharów grał już dla "Kanonierów".

Był w tym czasie jednym z najbardziej obiecujących napastników w Europie.

- Wielokrotnie słyszałem komentarze kolegów czy dziennikarzy, że gdyby nie ta kontuzja, byłbym w piątce najlepszych napastników świata, grałbym w jednym z najlepszych klubów świata - mówi. Powoli zdobywał teren w Arsenalu.

- Arsene Wenger zdecydował początkowo, że będę grał w pucharach. Potem grałem więcej w lidze. W Premier League grałem często na lewym skrzydle, dobrze się z tym czułem, mieliśmy 3 punkty przewagi nad Manchesterem United - wspomina. W okresie poprzedzającym kontuzję Eduardo w 8 meczach strzelił 4 bramki i zaliczył 3 asysty. Był prawdziwym odkryciem ligi.

Jest w tym coś przewrotnego. Przecież w miejscowym klubie w Bangu, na przedmieściach Rio de Janeiro, nie zdołał się przebić, gdyż, jak mówiono, nie jest wystarczająco brazylijski. Przynajmniej jak na napastnika. A więc nie ma takiej bajecznej techniki, która wyróżniała przez dekady brazylijskich czarodziejów futbolu. Może dlatego znalazł przybraną ojczyznę. Brazylię, tę prawdziwą, zamienił na "Brazylię Europy". W Chorwacji zrobił prawdziwą furorę. Poznał Andreę, piękną, wysoką brunetkę, wzięli ślub, dziś mają trójkę dzieci. Eduardo grał dla reprezentacji Chorwacji. I strzelał. Niemal na zawołanie. W trudnej grupie zdobył dla kadry 10 bramek, a w ostatnim meczu grupowym Chorwaci pokonali Anglików. Na mistrzostwa Europy do Austrii i Szwajcarii mieli jechać nawet jako kandydaci do tytułu.

- Na pewno uważano, że możemy zajść do półfinału mistrzostw Europy - mówi. Chorwacja grała wtedy w grupie z Polską, Niemcami i Austrią. I z tej grupy awansowała. A potem... - Był ten niesamowity mecz z Turcją, gdzie w 119. minucie strzeliliśmy bramkę na 1:0, a w doliczonym czasie dogrywki oni wyrównali. To była dziwna bramka, piłka jakoś się odbijała i w końcu wpadła - rozkłada ręce. Dramat swoich kolegów i porażkę w rzutach karnych oglądał w telewizji w Brazylii podczas rehabilitacji.

- Gdy zaraz po operacji spojrzałem na swoją nogę, byłem po prostu przerażony. Miałem jednak sporo szczęścia, bo operował mnie lekarz, który opiekował się wcześniej weteranami wojennymi i był najlepszym specjalistą w Anglii. Gdy tylko mieliśmy okazję porozmawiać, powiedział krótko: "spokojnie, będziesz grał w piłkę". I to zapewnienie sporo mi dało, więc od początku wierzyłem, że będzie dobrze - wspomina napastnik Legii.

Krótko po operacji pojechał do swojej pierwszej ojczyzny i tam przechodził rehabilitację. - Zajmowała mi około 6 godzin dziennie. Trzy rano i trzy po południu. 6 miesięcy w Brazylii i miałem dosyć. Ratowało mnie to, że wiedziałem, iż czekają mnie sukcesy w przyszłości - mówi. Ale na to musiał jeszcze poczekać. - Tak naprawdę pierwszy oficjalny mecz zagrałem po roku. A kolejnego roku potrzebowałem, żeby dojść do siebie. Złapać równowagę. Pracowałem przecież głównie nad lewą stroną, teraz musiałem to wszystko wyrównać - mówi.

Niestety, udało się tylko częściowo. Eduardo tak naprawdę nigdy nie wrócił do formy sprzed kontuzji i w 2010 roku został sprzedany do Szachtara Donieck za 6 milionów funtów.

- Na początku 2008 roku był w fantastycznej formie i nikt tak naprawdę nie wie, jaki był limit jego możliwości. Na pewno by utrzymał miejsce w Arsenalu, a co dalej? - zastanawia się Juraj Vrdoljak z portalu Telesport.hr. - Oczywiście, że nigdy nie odzyskał dawnej formy, ale prawda jest taka, że nikt by nie odzyskał. Eduardo przecież mógł stracić wtedy nogę.

W Szachtarze grał przez następne cztery sezony. Potem był we Flamengo i znowu w Szachtarze. - A czy jestem zadowolony? (z tego co osiągnął po kontuzji - dop. red.) Grałem w mistrzostwach świata, mistrzostwach Europy, dla Chorwacji więcej bramek strzeliłem po kontuzji niż przed, z Szachtarem Donieck zdobyłem cztery tytuły pod rząd, puchary Ukrainy, grałem w Lidze Mistrzów. Czy to mało? - pyta retorycznie. Zastanawia się i za chwilę dodaje.

- Jedyny klub, gdzie nie czułem się komfortowo, to Atletico Paranaense Kurytyba (grał tam w 2017 roku - red.), gdzie ściągał mnie jeden trener, ale pożegnał się z posadą i następny już mnie nie widział. Czy mam prawo nie czuć się zadowolonym? Ilu zawodników w moim wieku jest dziś w tak dobrym klubie jak Legia? Nie mam prawa się żalić - stwierdza kategorycznie.

I pewnie ma rację. Biorąc pod uwagę okoliczności, osiągnął tak naprawdę więcej niż dużo. Ale wciąż żal straconej szansy. Arsene Wenger zaraz po zdarzeniu został zapytany przez dziennikarza - jakby nie było to oczywiste - czy to koniec sezonu dla Eduardo. Pokręcił tylko głową i odpowiedział, że to będzie trwało zdecydowanie dłużej. Gdy jeszcze leżał w szpitalu, angielska prasa napisała, że przyszedł do niego w odwiedziny Martin Taylor, który zresztą przez jakiś czas dostawał telefony z pogróżkami.

- Znam tylko relację mojej żony. Był jakiś mężczyzna z dzieckiem i to dziecko miało flagę Chorwacji. Ale czy to był on? Nie wiem, nigdy nie rozmawialiśmy. Leżałem wtedy nieprzytomny. Andrea nie wiedziała, kim był - mówi Eduardo.

Czy kiedykolwiek wybaczył swojemu oprawcy? Eduardo śmieje się, że to pytanie słyszał już 500 razy. Pytam go dwukrotnie, ale za każdym razem zmienia temat. Ostatecznie nie odpowiada.

ZOBACZ WIDEO "Damy z siebie wszystko" #18. Wariactwo. Arkadiusz Milik z kibicami na masce samochodu

Źródło artykułu: