- Piękne słońce, prawda? Ale niestety nie dla mnie - mówi Krzysztof spod Warszawy. Ściąga koszulkę i pokazuje ranę na plecach. Ma kształt płaskiego trójkąta równoramiennego. Minęły już co prawda dwa lata, ale wciąż ją widać. Jako emeryt lubi jeździć w ciepłe kraje, ale teraz jest to utrudnione. Kiedyś próbował się opalać, ale rana nagle zrobiła się czerwona. Na wszelki wypadek pan Krzysztof wyciąga plik zdjęć.
- Byliśmy niedawno na wakacjach i wszyscy na basenie się na mnie gapili jak na durnia, bo jako jedyny pływałem w koszulce - mówi.
Krzysztof jest 63-letnim kibicem Legii Warszawa, takim "od zawsze". A od sześciu lat ma karnet i chodzi na każdy mecz. 3 maja 2016 roku wybrał się na Stadion Narodowy na finał Pucharu Polski, w którym jego ukochana drużyna grała z Lechem Poznań. W pewnym momencie warszawscy kibice wywiesili wielką flagę z kawalerzystą.
- Nie tylko nic nie widziałem, ale też zacząłem się dusić. Dlatego, podobnie jak dziesiątki innych osób, pobiegłem w górę schodów i stanąłem nad flagą. Kilka metrów za nami kibice odpalili race - opowiada. Chwilę później poczuł potworny ból, zanotował jeszcze nieprzyjemny swąd palonej skóry i stracił przytomność. Potem dowiedział się, że raca, która wpadła mu za koszulkę, pali się w temperaturze 1600 stopni.
Ocknął się w punkcie medycznym. Ratownik z firmy medycznej "Falck" zeznał potem, że oparzenia pochodziły od racy a on musiał wyrywać z ciała wtopione w nie kawałki koszulki. W protokole medycznym określił, że doszło do poparzeń 5 proc. ciała. Zalecił transport do szpitala, ale Krzysztof chciał obejrzeć mecz i odmówił.
Dziś uważa, że winę za jego obrażenia ponosi organizator meczu, czyli PZPN. Dlatego napisał do związku pismo, domagając się odszkodowania w wysokości 10 tysięcy złotych. Nie dostał odpowiedzi, więc zatrudnił kancelarię prawną. Teraz w sądzie domaga się 25 tysięcy złotych. Mówi, że koszty się zwiększyły, musi zapłacić za adwokata, poświęcić sporo czasu na zbieranie materiałów.
Przed zdarzeniem prowadził małą działalność polegającą na sprzedaży materiałów na grilla do hurtowni. Po wypadku długo nie mógł jeździć samochodem i wypadł z branży. Na pytanie, czy nie mógł robić tego telefonicznie, wybucha śmiechem.
PZPN oficjalnie nie chce komentować sprawy. Ale dowiadujemy się, że związek nie czuje się odpowiedzialny. Będzie powoływał się na wyrok Sądu Apelacyjnego w Katowicach z 2012 roku. Dotyczyło to sprawy kibica, który 3 lata wcześniej, również podczas finału Pucharu Polski, dostał w głowę betonową płytą i stracił wzrok w jednym oku. Sąd uznał, że PZPN nie musi wypłacać odszkodowania. Związek uważa, że sprawa jest w tym przypadku podobna. Nie kwestionuje, że samo zdarzenie miało miejsce, nie kwestionuje też obrażeń Krzysztofa. Po prostu uważa, że nie ponosi odpowiedzialności.
PZPN wskazuje na dwa rodzaje odpowiedzialności:
- pierwsza jest taka, że organizator imprezy jest odpowiedzialny za wszystko, co wydarzy się w czasie jej trwania;
- druga - że organizator nie dopełnił różnych formalności, które doprowadziły do obrażeń.
PZPN nie czuje się winny, chce wykazać, że dopełnił wszelkich formalności, a zdarzenie było niezależne od niego. Sprawą sporną pozostaje, kto doprowadził do wniesienia tak dużej ilości rac na stadion. PZPN pytany przez dziennikarzy o to, czy istniało porozumienie między związkiem a grupami organizującymi oprawy, nie zaprzeczał, nie odniósł się też do tego rodzaju insynuacji w mediach. Rzecznik związku wypowiedział się jedynie, że "nie było zgody na rzucanie racami na płytę".
Obie strony zgadzają się co do jednego. Sprawa może być groźnym precedensem. Oczywiście dla organizatorów imprez. Jeśli sąd przyzna rację Krzysztofowi, może to oznaczać coraz więcej podobnych spraw. Podczas wspomnianego finału punkt medyczny przeżywał prawdziwe oblężenie.
W zeznaniach ratownika medycznego czytamy m.in.:
"Zdarzało się, że na innych meczach był wnoszony alkohol i race, ale nigdy nie było tyle ofiar", "jedna z pacjentek była nieprzytomna, miała astmę i tego nie wytrzymała", "pod koniec pierwszej połowy kibice odpalili race, wynosili nam wtedy ludzi", "ktoś kto jest w kłębach takiego dymu, czuje się okropnie, z problemami dróg układu oddechowego zgłosiło się wtedy do mnie wiele osób", "nie pamiętam ile osób było wtedy z oparzeniami, ale kilka było", "od strony organizacyjnej można mieć żal do organizatorów, że bardziej nie pilnowali ludzi".
Mediacje nie przyniosły skutku. Krzysztof sugerował, że jeśli związek nie chce płacić, to można to załatwić w inny sposób - dać zatrudnienie na jakiś czas albo ufundować bilety na mundial. PZPN uznał to za kuriozalne. W piątek 20 lipca kolejna rozprawa.
ZOBACZ WIDEO Duże wyzwanie przed Jerzym Brzęczkiem. "Doświadczenie z Wisły Płock może mu pomóc"