Marcin Żewłakow: Marzyć mogę szerzej

Zdjęcie okładkowe artykułu: WP SportoweFakty / Mateusz Czarnecki / Marcin Żewłakow
WP SportoweFakty / Mateusz Czarnecki / Marcin Żewłakow
zdjęcie autora artykułu

U nas był prosty podział. Tata był od sportu, mama od szkoły. Mama przytulała, tata traktował nas po żołniersku - ale dzięki niemu wiedziałem, że na pewne rzeczy trzeba sobie zapracować - mówi Marcin Żewałkow.

Michał Kołodziejczyk, WP Sportowe Fakty: Jack Charlton dziwił się, kiedy dziennikarz chciał zrobić wywiad z nim, a nie z jego bratem Bobbym, świetnym piłkarzem, mistrzem świata. Po kurtuazyjnej wymianie uprzejmości w końcu i tak padało wyczekiwane pytanie: - A co tam u Bobby'ego?

Marcin Żewłakow, były reprezentant Polski: Śmieszne nawet.

To co tam u Michała?

Wszystko w porządku.

Jak to jest być piłkarzem i mieć brata bliźniaka - piłkarza rekordzistę pod względem występów w reprezentacji Polski?

Brat to brat. Nie zmienia tego żadna konfiguracja czy rekord. Nigdy nie musiałem starać się o przyjaciół, zawsze miałem bliźniaka, który towarzyszył mi w szkole, w sporcie i w troskach związanych z życiem poza tymi obszarami. Nigdy nie miałem dylematu, czy mogę się z nim podzielić tym, co mnie boli, nigdy nie obawiałem się, że wykorzysta to przeciwko mnie. To właśnie znaczyło dla mnie mieć brata. Miałem też punkt odniesienia, patrzyłem, jak można pokonywać własne ograniczenia, łamać limity. Myślę, że Michał miał podobnie - w szkole, kiedy moje stopnie były dobre, wiedział, że sam też sobie poradzi. Jeśli chodzi o sport, potrafiliśmy wszystko zamknąć w zdrowej, wewnętrznej rywalizacji. To pokazywało, że można więcej, że da się wyśrubować jakiś rekord, jednocześnie motywowaliśmy jeden drugiego. Później, po latach, kiedy ktoś potrafił zrobić coś lepiej, nauczyliśmy się tego, że każdy pracuje na siebie.

Jak udało wam się sprawić, że wasza rywalizacja zawsze była zdrowa? Nie walczyliście na przykład o miłość rodziców?

Nasi rodzice byli pod tym względem bardzo sprawiedliwi i nawet przez sekundę nie przeszło nam przez myśli, że któryś z nas jest milej widziany w domu, albo traktowany bardziej ulgowo. Między nami też było zawsze solidarnie i pamiętaliśmy o sobie. Kiedy Michał zaczął zarabiać pierwsze pieniądze, zawsze o mnie pamiętał i pomagał. To był znak, którym przesyłał wiadomość - spokojnie, na ciebie też przyjdzie czas. Odwdzięczałem się mu choćby w szkole. Jak trzeba było jakąś czwórkę wypracować, to czasami musiałem tylko rano zmienić sposób uczesania i szedłem za niego do odpowiedzi. Zaraz po wyjeździe do Beveren to mi się układało ciut lepiej, pewne rzeczy następowały szybciej, ale nie pozwalałem, by czuł się w cieniu. Teraz ja chciałem oddać mu trochę. To była taka współpraca, która potwierdzała, że nic nas nie poróżni.

To olbrzymi sukces waszych rodziców.

Kilka razy usłyszałem, że ludzie zazdroszczą nam tego, jak o siebie zabiegamy, jak o sobie mówimy. I nie chodzi nawet o słowa, ale o drobne gesty pokazujące, jak olbrzymia jest więź między nami. Jedna sytuacja nas w życiu tylko przerosła - kiedy mieliśmy pierwsze dziewczyny.

W tej samej się zakochaliście?

Nie. Chociaż obie miały na imię Joanna. Potrafiliśmy być jednak wtedy dla siebie złośliwi, robić sobie pod górkę. Problem oczywiście sam się rozwiązał i obiecałem sobie, że takie uczucia między nami nigdy nie mają prawa wrócić, że nie ma szans, by jeszcze kiedykolwiek ktoś między nas wszedł. Wydaje mi się, że Michał poczuł podobnie. Wiedzieliśmy, że coś między nami jest nie tak i nie czuliśmy się z tym dobrze.

Nie baliście się marzyć?

Wychowywaliśmy się w czasach, kiedy idolami dla młodych piłkarzy byli zawodnicy z drużyny Antoniego Piechniczka z mistrzostw świata w Hiszpanii. To były pierwsze uniesienia, fascynacje, próby naśladowania. Ja byłem Zbigniewem Bońkiem, Michał - Włodzimierzem Smolarkiem. Kiedy wybiegaliśmy na boisko, staraliśmy się tak samo ustawiać, patrzyliśmy na tamtą reprezentację i też marzyliśmy - zagrać kiedyś z orzełkiem, pojechać na mundial. Pamiętam, że marzyłem o jednym, pełnym sezonie w klubie zagranicznym. Eurosport pokazywał akurat ligę belgijską i widziałem, że tam jest trochę szybciej, że stroje są ładniejsze, że stadiony trochę lepsze - zastanawiałem się, czy odnalazłbym się w takiej rzeczywistości. To były rzeczy, które kołatały się po głowie, która miała trzynaście lat. To był mój próg marzeń, który chciałem przeskoczyć. A kiedy mi się udało, zrobiłem to, co do sportowca należy.

Sukces na mundialu jest jak skalp, zaznaczenie śladu w historii, zostaje w świadomości najdłużej i podkreśla marzenie, które siedziało w każdym chłopaku zaczynającym kiedyś grać w piłkę.

Czyli co?

Włączyła mi się nachalność na karierę, na odrobinę sukcesu. Widzi pan - nachalność w życiu nie popłaca, a w sporcie to bardzo pożądana cecha. Trzeba walczyć o kolejną zdobycz, pobicie swoich słabości, wygranie z przeciwnościami losu.

Kiedy w meczu z Francją w 2000 roku zagrał pan obok Michała w reprezentacji, pamiętał pan tego Michała - Smolarka? Widział pan was, jako małych chłopców spełniających marzenia?

Widziałem w nas chłopców spełniających marzenia, choć w Michale Smolarka było już dużo mniej. Z napastnika zrobił się obrońcą. Było to dla nas wielkim wydarzeniem, ale doprowadził nas tam fakt, że każdy z marzył o tym indywidualnie. W dzieciństwie marzysz po cichu i myślisz głównie o sobie. Później uwzględniasz innych, dlatego wspólny występ w reprezentacji w meczu z Francją, w obecności rodziców, dopełnił szczęścia.

Nie pomyślał pan kiedyś - "marzę za szeroko"?

Czasami po meczu reprezentacji obejrzanym w telewizji znajdowała mnie jakaś siła, która wyganiała mnie przed blok na kawałek trawnika i kazała trenować. Było ciemno, a ja w jakimś drobnym świetle latarni potrafiłem żonglować piłką. Myślałem, że jestem nienormalny, była dziewiąta czasem dziesiąta wieczorem, ludzie szykowali się do snu, a ja jak wariat odbijałem piłkę, robiłem zwody. Zawsze lubiłem zapach trawy i świadomość, że robię więcej niż inni. Wytworzyłem wokół siebie klimat, który pozwolił mi uwierzyć we własne możliwości.

Nie do końca rozumiem.

Uznałem, że skoro robię więcej niż inni, to i marzyć mogę szerzej.

Marcin Żewłakow - talent czy praca?

Oczywiście, że praca. Tak naprawdę każdemu, kto coś osiągnął, udało się to dzięki pracy. Talent w obecnych czasach jest przeceniany. Przydaje się na początku, do tego, by ktoś na ciebie miał ochotę pięć minut dłużej popatrzeć niż na kogoś innego. Ale co zrobisz z tymi pięcioma minutami, zależy już tylko od ciebie. Jeśli chcesz przekuć je w coś więcej, to liczą się już tylko upór, umiejętność przetrwania, umiejętność cierpienia i przyjmowania tego, co czasem bywa nieprzyjemne, a z czym trzeba się pogodzić. Tylko ludzie potrafiący to wszystko w sobie znaleźć, mogą osiągnąć sukces w sporcie. Każdy z reprezentantów Polski może opowiedzieć panu historię o tym, że miał w grupie juniorskiej kogoś, kto sprawniej biegał z piłką, lepiej się przy nie ruszał, ale nie potrafił pewnych rzeczy zaakceptować, być regularnym, poddać się reżimowi, czasem pocierpieć nie wiedząc, kiedy nastąpi tego koniec.

Pocierpieć?

Kariera piłkarska ma takie okresy, kiedy złych chwil jest więcej niż dobrych. Chodzi o to, żeby to umieć przetrwać, bo dobry moment da ci siłę na przetrwanie tych wielu nieprzyjemnych. Kto tak potrafi, zajdzie daleko.

Michał wspominał, że chrzest bojowy mieliście zaraz po wyjeździe za granicę, do Beveren.

Mieszkaliśmy w apartamentowcu nad Morzem Północnym, który zapełniał się tylko latem. Kiedy wracaliśmy z treningu i wjeżdżaliśmy na swoje piętro, rano winda czekała na nas na tym samym poziomie. Pierwsze "dzień dobry" powiedziałem komuś po trzech miesiącach, to były psychologiczne tortury. Wracaliśmy wieczorem i widzieliśmy światło zapalone w trzech apartamentach na sto, z tym że w jednym oknie było jasno tylko dlatego, że sami nie gasiliśmy światła, by karmić ułudę, że ktoś w tym bloku w ogóle żyje. Tak, to było jak nieświadome hartowanie charakteru - budowanie wytrzymałości, kształtowanie mentalności facetów, którzy mają się nie poddawać. Trafiliśmy w niełatwe otoczenie - klub walczył o utrzymanie, mało było sportowej przyjemności, a raczej strzępy piłkarskiego mięsa, o które trzeba było non-stop walczyć. Poza tym mieszkaliśmy z dala od stadionu i miasta, w którym graliśmy i trenowaliśmy. Była to półświadoma decyzja, którą podjęliśmy, a która potęgowała ból zderzenia się z rzeczywistością po odcięciu polskiej pępowiny. My pierwszy raz planowaliśmy sobie wtedy życie od początku do końca - od zakupów przez gotowanie po deklaracje podatkowe.

I co sobie gotowaliście? Były zupki chińskie?

Nie, zupki to później, ale tylko na kaca. Kupowaliśmy rzeczy w połowie gotowe lub te, które nie wymagały skomplikowanej termicznej obróbki. Wyznaczyliśmy sobie reżim i na trzy dni przed meczem nie wchodziliśmy już w żadne głupoty, nie było mowy o fastfoodach, tłustym jedzeniu. Jedliśmy tylko takie rzeczy, które pomagały nam odpowiednio przygotować się do meczu. Ale wiadomo, że różnorodnie to nie było - mieliśmy zestaw kilkunastu potraw, które przewijały się na okrągło. Kulinarny tydzień nie był urozmaicony. Wiedzieliśmy jednak, że jak zostaniemy z patelnią i gazem, to nie spalimy apartamentu, ale coś tam na talerzu się pojawi.

Jak to się stało, że dwóch młodych chłopaków, rzuconych daleko od domu, nie skręciło w bok, nie szukało ujścia emocji pod złymi adresami?

Czuliśmy na sobie presję i odpowiedzialność za podarowaną nam szansę i czas. Nie wyjeżdżaliśmy za granicę po dobrych występach, tylko zwyczajnie nas w Polonii Warszawa nie chcieli. Byliśmy wicemistrzami Polski, chcieliśmy powalczyć o nowe kontrakty i zarobki, ale dowiedzieliśmy się, że nie będziemy już nigdy lepszymi piłkarzami, że osiągnęliśmy maksimum. Mogliśmy wegetować, pracować latami na status „solidnego ligowca”. Prezes zapowiedział nam, że żadnej podwyżki nie będzie, a jak nam się nie podoba, to możemy pójść do rezerw. Grając w Polonii, jednocześnie studiowaliśmy i pewnie stąd trochę przekory, że prezes nie będzie nam życia układał, tylko że weźmiemy je we własne ręce. Jak się sparzyć, to z własnego wyboru, a nie dlatego, że ktoś nas na to skazał. Pojawił się wtedy Włodzimierz Lubański, który zaproponował nam szansę w Belgii. Ryzyko było duże, bo jak cię zagranica wypluje, a w kraju już cię nie chcą, to dla 21-latka może to być trudne do udźwignięcia.

Długo się zastanawialiście?

Nie. Podjęliśmy wyzwanie i myślę, że właśnie pomogło nam to, że byliśmy razem. Nie wiem, jak by to wyglądało gdybyśmy wyjeżdżali bez siebie. Mieliśmy przewagę w porównaniu z tymi chłopakami, którzy na pierwszy zagraniczny transfer jechali bez wsparcia. Mieliśmy z Michałem silną więź, staliśmy za sobą murem. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie jeden z kolegów z Polski, kiedy po czterech meczach w Beveren miałem na koncie cztery gole i śmiał się, że to więcej niż przez dwa lata w kraju.

Zderzyliście się z Zachodem?

Trochę śmiali się z moich ubrań. Ktoś do mnie przyszedł i powiedział: "Marcin, to tak trochę głupio wygląda, że masz jedną rzecz Pumy, drugą Adidasa, a trzecią Nike". Mnie wydawało się, że wszystko jest w porządku, bo przecież wszystko na sportowo, ale w Belgii podejście do pewnych spraw było jednak inne. Długo jednak nie musieliśmy się przystosowywać, bardzo szybko zrozumieliśmy tamtejszy porządek.

Niektórzy przechodzili przez całą karierę z mottem: "byle było bez wstydu".

Miałem takie myśli dotyczące reakcji moich rodziców. Chciałem, by moje zachowanie nigdy nie wbiło ich w zażenowanie, ale żeby poczuli się niekomfortowo. W sporcie miałem inną taktykę - chciałem załapać się do grupy, zaistnieć, wybić się. Stosowałem metodę małych kroków, to dawało mi poczucie bezpieczeństwa i budowało pewność siebie. Kiedy konsekwentnie realizuje się małe cele, w końcu dochodzi się też do tego dużego. Ja się nigdzie nie spieszyłem, a to, że trafiliśmy do ligi belgijskiej, czyli takiej drugiej ligi europejskiej, też było dla nas idealne. Przeskok w porównaniu z Polską nie był drastyczny, uwzględniał stare przyzwyczajenia, dawał też możliwości korekty, kiedy coś na początku nie wyszło. W pięciu najlepszych ligach europejskich takiej tolerancji i pola manewru nie było. Zderzenie ze ścianą mogłoby spowodować zaburzenie poczucia własnej wartości, wiary w to, że jak się chce, to można. Trzeba oddać Włodzimierzowi Lubańskiemu i trochę Stanisławowi Gzilowi, że dobrze pewne schematy przemyśleli i zostaliśmy dobrze pokierowani.

Jak to jest, że niektórzy piłkarze z kariery nie wynoszą nic poza piłką, a panu się udało dużo więcej - choćby obce języki czy znajomość innych kultur?

Chodzi o postrzeganie czasu i świadomość, ile będziesz grał w piłkę. Dla mnie jako napastnika była to zawsze granica 35 lat. Po karierze życie toczy się dalej i musisz się na to przygotować. Im wcześniej, tym lepiej. Wyjazd za granicę daje kilka rzeczy więcej niż te, które są zagwarantowane w kontrakcie. Musisz mieć tylko ochotę i trochę samozaparcia, by po nie sięgnąć. Język, znajomości i pozostawienie odpowiedniego wrażenia nie tylko jako piłkarz ale i człowiek pozwalają niekiedy czerpać nawet po karierze. W oczekiwaniu choćby na trening, na zgrupowaniach, czy obozach piłkarskich miałem dużo czasu, by o te rzeczy dbać.

Mam takie wrażenie, że średnio z Michałem do piłkarskiej szatni pasowaliście.

Nie, dlaczego? Wbrew pozorom - szatnia piłkarska uwzględnia inność. Nie ma jednego regulaminu i kodu postępowania. Jeśli jesteś elastyczny, odnajdziesz się wszędzie. Myślę, że i ja i Michał mamy w sobie to, co pozwala odnaleźć się w wielu sytuacjach czy towarzystwach. Potrafiliśmy pogadać o sprawach błahych, "branżowych" jak i tych wykraczających poza piłkę. Nigdy nie rządziliśmy szatnią, ale odpowiednio ją tworzyliśmy. Prawdą jest to, że wielu piłkarzom po karierze szatni brakuje. Mi nie, pod koniec lekko nudziło mnie wysłuchiwanie tych samych historii po raz kolejny i obowiązek ponad godzinnej obecności przed treningiem. Brakuje mi momentu dla duszy i ciała, kiedy zmęczony, spełniony mniej lub bardziej po treningu wchodziłem pod prysznic i mogłem pod nim stać, ile chciałem.

Nachalność w życiu nie popłaca, a w sporcie to bardzo pożądana cecha. Trzeba walczyć o kolejną zdobycz, pobicie swoich słabości, wygranie z przeciwnościami losu.

Futbol na wysokim poziomie zagwarantowany jest dla inteligentnych?

Inteligencja potrzebna jest do tego, by uzmysłowić, co cię czeka, co zrobić, żeby wypłynąć na szerokie morze. Trochę przeszkadza, bo pozwala uświadomić sobie konsekwencje nieudanego startu lub występu. To czasem blokuje, budzi powątpiewanie przed każdym dużym krokiem. Czasami ma się więcej do stracenia niż zyskania. Dbasz o status, na który pracowałeś przez kilkanaście lat, a tutaj jeden mecz, jeden niestrzelony karny może wszystko podważyć. Rozbieranie wszystkiego na czynniki pierwsze nie pomaga. Żeby odpowiedzieć na to pytanie, powołam się na przykład na Bartka Bereszyńskiego, który w naszej lidze miał lepsze i gorsze momenty. Teraz gra dla reprezentacji i to, jak się wypowiada, jak reprezentuje piłkarskie środowisko, jak buduje swoją karierę, to dla mnie żywy dowód, że inteligencja na pewno w sporcie nie jest przeszkodą.

Za pana czasów nie było takiego zrozumienia?

Kiedy zaczynałem grać, trzygodzinny trening był jedyną piłkarską aktywnością dnia, później można było się z tego wyłączyć i żyć normalnie. Czasami dodatkowym zajęciem służbowym było obejrzenie wieczorem jednego meczu w telewizji. Dzisiaj piłkarze dbają o dietę, mają swoich coachów mentalnych, chodzą na jogę. Mam wrażenie, że dzisiaj nie trenuje się już tylko nóg, ale także głowę i to jest przewaga, jaką współcześni piłkarze mają nad Żewłakowami, którzy jako 18-latkowie zaczynali karierę w ekstraklasie.

Zaistnienie w grupie, o czym pan wspominał, czasami dużo kosztowało?

Życie w grupie to działanie na kilku obszarach, nie tylko na boisku. Nigdy nie było tak, że oddawałem się grupie w stu procentach. Wiele zależy, na jaki charakter zawodników się trafiło - jak była lekka patologia, walnąć banię czy karniaka też trzeba było zaliczyć, jak grupa świętobliwa to zaliczyć wspólną mszę, a jak rozrywkowa czasem narazić się żonie i wrócić do domu spóźnionym. "ĄĘ" i sterylność maseczki chirurga nie da akceptacji grupy. W sporcie zespołowym docenia się ludzi, którzy potrafią coś stracić po to, żeby grupa zyskała. Czasem nawet postawić się trenerowi, przedstawić głośno swoje zdanie kosztem tego, że indywidualne konsekwencje mogą być później bolesne.

Zgodzi się pan, że ludziom z mniejszych miejscowości łatwiej zrobić karierę w sporcie?

Tak. Czasami są to też ludzie z miast, ale dotknięci palcem mniejszej bądź większej patologii. Ktoś za młodu zobaczył coś, czego nie powinien, był świadkiem rzeczy, na które nie był gotowy. Oba przypadki to ucieczka od czegoś, co uwiera albo nie daje możliwości. Sport dla nich to często jedyny sposób na poprawę położenia - więc i motywacja nie podlegająca przeterminowaniu.

To jak pan, z Warszawy, bez patologii zrobił karierę?

U mnie to był wyścig za marzeniami plus półświadoma rywalizacja braterska. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy jako piłkarz poczułem satysfakcję, zadowolenie, dumę. Widziałem, jak dobrze poczuli się wtedy moi rodzice i to było trochę jak opium dla mojego organizmu. Poczułem uzależnienie od takich chwil, chciałem, żeby rodzice też przeżywali takie momenty regularnie. Chciałem im tak dziękować za to, co mi dali, że zagwarantowali mi wychowanie i trochę czasu na pasję. Chciałem uzbroić świat naszej rodziny w jakiś dodatkowy wymiar, z którego skorzystają wszyscy. Zawsze wydawało mi się niezwykłe, kiedy kolejne pokolenie w rodzinie wnosiło coś nowego, oferowało coś ciekawego, wzbogacało. Wiedziałem, że nasz sukces dowartościuje rodziców. Po latach wiem, że i przełożył się na siostrę. Duch rywalizacji dotknął i ją, chociaż realizowała się na innym polu. Brawo Kasia!

Jakie miał pan dzieciństwo?

Miałem wszystko, czego potrzebowałem. Miałem gdzie się uczyć, spać, do kogo się przytulić i od kogo usłyszeć, że ludzi trzeba szanować. Miałem brata bliźniaka, który był przyjacielem, kolegą, rywalem, czasem tarczą, żeby trochę się wyżyć, a przede wszystkim osobę, która pójdzie za mnie w ogień. Chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak to było istotne - takie uczucie w podświadomości, przekonanie, że nie jest się samemu sprawiało, że do pewnych zadań w życiu podchodziliśmy bez wahania.

Byliście z Michałem synami ojca? Bo mało mówiliście o mamie.

Byliśmy związani z tatą, ale to mama budzi słodsze skojarzenia. U nas był prosty podział. Tata był od sportu, mama od szkoły. Mama przekazywała uczucia, a ojciec uczył szacunku do ludzi. Mama przytulała, tata traktował nas po żołniersku - ale dzięki niemu wiedziałem, że ludzi szanuje się bez względu na wiek czy stan posiadania, w autobusie ustępuje miejsca. Wiedziałem też, że na pewne rzeczy, takie jak szacunek, trzeba sobie zapracować. To były bardzo ważne przekazy - wartości, o których staram się pamiętać każdego dnia.

Są takie chwile, kiedy taty brakuje panu wyjątkowo?

Długo panowała miedzy nami hierarchia, później zaczęło się to zacierać. Dziś moglibyśmy wymienić swoje doświadczenia jako partnerzy - tego mi brakuje. Pamiętajmy, że zagranica zabrała nam dużo czasu z rodzicami, niby przyjeżdżali w odwiedziny, ale było to takie chwilowe. Pewnie, że brakuje mi taty, trochę pogodziłem się z jego śmiercią. Kiedy ojciec chorował, zastanawiałem się, czy może być zadowolony z tego, co przeżył. Chyba miał dobre życie. Przeżył je u boku jednej kobiety, doczekał wnuków ze strony synów i córki. Przeżył coś sportowego, bo przecież on się piłce i naszym karierom oddał w stu procentach. Graliśmy dla niego w reprezentacji, udało się w Lidze Mistrzów, na pewno był szczęśliwy. Chyba jako ojciec też chciałbym poczuć to, co mój tata. Spełnienie na wielu obszarach. Żałuję, że nie dane mu było doglądać przygody z piłką jego wnuków. Pewnie tu byłby jeszcze lepszy.

Próbowaliście go zastąpić najbliższym? Pomóc mamie?

Mama ma dwóch synów oraz córkę i to się wszystko ładnie między nas rozłożyło. Na Kasi była duża odpowiedzialność, bo mieszkała cały czas w Warszawie i była blisko mamy. Mama była bardzo dzielna, nie zauważyłem okresów jakiejś ogromnej słabości. Nie wiem, czy potrafiła się odpowiednio przygotować na odejście taty czy po prostu była tak silna, by nie obciążać nas dodatkowymi emocjami i przeżywała je po cichu. Staraliśmy się być przy niej, pomóc znaleźć coś, co zajęłoby jej myśli. Na pewno spadła jej intensywność życia, ale nie stało się tak, że wszystko zostało wywrócone do góry nogami.

Chciałby pan powtórzyć wychowanie, jakie pan otrzymał? Dać to samo swoim dzieciom?

Mnie ojciec przytulał rzadko, więc ja dzieci przytulam bardzo często. O to wzbogaciłem model, który sam przeszedłem. Ale siłą rzeczy przekazujemy swoim dzieciom to samo, co dostaliśmy, pewnie trochę tych krzywych rzeczy także. Często zastanawiałem nad tym, jak wychowywać swoje dzieci. W dużej mierze opieram się na tym, co dostałem od rodziców, ale również na tym jak wychowało mnie życie. Czy robiłem to skutecznie, zapewne okaże się dopiero za kilkanaście lat.

Podobno nie ma pan litości dla piłkarzy, którzy mają problemy finansowe po zakończeniu kariery.

To nie tak, że nie mam litości, ale nie jest mi ich do końca żal. Wydaje mi się, że skoro przez dziesięć lat była szansa zarabiania więcej niż inni, to było to też wystarczająco dużo czasu, by się opamiętać. Próżność też można karmić trochę mniej po to, by coś zostało na godne życie po karierze. Tłumaczenia tych, którzy przegrali wszystko, zupełnie do mnie nie przemawiają.

W którym momencie poczuł pan, że coś zarobił?

Mnie poczucie finansowej stabilności dało Mouscron, gdzie spędziłem siedem sezonów. Poczułem wtedy, że będzie mnie stać, by mieszkać w domu, co było moim marzeniem. Nigdy jednak nie rozdmuchałem standardu swojego życia ponad stan. Nie każda podwyżka czy nowy kontrakt powodował, że komfort życia musiał się podnieść. Jako młody chłopak też miałem swoje braki i ograniczenia - wtedy sobie obiecałem, że tak poprowadzę sprawy, żeby za 20 lat tego już nie odczuwać. Ciekawe, że największe pieniądze zarobiłem wcale nie wtedy, kiedy najlepiej grałem w piłkę. Ale chyba tak jest i w czasie kariery, że najpierw pracujesz na nazwisko później nazwisko trochę na ciebie.

Jakie braki?

Chciałem jedną parę dżinsów więcej, chciałem jakieś firmowe buty, a musiałem się zadowolić może nie półproduktem, ale patrzeć jednak półkę niżej. To też dawało motywację do pracy, żeby w końcu znaleźć się w miejscu, gdzie sięgasz po to, co chcesz. Te wspomnienia przyświecały mi, kiedy zarabiałem pieniądze i nimi zarządzałem. Muszę też oddać swojej żonie, że nie jest butikową damą i nigdy nie było tak, że coś z metką „must have” natychmiast lądowało w koszyku. Cieszą ją normalne rzeczy, chociaż wiadomo, że każdy od czasu do czasu lubi być dopieszczonym czymś wyjątkowym.

Za pana sukcesem stała mądrość żony?

Mam wrażenie, że Monika wychowywała się w takim samym środowisku jak ja. Łatwo było znaleźć nam wspólny mianownik. Ani mnie, ani jej nie groziło fisiowanie. Kiedyś powiedziała mi, że nie spodziewała się, że będzie żyła tak jak żyjemy. Mam poczucie, że coś jej dałem, że otworzyłem przed nią dodatkowy wymiar. Nie ma w nas tyle próżności, by musieć wykrzyczeć światu co gdzie i jak. Doceniamy rzeczy, których nie widać. Monika może mi w piłce bardzo nie pomagała, ale nie obciążała i nie przeszkadzała. Sportowiec potrzebuje jedynie spokoju i ciepłego domu, by móc się realizować. Od żony dostawałem luz i ciepłe słowo. Z wychowania dzieci też mogłem się wyłączyć, kiedy sport kolidował.

Piłkarze lubią zmiany, a panu udało się od razu stworzyć szczęśliwy związek.

To wspólny wysiłek. Nie ja sam to stworzyłem. Kiedy poznałem Monikę, poczułem, że życie będzie łatwiejsze. Nie podważam czegoś, co budowało się 20 lat tym co chwilowe i prawdopodobnie przelotne. Każdy ma swoją definicję miłości i szczęścia, ja nie opieram jej o rzeczy, do których się przyzwyczajamy i które powszednieją. To, jak ktoś na ciebie patrzy, dotyk, umiejętność odgadnięcia twoich oczekiwań, to coś, co uwielbiam u swojej żony i nie chcę się tym z nikim dzielić. Poza tym porażająca spontaniczność Moniki to też coś nie do podrobienia.

Pan jest taki francuski piesek? Lubi pan wygodę?

Tu się ścieramy trochę. Monika jest z gatunku bałagan artystyczny i antykwariat, ja lubię raczej gabinet chirurga.

Chodziło mi raczej o to, że narzeka pan nawet na odprawę na lotnisku.

Może już stary po prostu jestem, a może było tego tyle, że w końcu się przelało. Jestem w stanie wytrzymać w spartańskich warunkach, ale skoro nie muszę, to po co się męczyć. Są miejsca bądź chwile, kiedy można sobie pewne rzeczy osłodzić. Mimo wszytko nie mam przekonania, że należy mi się coś szczególnego. Dalej ustawiam się w kolejkach w sklepie, łapię przeziębienie i pracuję od poniedziałku do piątku jak większość.

Michał opowiadał mi o imprezach, jako ważnej części jego życia. Pana jakoś z wielkimi baletami nie kojarzę.

W czasie kariery nie podchodziłem do kwestii imprez tak intensywnie jak mój brat, ale też potrzebowałem się zresetować. W Mouscron mieliśmy taką knajpkę, do której chodziliśmy ze znajomymi, tam zrzucałem stres i to, co się we mnie magazynowało przez tydzień pracy. Nie jestem człowiekiem, który oczyści umysł tylko czytając książki. Kiedy przychodził weekend i się ściemniało, raczej wyprasowana koszula i miasto bardziej mi pasowało. Złagodzi, pozwoli przetasować myśli, wstrzyknąć sobie trochę szaleństwa i od poniedziałku wrócić do sportowego reżimu.

Mentalnie jest pan południowcem?

Nie lubię ani gdy jest za zimno, ani za gorąco. Szukam środka, uwielbiam połączenie lasu i wody. Nie mam wymarzonego kraju do życia. W czasie kariery mieszkałem w czterech krajach, w domach, apartamentach. Kiedyś zadałem sobie pytanie, czym jest dom. Czy jest to miejsce, w którym się wychowałeś? Czy to, w którym pracujesz, w którym urodziły się dzieci czy może dopiero ten wymarzony budynek, który planujesz sobie wybudować po zakończeniu kariery? Wyszło mi, że dom to miejsce, w którym nigdzie nie tęsknisz. Kiedy mieszkałem w Belgii, Francji, na Cyprze czy w Luksemburgu zawsze tęskniłem.

Próżność też można karmić trochę mniej po to, by coś zostało na godne życie po karierze. Tłumaczenia tych, którzy przegrali wszystko, zupełnie do mnie nie przemawiają.

Za czym?

Za Warszawą. Teraz nie mieszkam w miejscu, w którym się wychowałem, ale nie tęsknię już za niczym. To jest moje miejsce na ziemi. Nie mógłbym szukać luksusowego miejsca do życia na stałe nad morzem, skoro nie byłbym tam u siebie. Mnie jest dobrze tu, w stolicy. Cieszę się, że tak ułożyliśmy sobie życie po mojej karierze, że dzieci wreszcie mają stabilizację. Przez lata nie mogły się przyzwyczaić nawet do swoich pokojów, bo nagle podpisywałem kontrakt gdzie indziej i trzeba było zmieniać mieszkanie, szkołę, grono znajomych i język. W pewnym momencie powiedziałem "stop". Stabilizacja daje poczucie bezpieczeństwa, na standard życia nie narzekam, nigdzie nie zamierzam się wyprowadzać.

Zbiera pan koszulki piłkarskie?

Kiedyś zbierałem z meczów, w których grałem. Ale mam tylko jedną, której nie oddam.

Z mundialu w 2002 roku?

Tak, wszyscy piłkarze z drużyny się na niej podpisali. Chociaż jak tak z panem rozmawiam, to myślę, że gdyby trzeba byłoby komuś pomóc i wystawić ją na aukcję, to pewnie bym to zrobił. Ale musiałaby być to sprawa, z którą bardzo bym się identyfikował.

Zgadłem, że z mundialu, bo uważam, że 64 sekundy, jakie minęły od pana wejścia na boisko w meczu ze Stanami Zjednoczonymi do strzelenia gola, zmieniły pana życie. Wcześniej był pan po prostu piłkarzem, teraz jest w studiu ekspertem, piłkarzem, który zdobył bramkę na mundialu.

Zgadzam się. To był bilet do innego przedziału, w którym można jechać przez kolejne lata. Tak jak wspominałem - małymi krokami doszedłem do chwili, w której czułem wielka dumę i spełnienie. Kiedy strzelałem gola w Korei nie czułem, że to będzie jakaś przepustka. Jest przecież więcej bardziej utytułowanych piłkarzy, którzy w reprezentacji rozegrali mnóstwo świetnych spotkań. Ostatnio jednak doszedłem do wniosku, że cała moja kariera była po to, żebym teraz mógł o piłce rozmawiać. Mogę mówić o piłce, bo gdzieś byłem, coś zrobiłem, zaistniałem. Wiem, co było u mnie dobrego, ale mam też świadomość, czego mi zabrakło, a przez to łatwiej wyłapuję te pożądane cechy u innych.

Proszę powiedzieć prawdę - piłkarze reprezentacji czują coś, jak gra się hymn na mundialu, czy to tylko nam kibicom wydaje się wyjątkowe?

Hymn przed każdym meczem to sprawa wyjątkowa, ale ktoś, kto gra w kadrze po raz setny, musi być już trochę znieczulony. Nie wierzę, że nie odczuwasz lekkiej rutyny. Nie przeżywasz tego już tak samo. Na co innego zwracasz uwagę. Nad pewnymi emocjami lepiej panujesz, innych już nie odczuwasz. W debiucie musisz zaistnieć, czujesz dreszcze, po kilku latach regularnej gry wymaga się od ciebie czegoś innego - rutyny, doświadczenia, wsparcia dla młodszych. Granie w reprezentacji pozwalało się poczuć wybrańcem. Ja w kadrze zagrałem tylko 25 razy, Michał - 102. Łechtało to moją próżność, dopełniało jako piłkarza, sprawiało, że mniej bądź bardziej przedarłem się do świadomości kibiców. Prawdziwą sławę zdobywa się w reprezentacji, na wielkich turniejach. Wie o tym każdy piłkarz i każdy do tego dąży. Sukces na mundialu jest jak skalp, zaznaczenie śladu w historii, zostaje w świadomości najdłużej i podkreśla marzenie, które siedziało w każdym chłopaku zaczynającym kiedyś grać w piłkę.

Powiedział pan, że w karierze najważniejsza jest reprezentacja. A w życiu?

Stworzenie takiego miejsca, do którego chcesz wracać. Takiego, gdzie ktoś na ciebie czeka, czujesz się bezpiecznie, gdzie się śmiejesz, podnosisz po gorszej chwili, regenerujesz i zbierasz siły, żeby od rana znów móc bić się z życiem.

Źródło artykułu:
Komentarze (12)
Eric Getting
15.07.2018
Zgłoś do moderacji
1
2
Odpowiedz
Żewłakow czy to polskie nazwisko? Bo i nazwisko i rysy tego pana raczej preferują inną nację.  
avatar
pareidolia
15.07.2018
Zgłoś do moderacji
2
3
Odpowiedz
A to ci numer. Żewłakow krytykuje, a sam grał w dziada. Na każdym meczu był najbardziej wypoczętym zawodnikiem. Z innych dosłownie się lało, a Żewłakow panienka niespocony nie umorusany co dost Czytaj całość
avatar
W1LK
15.07.2018
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
A zapomniał jak grało się z Koreańczykami czy z chinolami jak nas ograli Daniec w tedy zrobił fajny kabaret o was i co tak samo dzwoniła kadra polski ile reklam leci, liczyła się tylko kasa. M Czytaj całość
avatar
pareidolia
15.07.2018
Zgłoś do moderacji
1
2
Odpowiedz
A to ci numer. Żewłakow krytykuje, a sam grał w dziada. Na każdym meczu był najbardziej wypoczętym zawodnikiem. Z innych dosłownie się lało, a Żewłakow panienka niespocony nie umorusany co dost Czytaj całość
avatar
grzesb
15.07.2018
Zgłoś do moderacji
1
2
Odpowiedz
Lepiej niech powie jak to było z tym wywaleniem Beenhakera ,bo tak jakoś dziwnie wszyscy wtedy zagraliscie z tą Słowacją ,a zwłaszcza ty śliczny misiu kolorowy HAHA.Za dużo Leo wymagał wiec tr Czytaj całość