Cezary Kucharski: Pociąg do Hollywood

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Pana pociąg do Hollywood dojechał? Zrobił pan karierę, jakiej oczekiwał?

Gdybym startował z Łukowa z obecną wiedzą, to na pewno osiągnąłbym więcej, ale kiedy miałem osiemnaście lat i ruszyłem w świat, to nie było wielu mądrych doradców, którzy coś by podpowiedzieli i pomogli narysować jakiś plan. Trafiłem jednak na dobrych ludzi, których prosiłem o wskazówki. Nie wiem, czy dojechałem do Hollywood, ale jestem zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć w piłce. Zawsze jednak chciałem więcej, jestem człowiekiem, który ciągle, nawet teraz, szuka nowych wyzwań i myślę, że to się nigdy nie zmieni.

Zawsze miał pan swoje zdanie?

To mam w genach po mamie. Nigdy nie bała się mówić wprost, co myśli, nawet jeśli w towarzystwie mogło to być odebrane jako niewygodne. Byłem piłkarzem, który miał swoje zdanie, teraz jest tak samo, ale może już nie reaguję tak emocjonalnie na wszystko, co się dzieje wokół. Dojrzałem, więcej we mnie spokoju.

Był pan lubiany?

Mam wrażenie, że wtedy nie. Byłem akceptowany, szanowany i doceniamy bo angażowałem się w to, co robiłem. Walczyłem na treningach, ale walczyłem też o swoje i jako młody piłkarz stawiałem się starszym zawodnikom. Były momenty krytyczne, kiedy chcieli mnie bić, kiedy musiałem uciekać z treningów, bo mnie gonili z pięściami, ale zawsze byłem w zgodzie ze sobą. Nie byłem piłkarzem, który się komuś podlizywał,zabiegał o czyjeś względu,nie byłem też ulubieńcem szatni, bo nie miałem takich cech. Ale szanowano mnie za pracę i podejście do zawodu. Nawet, jak mi coś nie wychodziło, to się nie zniechęcałem.

Niektórzy mówią, że osiągnął pan więcej, niż pozwalał na to pana talent.

Ciężko powiedzieć, ale na pewno osiągnąłem więcej niż marzyłem. Chciałem ekstraklasy, to było moje niebo, chciałem być Dziekanowskim i grać w Legii, w klubie z moich snów. Ale o mundialu, o tym, że zagram na nim w zwycięskim meczu na dobrym poziomie, marzyć nawet nie śmiałem. Są różne perspektywy, z których można oceniać moją karierę - może nie miałem techniki, jak Dziekanowski, ale strzeliłem od niego więcej goli dla Legii. Wiem, jakie miałem dobre cechy i czego mi brakowało. Wiem nad czym wtedy powinienem pracować, ale wtedy brakowało mi takiej wiedzy.

Wychował się pan na wielkim Widzewie, ale w latach dziewięćdziesiątych uczestniczył w tworzeniu wielkiej Legii. Maciej Szczęsny powiedział kiedyś o tamtym czasie, że koledzy przepili mu karierę, bo mógł zajść jeszcze wyżej.

Ostatnio oglądałem zdjęcie z tamtego czasu, kiedy w jednym miejscu, w jednej drużynie, stoi obok siebie siedemnastu reprezentantów Polski. To był najsilniejszy zespół klubowy, w jakim grałem. Jeśli chodzi o mistrzostwo Polski, to rzeczywiście mieliśmy możliwości, żeby je zdobyć, ale pewnie jeśli chodzi o coś więcej niż ćwierćfinał Ligi Mistrzów, to Maciek przesadza. Co do picia, to rzeczywiście był to dla mnie szok po powrocie ze Szwajcarii. Zdarzały się dziwne sytuacje.

Integracje w knajpie "Garaż"?

Integracja była codziennie, przed każdym meczem i na każdym zgrupowaniu. Alkohol był tak zwyczajny, jak teraz izotoniki w bidonach. Ja ustawiałem się w tym towarzystwie neutralnie, bo nigdy nie miałem głowy do alkoholu. W Siarce służyłem starszym kolegom za kierowcę, w Legii było podobnie - uczestniczyłem w tych spotkaniach, ale nigdy nie nauczyłem się pić, to nie była moja bajka. Może rzeczywiście, gdyby inni znali umiar, udałoby nam się osiągnąć więcej. W tym przegranym 1:2 meczu z Widzewem, kiedy uciekło nam mistrzostwo, to jednak nie alkohol odegrał główną rolę złego charakteru. Myślę, że zbyt wielu chłopaków chciało wyjechać za granicę i mistrzostwo było im nie na rękę, bo ktoś może próbowałby ich w Warszawie zatrzymywać.

Specjalnie przegraliście?

Nie. W tym meczu grałem krótko i nie miałem dużego wpływu na jego przebieg, ale kiedy ogląda się tracone przez Legię bramki, to nie widać w naszych akcjach specjalnej determinacji, by zatrzymać przeciwnika i przeszkodzić w strzeleniu gola. Nigdy nie miałem cienia wątpliwości - wszyscy grali uczciwie, ale pewnie na ogólną atmosferę, kalkulacje miało wpływ to, że niektórzy piłkarze chcieli wcześniejszą grę w Lidze Mistrzów, jak to się teraz mówi - zmonetyzować. Dziewięciu zawodników po tym sezonie odeszło z Legii i osiągnęło swój cel. Myślę, że dlatego nie zostaliśmy wcześniej mistrzami, chociaż mieliśmy najsilniejszy skład.

Po roku przegraliście z Widzewem w decydującym meczu 2:3, chociaż długo prowadziliście 2:0.

Pamiętam, chociaż podchodzę do tego spotkania już mniej emocjonalnie. Więcej rozumiem. Przed sezonem nikt o zdrowych zmysłach nie miał prawa stawiać nas wśród kandydatów do tytułu, graliśmy praktycznie trzynastoma zawodnikami. Proszę mi pokazać drużynę, która nie odczułaby odejścia dziewięciu podstawowych zawodników. Przegraliśmy z Widzewem w sposób kuriozalny, ale kiedy dzisiaj wracam do wspomnień z Legii, to wolę do tych przyjemniejszych.

Do gola z Panathinaikosem Ateny na 2:0 w ostatniej minucie, który dał wam awans do kolejnej rundy w następnym sezonie?

Tym meczem, tym golem i tymi okolicznościami przeszedłem do historii klubu, o którym marzyłem. Jeśli każdy mecz jest filmem i ma scenariusz, to ten mi się bardzo podobał, bo miał happy-end, a ja grałem główną rolę. Z tego jestem najbardziej dumny. Czasami na YouTubie odtwarzałem sobie tamtą bramkę, kiedy miałem jakieś słabsze momenty, kiedy chciałem podbudować pewność siebie czy poprawić sobie humor. Teraz też zdarza mi się wracać do tamtej bramki, ale głównie wtedy, kiedy siedzę z Grekami i rozmawiamy o futbolu. Już się nie potrzebuję podbudowywać.

Miał pan do kogo się zwrócić w tych słabszych momentach, czy pozostawały tylko wspomnienia dobrych występów?

Psychologiem był trener. Ale zawsze otaczałem się dobrymi ludźmi. Ciągnęło mnie do mądrzejszych. Sam szybko skończyłem edukację, nie czułem się z tym komfortowo i szukałem ludzi, od których mogłem czerpać wiedzę, mądrość, która może mi kiedyś pomóc. W Polsce liderzy często otaczają się słabszymi i głupszymi od siebie, a ja uważam, że trzeba postępować odwrotnie. Zawsze miałem wokół siebie ludzi, którzy wspierali mnie dobrym i przede wszystkim mądrym słowem.

W domu się pan otwiera?

Raczej nie. Rodzina mnie zna i dostrzega, kiedy jestem zdenerwowany, a żona potrafi mnie umiejętnie uspokoić i rozbroić tykającą bombę, która we mnie siedzi. Starałem się i staram nadal nie przenosić do domu emocji z pracy, ale kiedy mi się to nie udaje, żona już się nauczyła mojej instrukcji obsługi. Tak samo było, kiedy grałem w piłkę. Też przecież nie zawsze było łatwo.

Żałuje pan odejścia do Sportingu Gijon?

Żałuję, że za wcześnie się poddałem, zrezygnowałem i wróciłem. Powinienem walczyć w tym klubie mocniej, nawet w drugiej lidze hiszpańskiej. Po pół roku zacząłem tam się lepiej czuć, strzeliłem jakieś gole, zacząłem coś znaczyć, ale zdecydowałem się wrócić do Polski. Gdybym dzisiaj doradzał jakiemuś piłkarzowi w takiej sytuacji, to nalegałbym na to, żeby został. Wyjazdu do Gijon nie żałuję także dlatego, że podpisując kontrakt wiedziałem, że zrealizowałem tą myśl, z którą opuszczałem dom, kiedy postanowiłem zostać piłkarzem. Różnica w wysokości kontraktu w Hiszpanii w porównaniu z tym co zarabiałem wcześniej była tak duża, że pomogłem rodzicom i teściom. Całej rodzinie. Przeszedłem do jednej z najsilniejszych lig na świecie i bardzo dużo zyskałem finansowo.

Marcin Żewłakow powiedział, że nie żałuje tych piłkarzy, którzy teraz klepią biedę, bo stracili majątki. A pan?

Żal mi tych facetów, którzy kiedyś brylowali w mediach, a jakieś słabości spowodowały, że dzisiaj są w trudnej sytuacji. Zawsze powtarzam swoim piłkarzom, żeby byli przygotowani na najtrudniejszy moment, czyli czas, kiedy skończą grać. Większość nie ma czasu o tym myśleć. Żal mi tych, którzy źle zainwestowali, którzy przegrali sami ze sobą, ale z drugiej strony trudno mieć litość dla tych, którzy żyli szeroko nie myśląc o jutrze i codziennie się lansowali, a teraz nie mają nic.

Pan nie miał żadnych słabości?

Miałem, do słodyczy. Jak pojechałem do mamy, albo do teściowej, to wracałem z dwoma kilogramami za dużo i musiałem ciężej pracować.

Hazard?

Raz byłem w kasynie, przegrałem tysiąc złotych i powiedziałem, że to nie dla mnie. Grałem z kolegami w karty na pieniądze, nawet wygrywałem, ale to nie były wielkie sumy. To jedyny hazard w moim życiu.

To może chociaż drogie samochody?

Jako młody piłkarz miałem słabość do dobrych aut, wybierałem te sportowe. Jak na tamte czasy jeździłem super furami - Mitsubishi 3000 czy Toyotą Suprą. To wtedy w Polsce było coś takiego, jak teraz Ferrari. Pamiętam, kiedy pojechałem w Łukowie ubezpieczyć to Mitsubishi i dyrektor w PZU tłumaczył mi, że takiego samochodu nie ma w katalogu i na pewno pomyliłem model z pojemnością silnika. Udowadniał mi swoją rację bardzo długo, aż wyszliśmy przed budynek zobaczyć, jak jest naprawdę. Samochodu nie było widać, bo oblepiła go chmara dzieciaków.

Czy Robert Lewandowski zrobiłby tak dużą karierę, gdyby nie spotkał na swojej drodze Cezarego Kucharskiego?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×