Jakub Wawrzyniak: Kibice się nie znają

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Pan się zawsze dobrze prowadził?

Nie, ale miałem zdrowie. Żona zawsze gotowała w domu wartościowe rzeczy. Nie chodziłem po restauracjach. Przed treningiem musiałem zjeść śniadanie, jak wracałem, to był obiad, a później kolacja. Nigdy nie miałem problemów z kontuzjami. Być może to powodowało, że nie liczyłem kalorii, nie koncentrowałem się na diecie. Ale przez całą karierę prawdziwych profesjonalistów, takich stuprocentowych, to poznałem może dwóch.

Lewandowskiego i kogo?

Drugiego szukam. Ale rozumiem, że teraz wszystko idzie w stronę pełnego profesjonalizmu, diet. To dobra moda. Ja miałem mądrą żonę, która mi pomogła.

Miał pan szczęście.

Znalezienie mądrej żony to duża sztuka. Bez względu na to, co w życiu mieliśmy - Karolina zawsze była taka sama. Nic jej nie zmieniło od chwili, kiedy ją poznałem. Grałem w Starogardzie i przyjeżdżałem na weekend z torbą pełną brudnych ciuchów, to prała, żebym miał wszystko czyste. Dbała o mnie, o nas, o dom. W wieku 35 lat jest taka sama. Żadne atrakcje typu Instagram, ekstra focie i dziubasy jej nie interesowały. Liczyła się rodzina, najbliżsi. Poznaliśmy się w szkole, poszliśmy na studniówkę. Ten sam rocznik, inna klasa. Chwyciło za serce i tak trzyma do dzisiaj. Nie wiem, co we mnie widzi. Może mam ten błysk, bo jeśli chodzi o urodę, to trafiłem do najbrzydszej jedenastki Euro 2008. We dwóch trafiliśmy, bo był jeszcze Jacek Krzynówek.

Spełnia się pan jako ojciec?

Dzieci ocenią nas, jakimi byliśmy rodzicami, kiedy wyprowadzą się z domu. Oliwia ma 11 lat, Antoni 8. Teraz są miłe, kulturalne i to dobrze, bo ludzie powinni się szanować, ale z prawdziwą oceną trzeba poczekać. Zobaczymy, jak je wychowaliśmy, kiedy będą odróżniać dobro od zła, kiedy będą wybierać swoje drogi, szanować rodziców i rodzeństwo w momencie, kiedy same się pobiorą. Bo to różnie bywa. Drugie połówki potrafią przekabacić. Nie wiem, jakim jestem ojcem. Czasami myślę, że wymagam zbyt wiele, ale staram się pilnować.

Przed czterdziestką faceci kupują sobie motor, pan kupił jacht.

Kiedy wróciłem z Grecji zawieszony za doping nasz sąsiad z Warszawy zabrał nas w swoje rodzinne Mazury. Spędziłem weekend na wodzie i od tego momentu zwariowałem na punkcie własnej łodzi. Czekałem, uznałem, że dopóki jestem piłkarzem, to szkoda pieniędzy, ale rok temu nie wytrzymałem i spełniłem swoje marzenie. To jacht spacerowy, nie ma dużej mocy silnika, ale dużą powierzchnię w środku. Trzy pary spokojnie się wyśpią. Papierów na to nie trzeba, ale wyobraźni na pewno - 11 metrami nie steruje się łatwo. Lubię popływać, przycumować na dziko, rozpalić wieczorem ognisko, posiedzieć i pogadać.

Zawsze umiał pan spełniać swoje marzenia?

Nigdy nie miałem wygórowanych. O kwestiach materialnych też nie lubię rozmawiać. Kiedy czytam wywiady z ludźmi, którzy osiągnęli wielkie sukcesy, to sprawy finansowe są tam bardzo rzadko poruszane.

Czy głębsza myśl przydaje się w ogóle piłkarzowi czy lepiej czasami po prostu podjąć szybką decyzję?

Z Michałem Żewłakowem poznałem się w Grecji i kiedy spotkaliśmy się później w Legii, spytał mnie w pokoju, czy myślę, że kiedy piłkarz jest głupkiem, to mu łatwiej, bo nie analizuje, nie patrzy wokół, tylko idzie w drybling i podejmuje ryzykowne decyzje. Nie chciałbym, żeby teraz nasza rozmowa poszła w złym kierunku. Żebyśmy byli pierwszymi osobami na świecie, które stwierdzą, że inteligencja w życiu przeszkadza. Świadczyłoby to o braku naszej inteligencji.

No to jak to jest u piłkarzy?

Jeśli ta szybka decyzja jest dobra, to też świadczy o inteligencji. Ci najlepsi na pięć decyzji wybierają zawsze tę najlepszą, albo przynajmniej drugą w kolejności. Na boisku liczy się szybkość myślenia, przewidywanie tego, co się wydarzy.

Czyli najwyższy poziom zarezerwowany jest dla najinteligentniejszych.

Zgadzam się i jednocześnie będę pierwszym, który podważy znaczenie doświadczenia.

Kiedy w Legii wszyscy kupowali mieszkania w Wilanowie, ja wybrałem Białołękę. Potrzebowałem tylko ciszy i spokoju. Przecież po treningach i tak wracałem do domu.


To znaczy?

Jak patrzę na Kyliana Mbappe, który ma 19 lat, nie ma żadnego doświadczenia, i porównam go z 35-letnim Jakubem Wawrzyniakiem, to jednak Mbappe wygląda, jakby tego doświadczenia miał więcej, jakby setki meczów miał już w nogach. Kiedy mówimy o znaczeniu doświadczenia, próbujemy przykryć swoje braki, tymczasem decydują umiejętności, a nie przebieg. Można mieć przecież także wielkie doświadczenie w powielaniu błędów. Nie trawię także, kiedy trenerzy kwestię wygranej uzależniają od tego, czy piłkarze udźwigną presję. Przecież piłkarz co tydzień ma mecz i powinien się do presji przyzwyczaić.

Panu nigdy nogi nie drżały?

Im poważniejszy miałem przed sobą mecz, tym łatwiej mi wszystko przychodziło. Po powrocie z mistrzostw Europy we Francji pojechaliśmy ze Sławkiem Peszko do Płocka na mecz. Wchodzimy na stadion i mówię: "Zobacz Sławek, prawie jak w Marsylii, podobne łuki są". Po dwóch tygodniach od wielkiego piłkarskiego święta trzeba było w Płocku znaleźć sobie motywację patrząc na garstkę kibiców i wąchając zapach kiełbasy z grilla, który dochodził zza sektora gości. To było trudniejsze niż wielki mecz w reprezentacji.

Da się przygotować na zakończenie kariery? Wyobraża pan sobie, że nie znajdzie pan w tym sezonie żadnego klubu?

Na razie za niczym nie tęsknię, ciągle jestem pod prądem, trenuję, bo może jeszcze coś się wydarzy. Piłkarze powtarzają, że na taki moment trzeba być przygotowanym, ale nie wiem, jak to zrobić. A jeśli pan dowiedziałby się, że od jutra nie może napisać żadnego artykułu, to byłoby takie łatwe? Do takich rzeczy nie da się przygotować, z nimi trzeba się zmierzyć, potraktować jak kolejne wyzwanie. Kiedy nie będę trenował, nie będę mógł robić tego, co robiłem przez ostatnie dwadzieścia lat, trzeba będzie się ogarnąć i zająć jakąś inną pasją. Ludzie idą na studia i w pięć lat zostają magistrem czegoś, to nie wiem dlaczego ja za pięć lat jako 40-latek nie mógłbym być ekspertem w jakiejś innej dziedzinie niż futbol.

Żałuje pan tej dopingowej wpadki w Grecji? To był przełomowy moment? Mógł pan pójść jeszcze wyżej?

Nie wiem, gdzie był mój szczyt. Panathinaikos to był świetny klub, wtedy jeszcze w miarę poukładany. Transfer dogadaliśmy bardzo szybko, w jeden dzień. Zawsze chciałem więcej. Dla mnie to, że ktoś gra w Legii, oznacza, że musi gryźć trawę, walczyć, szarpać. Kiedy zmieniłem Widzew na Legię, to był duży skok, także finansowy, ale chciałem - brutalnie mówiąc - wykorzystać Legię i pójść jeszcze dalej. Myślę, że taka chęć rozwoju jest zdrowa.

Posiwiał pan przez sprawę z dopingiem?

Tak mi się wydaje. Ten czas kosztował mnie dużo nerwów, nieprzespanych nocy. Te pół roku oczekiwania na wyrok było fatalne. Przed Trybunałem w Lozannie przesłuchiwało mnie trzech facetów, po angielsku, a ja po angielsku owszem mówię, ale nie na tyle, żeby nie mieć problemów z kwestiami prawniczymi. To był stres i presja, jakiej nie da się porównać z niczym innym. Kiedy z perspektywy patrzę na moją karierę, wiem, że z dopingiem także będę się kojarzył. Sam myślę o tamtych chwilach, więc kibice na pewno również. Tyle że ja grałem w Atenach fair od początku.

To znaczy?

Pokazałem lekarzom odżywki, jakie przywiozłem z Polski. Obejrzeli, zatwierdzili. Nie mieli przeciwskazań, ale ja miałem pecha. Przeszedłem pięć kontroli dopingowych i wszystko było w porządku, po szóstej zapaliła się czerwona lampka. Substancja, która stymuluje układ nerwowy, została wpisana na listę środków zakazanych 30 marca, ja wpadłem 4 kwietnia i zaczęły się kłopoty. Grecy mogli mnie inaczej potraktować, bo kara za takie przewinienie miała widełki - od nagany do dwóch lat zawieszenia, ale te dwa lata to były za jakiś steryd, za testosteron. W moim przypadku zachodziły wszystkie okoliczności łagodzące. W tym samym czasie w Atenach była konferencja antydopingowa, zjechali się wszyscy ważni z całego świata. Podjechałem tam i zaprosiłem na kolację Polaków, prezesa Jerzego Smorawińskiego. Zapytałem, co robić.

Co poradzili?

Powiedzieli, żebym był spokojny, bo nie wydarzy się nic złego. Zapewnili, że w Polsce dostałbym naganę, może miesiąc zawieszenia jako pokazówkę. Od Greków dostałem dwa lata. Nie wiedziałem, czy to już może w ogóle koniec mojej gry w piłkę, zabijała mnie niepewność. Odwołałem się, mówili mi, że się uda, ale nie mogłem spać. To był naprawdę fatalny czas. Bliscy dwoili się i troili, żeby mi pomóc, ale sam nie dawałem sobie rady. W styczniu 2010 roku Trybunał w Lozannie wydał werdykt, że mogę znowu grać. Byłem już innym człowiekiem.

Zagranicy spróbował pan jeszcze raz wyjeżdżając do rosyjskiego Amkaru Perm.

Miałem w perspektywie walkę o miejsce w reprezentacji, a ja straciłem miejsce w Legii. Zawsze uważałem, że jestem wystarczająco dobry, żeby grać, ławka rezerwowych nigdy nie dawała mi radości. Do końca kontraktu zostało mi pół roku, a Henning Berg, który właśnie przyszedł do klubu, raczej nie planował na mnie stawiać. Decyzja była szybka - spakowałem się i wyjechałem. Sam, bez żony i dzieci. Wytrzymałem osiem miesięcy. Tak jak w Legii nie wytrzymałem ciśnienia na ławce, tak w Rosji ciśnienia tęsknoty. Gdybyśmy wyjechali tam wszyscy, a dzieci byłyby zadowolone ze szkoły, zostałbym dłużej. Dla mnie nie ma różnicy, czy mieszkam 150 metrów od morza w Gdańsku czy w najbrzydszym miejscu w Polsce. Ważne, żebym miał dobre warunki do treningu, o to przecież chodzi w moim zawodzie. Reszta to nieznaczące dodatki. Nigdy nie latałem po knajpach, nie potrzebowałem miasta. Kiedy w Legii wszyscy kupowali mieszkania w Wilanowie, ja wybrałem Białołękę. Potrzebowałem tylko ciszy i spokoju. Przecież po treningach i tak wracałem do domu.

Nigdy nie pasował mi pan do świata piłki.

Takie czasy są, że nie trzeba już Playboya i CKM kupować, bo jest Instagram. Chyba muszę sobie w końcu profil założyć. Teraz nawet mąż żonie życzenia urodzinowe zamiast rano w łóżku, to składa na Facebooku. Też tak zrobię. I serduszka na koniec dosypię.

Oglądaj mecze reprezentacji Polski w Pilocie WP (link sponsorowany)

Z czego zapamiętasz Jakuba Wawrzyniaka?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×