Tomasz Łapiński: Cisza jest mi niezbędna do życia

- Nie byłem gadułą, ani duszą towarzystwa. Siedziałem spokojnie, niewiele mówiłem, ale jak już mówiłem, to raczej mnie słuchano - mówi były piłkarz, reprezentant Polski, legenda Widzewa Łódź.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Tomasz Łapiński Newspix / Piotr Kucza / Na zdjęciu: Tomasz Łapiński

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Pasował pan do piłki nożnej?

Tomasz Łapiński: Do piłki wszyscy pasują. Czasami nie pasuje się do szatni, ale to da się rozdzielić. Wszystko zależy od poziomu, na którym się gra. Można przecież zagrać mecz z kolegami, iść do domu i nie mieć z nimi nic wspólnego.

To pasował pan do szatni?

Byłem w niej prawie dwadzieścia lat, ale to nie było ciągle to samo miejsce. Inaczej wyglądało, kiedy zaczynałem karierę, inaczej kiedy się rozwijałem i zupełnie inaczej, kiedy byłem już starszy. Każdą szatnię tworzą ludzie, jedni są dłużej, inni krócej - to jest twór, który cały czas się zmienia. Na początku trochę do towarzystwa aspirujesz, chcesz być zaakceptowany przez grupę, później tę grupę tworzysz, a na końcu dostajesz po plecach. Okres wstępny to duży margines luzu - młody wchodzi, sporo pokazuje, może robić wszystko i wszystko jest wybaczane. Później zaczynają od ciebie wymagać więcej, także pod względem odpowiedzialności za innych. W końcówce, kiedy widać już horyzont i rzekę, którą trzeba będzie przekroczyć, całkowicie zmienia się spojrzenie na to, co się przez cały czas robiło. Bo ludzie i ich konfiguracje to jedno, ale wiek ma kolosalny wpływ na to, jak się szatnię postrzega i jak się w niej odnajduje.

Co jest wyjątkowego w szatni?

Właśnie nic. Wbrew pozorom to żadna egzotyka, tylko w jakimś stopniu odzwierciedlenie społeczeństwa. Duży wachlarz jeśli chodzi o charaktery.

ZOBACZ WIDEO "Druga połowa". Race i kontrowersyjne transparenty. "Na tym traci liga"

Po zakończeniu kariery chwalił się pan odbyciem rekolekcji ignacjańskich, czyli tygodnia ciszy - bez wypowiedzianego słowa, telefonu, książki, telewizji i radia. Mam czasami wrażenie, że pana rekolekcje trwały całą karierę.

Całkiem śmieszne, jednak zupełnie nieprawdziwe. Może nie mówiłem za dużo, ale doświadczeniom, które zebrałem, bliżej do dwudziestoletniego prania mózgu, niż do dwudziestoletniej medytacji.

Jak to prania mózgu?

W wielu szatniach czułem się kapitalnie i odpowiadało mi towarzystwo kolegów. Wiedziałem jednak, jakie są ograniczenia, znałem widełki, w których mogę się poruszać. Kiedy jest się w jakimś klubie nie warto wyskakiwać z dziwnymi tematami, nie warto wychodzić poza ramy - trzeba być częścią grupy i się do niej dostosować. Oczywiście miałem pozasportowe, szersze spojrzenie, ale pielęgnowałem je w sobie po zakończonych meczach czy treningach. Funkcjonowanie w zespole nie było dla mnie problemem.

Zobacz także: Sylwia Gruchała: Siła bierze się ze złości

Ale był pan lubiany?

Pewnie różnie z tym było. Nie byłem gadułą, ani duszą towarzystwa. Siedziałem spokojnie, niewiele mówiłem, ale jak już mówiłem, to raczej mnie słuchano.

O jakich widełkach wspomniał pan wcześniej?

Takich, których przekroczenie uruchamiało zarzuty o zadzieraniu nosa. Kiedyś, we wstępnym okresie w Widzewie, byłem w kinie na "Tańczącym z wilkami", oscarowym filmie z Kevinem Costnerem. Wyszedłem zachwycony, bardzo mi się podobało: genialna historia, świetna, fantastycznie zagrana. W drodze na trening jakiś kolega powiedział, że to było gówno i że ledwo usiedział w miejscu przez trzy godziny. Zaczęła się jazda po "Tańczącym", a ja młody i głupi próbowałem coś doświadczonemu koledze wytłumaczyć. Szybko się wycofałem. Więcej takich prób już nie podejmowałem, chociaż tamta dyskusja do dzisiaj mnie drażni. Podobnie było przy śmierci Jerzego Kukuczki.

To znaczy?

Przy alpinizmie często przewijają się głosy ludzi, którzy nie wiedzą, o czym mówią. Po co, co za matoły, co za durnie, jakim trzeba być osłem, żeby tak ryzykować - wylewa się na alpinistów wiadra pomyj. Dla mnie to dziwny sposób patrzenia na ich wyczyny i pasję, ale w dyskusje nie wchodziłem. Po co dyskutować, skoro wiadomo, że przedstawianie swojej opinii nie ma sensu. Trzeba wiedzieć, kiedy milczeć.

W pana książce "Szmata" główny bohater czuje się dobrze tylko na treningu, albo podczas meczu. To pan? Też czuł pan pustkę, kiedy sędzia gwizdał po raz ostatni?

Pustki może nie czułem, ale cały czas najważniejsze było dla mnie samo boisko, trening, gra, rywalizacja, fizyczność - to była przyjemność. Ale cała otoczka, wszystko co się pojawia wokół futbolu, było dla mnie dziwne, nieoczekiwane i byłem na to kompletnie nieprzygotowany. To było coś, czego nie brałem pod uwagę, kiedy jako dzieciak zaczynałem grać w piłkę.

Zobacz także: Natalia Partyka: Nie drażni mnie, gdy ktoś zerka

Da się od tego odciąć?

Nie ma takiej możliwości. Nie dasz autografu, to przykleją ci na czoło kartkę z napisem "snob".

Cieszy się pan, że grał w swoich czasach?

Jestem przekonany, że teraz mentalnie bycie piłkarzem jest zdecydowanie trudniejsze niż dwadzieścia lat temu. Nie da się tego nawet porównać. Ciągle trzeba być czujnym, uważać gdzie się przebywa, ważyć każde słowo, by dać internetowi jak najmniejsze pole do popisu. To jest duże utrudnienie, które sprawia, że koncentracja na meczu wymaga dodatkowej siły. Gdybym grał teraz, pewnie też nie miałbym Facebooka czy Twittera, są przecież tacy, którzy nie mają. Inaczej dostałbym schizofrenii. Obecnie dużym problemem dla piłkarza jest utrzymanie izolacji od świata, skupienie się na grze.

Przy alpinizmie często przewijają się głosy ludzi, którzy nie wiedzą, o czym mówią. Po co, co za matoły, co za durnie, jakim trzeba być osłem, żeby tak ryzykować - wylewa się na alpinistów wiadra pomyj


Myśli pan, że Robert Lewandowski to potrafi?

Nie ma szans. Ci, co są na świecznikach, są zbyt mocno powiązani z otoczką, o której mówiłem. Z reklamami, z pieniędzmi. Z rzeczami pobocznymi wokół dyscypliny, którą uprawiają.

Kiedy ogląda pan mecz półfinałowy Ligi Mistrzów - Romy z Liverpoolem, myśli pan sobie: "Mogłem być i w jednej, i w drugiej drużynie, ale nie odbierałem telefonów"?

Staram się nie pluć przez lewe ramię w brodę, że podejmowałem w życiu inne decyzje. Tak się potoczyło, chcieli mnie giganci, ale planowałem karierę z pełną świadomością konsekwencji, wiedziałem czego chcę i dlaczego tak się zachowuję. Bałem się latać, wiedziałem, że nie wsiądę do samolotu. Miałem pójść do Liverpoolu i powiedzieć, że mam fobię? Trzeba być uczciwym i spojrzeć na to z punktu widzenia klubu. Co to za piłkarz, co może grać tylko u siebie, albo na wyjeździe na tyle blisko, że może dojechać samochodem. Na obóz nie poleci, na europejskie puchary też nie. To byłoby bez sensu.

Ta fobia pojawiła się po feralnym locie na zgrupowaniu reprezentacji w Ameryce Południowej, kiedy przez kilka minut spadaliście?

Tak, wcześniej nie miałem żadnych lęków. Pewnie tak się dzieje, kiedy się spada, a później trzeba się upić, żeby zapomnieć. W moim przypadku tak było.

Podejmował pan próby terapii w Instytucie Lotnictwa. Nie pomogło?

W tamtych czasach psychologia w zakresie leczenia fobii samolotowych była w powijakach. Albo źle trafiłem. Te spotkania, na których byłem, nie miały najmniejszego sensu, nic mi nie dały. Na urlop też nie latam, w ogóle nie wsiadłem do samolotu od dwudziestu lat. Po feralnym locie z Chile zdecydowałem się jeszcze raz - kiedy przegraliśmy na Wembley 1:3 z Anglią, a po trzech dniach w graliśmy Chorzowie ze Szwecją.

Nie warto sprawdzić, czy psychologia wyszła z powijaków?

Kroi mi się wyjazd do Kanady, fajny, ale na razie nie jestem gotowy. Nawet na Lofoty jechałem z dzieciakami autem. Genialny wyjazd, koło podbiegunowe, piękne widoki, ale za kółkiem trzeba było trochę czasu spędzić.

Czy Tomasz Łapiński zrobiłby większą karierę, gdyby nie strach przed samolotami?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×