Sylwia Gruchała: Siła bierze się ze złości

- Byłam taka silna, bo życie mnie skrzywdziło. Mój charakter wykuł się z buntu wobec sytuacji, z którą musiałam się zmierzyć - mówi Michałowi Kołodziejczykowi Sylwia Gruchała, była florecistka, dwukrotna medalistka igrzysk olimpijskich.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Sylwia Gruchała East News / Na zdjęciu: Sylwia Gruchała
Michał Kołodziejczyk, WP Sportowe Fakty: Powiedziała pani kiedyś, że nie wierzy w sukcesy grzecznych dziewczynek w sporcie. Zawsze była pani niegrzeczna? Sylwia Gruchała, była florecistka, dwukrotna medalistka igrzysk olimpijskich: Swoją córkę też tak wychowuję. Uważam, że dziecko nie powinno być przesadnie posłuszne i grzeczne, bo dzieci z natury takie nie są. Nie można zabijać w człowieku jego naturalnego charakteru. To jest barbarzyństwo. Byłam wychowywana w swobodzie, może dlatego, że tylko przez ojca. Robiłam, co chciałam.

Pani zdanie zawsze było najważniejsze?

To była moja siła. Jak powiedziałam coś na głos, to starałam się za wszelką cenę udowodnić, że mam rację. Dziś jest inaczej, dojrzałam, zmieniło mnie macierzyństwo. Doszłam do wniosku, że lepiej być szczęśliwą, niż mieć rację. Ale jako florecistka byłam zbuntowana, miałam dużo do powiedzenia. Myślę, że także dlatego trener postawił na mnie, jako na liderkę zespołu. Zauważył we mnie mocny charakter, odporność psychiczną, która pozwalała mi być tą zawodniczką, która kończyła mecze. Miałam największą odpowiedzialność - dowieźć wynik do końca.

Czytaj też: Natalia Partyka: Nie drażni mnie, gdy ktoś zerka

Dużo czasu zajęła pani przemiana w kogoś, kim jest teraz?

Sport buduje w człowieku upór. Dużo rzeczy robi się może nie wbrew sobie, ale z dużym wysiłkiem. Sport i życie pokazały mi, że jeśli naprawdę chcesz dojść do wyznaczonego wcześniej celu, to najwięcej do pokazania masz w trudnych momentach. Kiedy ci się bardzo nie chce i nie masz na nic ochoty, to właśnie wtedy trzeba dać z siebie więcej. To buduje, to kluczowe chwile. Sport wymusił na mnie niektóre zachowania, a później, kiedy byłam już najedzona jako florecistka - odpuściłam i złagodniałam. Przestałam się buntować, zaczęłam iść na rękę. To przyszło z wiekiem i z sukcesami.

ZOBACZ WIDEO Brzęczek zaskoczył na konferencji prasowej. "Jesteście dziennikarzami i tego nie wiecie?"

Podobno wszystko robiła pani na sto procent. Nie wszystkim to pasowało, że nigdy pani nie odpuszczała?

W życiu nie można niczego robić na pół gwizdka. Jeśli coś ma być porządne, to trzeba się temu oddać bez reszty. Albo wkładasz w coś całe serce, albo lepiej się za to w ogóle nie zabieraj. Dla mnie najważniejsza jest jakość, we wszystkim. W treningach, w pracy, w relacji z drugim człowiekiem. Podejmowałam się tylko rzeczy, w które potrafiłam się całkowicie zaangażować. Wtedy czuje się prawdziwy smak - sukcesu, związku. Jak kocham to całą sobą, cokolwiek: szermierkę czy faceta.

Niczego nie zostawia pani przypadkowi?

Nie wiem, czy przypadki w ogóle istnieją. Trzeba się wstrzelić w odpowiedni moment, znaleźć się akurat w tym miejscu, gdzie było warto. Miałam szczęście, bo ze mną tak było. Moi trenerzy byli doświadczeni, mogli przekazać mi wiedzę zdobytą wcześniej, mogli mną pokierować, nauczyli mnie fechtunku na wysokim poziomie. Miałam w drużynie koleżanki, które były utalentowane, miały charakter i chciały osiągnąć sukces. Każda z nas wnosiła coś do zespołu, miałyśmy wspólny cel i tylko dlatego udało nam się go zrealizować. Grałyśmy do jednej bramki. Życie pokazało mi, że sport to jedyna rozsądna droga, jaką mogłam wybrać. Bardzo szybko musiałam się usamodzielnić, mając 15 lat sama decydowałam o tym, co będę robić. Moja mama była w Stanach Zjednoczonych, tata zmarł, mieszkałam raz z jedną siostrą, raz z drugą, ale prawdziwym domem był sport. Wymyśliłam sobie, że to dla mnie jedyne bezpieczne miejsce.

I było bezpieczne?

Trenerzy akceptowali mój trudny charakter. Z premedytacją, świadomie nie chcieli mnie temperować, albo robili to tak umiejętnie, że nie zabili we mnie złośnika i buntownika. Wyciągali ze mnie zwierzę, które jest tak potrzebne w sportach walki. Zresztą przecież w biznesie też trzeba być zdeterminowanym. Bycie zwierzęciem na polu walki, kiedy masz większą chęć zagryzienia przeciwnika, sprawia, że wygrywasz. Kiedyś miałam bardzo niski poziom lęku, szłam po swoje. Miałam też szczęście do zdrowia, obeszło się bez wielu kontuzji, zawsze ufałam instynktowi. Wiedziałam kiedy mogę się forsować, a kiedy muszę odpuścić. Wszystko szło fajnie i płynnie. To była harówka, ale dla mnie także zwyczajna, przyjemna, ciężka praca.

Czytaj też: Justyna Święty-Ersetic: Dopiero około pierwszej w nocy pojawiły się łzy szczęścia

Mama wyjechała do USA, kiedy miała pani sześć lat. Wspominała pani o świętach Bożego Narodzenia i czekaniu na jej powrót. Siedzi to w pani jeszcze?

Wiem, co boli i sama tego błędu nigdy nie popełnię. Nie chcę zostawiać mojej córce jakiejkolwiek obawy, że coś się nie spełni. Najtrudniejsza w moim dzieciństwie była nadzieja, że mama wróci, oczekiwanie. Mama może i chciała wrócić, ale nigdy do tego nie doszło. To mnie naznaczyło. To, że dostawałam kolejne obietnice, że wierzyłam, że „może w tym roku”. Miałam sześć lat, kiedy wyjechała, strasznie trudno mi było sobie poradzić. Swojej córce mówię, jak jest. Prawda dla dzieci jest najlepsza.

Takie dzieciństwo zbudowało panią do sportu?

Mój charakter wykuł się z buntu wobec sytuacji, z którą musiałam się zmierzyć. Z czekania na mamę, która nigdy nie wróciła.

Jak szybko z tym sobie pani poradziła?

Długo to trwało, ciągle miałam w sobie żal. Rozprawiłam się z demonami dopiero jako dorosła kobieta.

Jak?

Rozmowa jest dobra na wszystko. Może być z przyjaciółką, może ze specjalistą. Współpracowałam z psychologiem sportu poruszając bardzo różne tematy, bo wszystko ma wpływ na nasz umysł, na to, jakie podejmujemy decyzje w ekstremalnych momentach w życiu. Kiedy jest duże ciśnienie, nasz mózg wybiera coś, co ma najsilniej zakodowane. Trzeba to przerobić, a rozmowa jest oczyszczająca. Myślę, że wystarczy mieć jednego prawdziwego przyjaciela, żeby być zdrowym psychicznie.

Mama na święta nie wracała, ale przysyłała prezenty. Cieszyły?

W życiu zawsze jest coś za coś. W Polsce kiedyś niewiele było, a ja w paczkach miałam rzeczy, do których nie wiedziałam nawet, jak się zabrać.

Na przykład?

Kiwi. Ani ja, ani moje rodzeństwo nie wiedzieliśmy, co to jest. Czy je się skórkę, jak to smakuje. Nowe smaki, totalna egzotyka. Pewnie jakaś tam radość z tego była, pewnie czułam się wyjątkowo, bo miałam to, czego nie miały moje koleżanki. Ale one miały coś cenniejszego, zamiast owoców z Ameryki miały miłość matki na co dzień. Być może te zdarzenia mają wpływ na to, jaka jestem dziś.

A jaka pani jest?

Obecna w życiu mojego dziecka. Zrezygnowałam z mojego życia zawodowego, bo wiem jak to jest wychowywać się bez matki.

Pani ojcu udało się zbudować normalny dom?

Mamy nie zastąpił, bo się nie da. Mój tata był jednak osobą z dużym pierwiastkiem żeńskim, przed wyjazdem mamy podział ról był odwrócony. To ona chodziła w spodniach, przynosiła pieniądze do domu, była zaradna, obrotna. Dlatego też później wyjechała do Stanów i nie wracała ze strachu przed tym, że już drugi raz nie uda jej się wyjechać. Tata był łagodny, z wielkim sercem, kochający, wrażliwy, pomocny. Pomagał innym, kiedyś były takie czasy, że to się liczyło. Zmarł, kiedy miałam 15 lat, to był kolejny cios.

Swoją córkę wychowuje pani sama.

I wiem, że jestem odpowiedzialna tylko za relacje matka-córka. Czuję brzemię odpowiedzialności, bo nie zastąpię jej ojca. Julka ma tatę, mają bardzo dobre relacje, ale po naszym rozwodzie siłą rzeczy nie spędza z nim już tak dużo czasu, jak to jest w pełnych rodzinach. Nie mieszkają razem. Próbować zastępować jej ojca nie ma sensu, bo to później źle się kończy. A moja rola, jako matki, i tak jest wystarczająco wymagająca.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×