Dariusz Tuzimek: Polska i europejska piłka - równoległe rzeczywistości (felieton)

Newspix / TOMASZ WANTULA / Na zdjęciu: piłkarze Piasta Gliwice
Newspix / TOMASZ WANTULA / Na zdjęciu: piłkarze Piasta Gliwice

O tym, jak bardzo są przepłaceni piłkarze w naszej Ekstraklasie, najlepiej przekonujemy się w wakacje, gdy polskie kluby spektakularnie – jeden po drugim – odpadają z eliminacji do europejskich pucharów.

Tym razem jest sukces, bo Legia jako jedyna awansowała do trzeciej rundy, a dwie ekipy (Piast i Lechia) przetrwały aż do sierpnia. Konkretnie do… 1 sierpnia. Od czwartku znów mogą się skupić na lidze, w której przecież walczy się o… start w eliminacjach do europejskich pucharów. Taki krótki start, można powiedzieć sprinterski. No i niemal rok trzeba się o niego bić. Jest w tym w ogóle jakikolwiek sens? Dla przepłaconych piłkarzy na pewno.

A gdy świat poważnego futbolu przystąpi we wrześniu do rozgrywek grupowych Ligi Mistrzów i Ligi Europy, nam się będzie wydawało, że polskie kluby to odpadły już tak dawno, że chyba to było w jakiejś poprzedniej edycji rozgrywek, której z bieżącą w ogóle nie należy łączyć. Tak jak nie należy łączyć tych dwóch światów: europejskiej i polskiej piłki klubowej. To są równoległe rzeczywistości - bez punktów stycznych.

O porażkach przywykliśmy mówić cicho, bo przecież nikt się nie chwali głośno, że czegoś nie umie. Niby szukamy przyczyn tych powtarzających się co sezon klęsk w pucharach, ale staliśmy się mistrzami od niewyciągania wniosków. Pompujemy się, że mamy dobre stadiony, że Lewandowski w reprezentacji ratuje nasz honor. Cała reszta staje się wygodnym - nie tylko dla PZPN - przemilczeniem. Nikt za klęskę nie chce brać odpowiedzialności i dziwne to przecież nie jest.

ZOBACZ WIDEO: 2. Bundesliga: Dramatyczna kontuzja Kamińskiego. VfB Stuttgart pokonał Hannover [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

W pucharach ostał się nam jedynak - Legia, ale i w tym wypadku zachwytów nie ma, a jest niepojące poczucie zbliżającej się katastrofy. Bo na co liczyć z greckim przeciętniakiem Atromitosem, skoro Legia ledwie uszła z życiem po śmiertelnej walce z drużynami z Finlandii i Gibraltaru?

W wyjazdowym meczu z Kuopion Palloseurana, Legia zmarnowała pięć "setek" oraz rzut karny i jeszcze wyszła z tego cało… Piłkarze powinni pójść do kościoła i dać na mszę, bo to, że dalej są w grze o Ligę Europy to w większym stopniu zasługa niebios niż samych piłkarzy.

Mecz Legii w Kuopio oglądało się tym trudniej, że miejscowy realizator stosował jakieś bardzo dziwne rozwiązania telewizyjne: zaskakujące zbliżenia, ujęcia zza bramki, pokazywanie zawężonej części boiska albo powtórki z przeciwległej strony boiska. Takie pomysły, jakich nie używa się dzisiaj we współczesnej realizacji widowisk sportowych. Ale napisać, że Legię oglądało się źle tylko z powodu, w jaki pokazywano jej mecz - byłoby grubym nadużyciem. Wicemistrzowie Polski męczyli się strasznie. Gorzej, że męczyli też kibiców.

CZYTAJ TAKŻE Liga Europy. "Legia miała kłopoty". Fińskie media zawiedzione po meczu KuPS

Już od początku meczu widać było, że Legii gra się w Kuopio trudno. Pierwsze pół godziny było absolutnie do zapomnienia. Akcje były szarpane, nieskładne, chaotyczne. Trudno zgadnąć czy była to kwestia sztucznej murawy, czy też momentu w jakim pod względem sportowym znajduje się aktualnie drużyna z Łazienkowskiej. Zresztą mniejsza o przyczynę, ale efekt był taki, że trudno się było zorientować, który z zespołów znajdujących się na boisku prezentuje wyższą kulturę gry. Fińska drużyna nie bardzo mogła zaskoczyć, bo po prostu... nie miała czym. Gra taki prymitywny dosyć futbol, polegający na jak najszybszym dostarczeniu piłki do wysuniętego napastnika.

Gorzej, że Legia próbowała futbolu wcale nie bardziej wyszukanego. A wręcz przeciwnie: Radosław Majecki wybijał piłkę długim podaniem na połowę gospodarzy, gdzie niby legioniści mieli o nią walczyć, ale najczęściej tę futbolówkę właśnie tracili. Źle to wyglądało. Oczywiście można sobie opowiadać, że we współczesnym futbolu nie ma już słabeuszy, że Kuopion Palloseura to nie kelnerzy, ale… Bądźmy poważni. No od Legii musimy i mamy prawo wymagać więcej.

Po kolejnych wybiciach piłki przez Majeckiego, komentujący ten mecz w TVP Sport Andrzej Strejlau zaczął się kuriozalnie doszukiwać w tym kopaniu jakiejś głębszej myśli, jakiegoś założenia taktycznego trenera Aleksandara Vukovicia. Ale te poszukiwania Strejlaua miały taką samą szansę powodzenia jak poszukiwanie "bursztynowej komnaty" albo "złotego pociągu". Podobno oba te "cuda" istnieją.

CZYTAJ TAKŻE W Legii Warszawa bez nerwowych ruchów. Nie ma tematu zwolnienia Aleksandara Vukovicia

Zupełnie jak wyrafinowania taktyka Legii polegająca na mocnym wykopie do przodu.
Widać, że Legia ma cały czas problem z oceną własnej siły i psychicznie jest słabiutka. Zawodnicy sami nie wiedzą, na co ich stać jako zespół i grają nerwowo, niepewnie. Z takim rywalem, jakim są Finowie z Kuopio, solidna drużyna powinna być w stanie ułożyć sobie bieg wydarzeń na boisku, prowadzić grę i "dusić" przeciętniaków. Ale Legia też na dzisiaj jest przeciętna. Końcówka meczu wyglądała dramatycznie. Niewykorzystany karny poderwał do ostatniej defensywy zespół fiński i było blisko nieszczęścia.

– Jesteśmy w permanentnej defensywie – grzmiał na koniec Strejlau i co chwila głośno, znacząco wzdychał… Legia utrzymała zaliczkę 1:0 z Warszawy i skróciła męki zarówno Strejlaua jak i nasze. Oj Legio, Legio…

Brat z Kanady do mnie napisał: "Oglądanie obecnej Legii jest teraz tak interesujące, jak patrzenie gdy sąsiad zamiata garaż". Odpisałem mu, że zamiatanie może być ciekawsze i co ważne: w odróżnieniu od gry Legii, musi być robione z sensem.
Na co zatem mogą liczyć kibice z Łazienkowskiej? Na razie tylko na własną cierpliwość i herbatkę uspokajającą. Na teraz na nic więcej.

A kibice innych polskich drużyn?

Im - w porach meczowych - przysługuje spacer.

Dariusz Tuzimek

CZYTAJ TAKŻE Liga Europy. Piastowi i Lechii wielka kasa przeszła koło nosa. Legia wciąż w grze o miliony

Źródło artykułu: