Lojalność ponad rozsądkiem. Jak zwykli ludzie walczą o Ruch Chorzów

- Ludzie mówią, że jestem nienormalna, jak na kobietę po sześćdziesiątce. Bo skoro nie płacą, po co pracować? - opowiada Renata Kubiak, pracownica Ruchu Chorzów. Klub, który szczyci się hasłem "Legenda bez końca", tego końca jest bliski.

Maciej Siemiątkowski
Maciej Siemiątkowski
strajkujący pracownicy Ruchu Chorzów, w tym pierwsza drużyna WP SportoweFakty / Michał Fabian / Na zdjęciu: strajkujący pracownicy Ruchu Chorzów, w tym pierwsza drużyna
Marek Wawrzynowski, Maciej Siemiątkowski

Wszystko tu wygląda normalnie. Ręczniki równiutko poukładane na półkach, buty w przegródkach, koszulki wyprane i wyprasowane. Poza tym, że magazyn wygląda tak jak 40 lat temu, czuć tu pełen profesjonalizm. Pani Renia jest trochę zła, bo na trasie między jej domem a stadionem jechał Tour De Pologne i wpadła do pracy na ostatnią chwilę. - Nie lubię się spóźniać - rzuciła i pobiegła rozdać zawodnikom sprzęt. Jak gdyby nigdy nic.

W klubowych gabinetach trwa przygotowanie do pierwszego meczu wyjazdowego w Pucharze Polski (ostatecznie Ruch wygrywa w Częstochowie ze Skrą 2:1). Tadeusz Knopik dziś przyszedł do biura nieco później niż zwykle, na 11, ale będzie siedział w pracy do 21. Wisi na telefonie, wysyła maile. Kibice muszą mieć zagwarantowany bezpieczny przejazd, wszystko musi być idealnie zgrane w czasie.

Pracownicy nieźle zaopatrzonego sklepu klubowego obsługują klientów. Akurat sprzedali dwie książki "Niebieskie Majstry". Do klubowej kasy wpadło 130 złotych. Tomasz Forens, rzecznik prasowy, przygotowuje materiały na stronę klubową. Zwykły dzień w pracy. Ktoś z zewnątrz pewnie by nawet nie zauważył, że wszyscy ci ludzie tak naprawdę wybierają wiadrami wodę z tonącego okrętu.

ZOBACZ WIDEO Polacy za granicą świetnie rozpoczęli sezon. "Krychowiak odrodził się w Rosji"

Ruch Chorzów zmierza wprost do katastrofy. To legenda polskiej piłki, 14-krotny mistrz Polski, który przez trzy ostatnie lata zaliczył trzy spadki. Na jego pokładzie zostali tylko desperaci, którzy lawirują gdzieś między nieudolnością właścicieli, którzy przekraczają granicę przyzwoitości a bojkotem kibiców, którzy nie chcą dłużej tolerować tego co dzieje się w klubie.

- Bywało gorzej - śmieje się pani Renia, która w klubie pracuje razem z mężem Andrzejem. Inni mogą liczyć w trudnych chwilach na wsparcie rodziny. Dla nich brak pieniędzy w klubie to prawdziwy koszmar. Ale ma rację, bywało gorzej. Za kadencji prezesa Krystiana Rogali nie dostawali pieniędzy nawet przez 9 miesięcy. O tamtych czasach niektórym pracownikom przypomina od czasu do czasu komornik. Bo nie dało się przetrwać bez kredytów.

"Ludzie mówią, że jestem nienormalna"

Pani Renia czyli Renata Kubiak jest w Ruchu od 26 lat. - Kiedy przyszłam tu pierwszego dnia, bałam się odezwać. To były chłopy! Po trzy razy sprawdzałam, czy dobrze wszystko położyłam - wspomina. Za jej plecami wiszą jeszcze stare zdjęcia z autografami zawodników.

W budynku klubowym panele na ścianach z tworzywa sztucznego sprawiają wrażenie, że wszystko jest w miarę nowe. W rzeczywistości tzw. "siding" tylko przykrywa rzeczywistość. Tak naprawdę trudno nie odnieść wrażenia, że niewiele tu się zmieniło od lat 70.

Renata i Andrzej prowadzili wtedy - jak sama mówi – złote życie. - A dziś ludzie mówią, że jestem nienormalna jak na kobietę po sześćdziesiątce. Bo skoro nie płacą, po co pracować? - opowiada. - Dobra gospodyni ma zawsze zapasy. Nigdy w lodówce nie mam wyliczonego jedzenia co do dnia. Teraz szykuję się na zimę i wiem, że przetrwam, czy będzie dobrze czy źle. Jak się naje trzech, to naje się i czwarty - tłumaczy.

- Przez lata nazbierało się trudnych sytuacji, ale potrafimy sobie z nimi radzić. W tym roku przytrafiły się dwie. Dwóch młodych chłopców z rodziny zmarło. Dwie bardzo bliskie osoby. Dwa pogrzeby w miesiąc. Nawet ja, kobieta gruboskórna, mocno to przeżyłam - opowiada z podłamanym głosem.

Swoich piłkarzy nazywa aniołkami. Większość to młodzi chłopcy, średnią wieku zawyżają jedynie 33-letni Tomasz Foszmańczyk i Tomasz Podgórski.

- Teraz działam z automatu. Jakbym poszła pracować w sklepie, nie wytrzymałabym 15 minut. Może to i rutyna ale, ale ją kocham - uśmiecha się. - Pracujemy normalnie. Brakuje pieniędzy na wiele rzeczy, ale co trzeba, to mamy - mówi ze spokojem pani Kubiak.

Będą mówić, że Ruch to dziadostwo

Przez dwa tygodnie, do 2 sierpnia kilkunastu pracowników klubu strajkowało. Na pensje czekali co najmniej od trzech miesięcy. Kiedy wyszli 17 lipca do kibiców i dziennikarzy, powiedzieli, że potrzebują milion złotych na pokrycie najpilniejszych zobowiązań. Błagali o jakiekolwiek środki, byle tylko móc wystartować w sezonie.

Mówią, że sami są sobie winni. Bo gdyby to nie był Ruch, dawno by odeszli i mieli to gdzieś. Gdyby byli bardziej stanowczy wobec pracodawcy, doczekaliby się pieniędzy albo nowej pracy. Jednak lojalność i miłość wygrywa. Bo co? Mecz się nie odbędzie? Przecież będzie wstyd jak pieron. Znowu cała Polska będzie mówić, że Ruch to dziadostwo. To się podwinęło rękawy i działało dalej. Wszystko z wiarą, że w końcu będzie normalnie.

Dzięki tej wierze i skromnym wpływom do klubowej kasy udało się zacząć sezon. W środę 4 sierpnia Niebiescy awansowali do I rundy Pucharu Polski. Pokonali na wyjeździe Skrę Częstochowa 2:1. Sztab i zawodnicy nie wiedzieli nawet, czy dotrwają do pierwszego meczu. Teraz dostali wiatru w żagle i czekają na inaugurację ligi. W sobotę 17 sierpnia podejmą Foto-Higienę Gać. Na koncie Ruchu są już dwa punkty ujemne. To za zaległości ze spłatą długu licencyjnego.

Łączny dług Ruchu wynosi 27 mln złotych. Dużą część zadłużenia stanowi pożyczka, którą od miasta wziął w 2016 roku były prezes Dariusz Smagorowicz. - Z 18 milionów, które pożyczył Smagorowicz, oddaliśmy już sześć. Pozostałe 12 mln z tej kwoty to pożyczka z miejskiej spółki Centrum Przedsiębiorczości - to zobowiązanie długoterminowe w postępowaniu układowym z wieloletnim terminem spłaty.

- W układzie restrukturyzacyjnym jest także ok. 7 mln zł zobowiązań krótkoterminowych rozłożonych na kwartalne raty na okres blisko 5 lat. Dalej mamy pożyczki na kwotę 4,1 mln zł oraz bieżące zobowiązania w wysokości ok. 4 mln zł - tłumaczy Tomasz Ferens, rzecznik prasowy.

Siedzi przy odrapanym stoliku ze splecionymi palcami. Na nadgarstku niebieska opaska z herbem Ruchu. Na palcu obrączka. - Jakoś sobie radzimy. Żona pomaga nam się utrzymać. W ostatnich dniach sytuacja i tak się poprawiła, pracownicy otrzymali część zaległych wynagrodzeń - opowiada Ferens. W Ruchu już nie ma ludzi, którzy pracują w klubie krócej niż pięć lat.

Sytuacja uspokoiła się na przełomie lipca i sierpnia, to zdecydowało o zakończeniu protestu. Najpierw do klubu przyszło 250 tys. zł od sponsora EcoExpress24, którymi opłacono najpilniejsze pensje. Później jeden z głównych akcjonariuszy, Zdzisław Bik, pożyczył 230 tys. Nad tymi pieniędzmi usiedli wszyscy pracownicy i podzielili między siebie i klub. - To, co przyszło od Bika, spłaciłoby wszystkie nasze zaległości. Gdybyśmy jednak wszystko wzięli na spłatę naszych długów, nie mielibyśmy co robić, dlatego część pieniędzy poszła na utrzymanie działalności klubu - wyjaśnia rzecznik. Z tego co mówi, w kasie Ruchu nie ma nawet teraz 100 tys. zł.

Ferens pod ręką ciągle trzyma dwa telefony. Ale większość rozmów z magistratem, akcjonariuszami i sponsorami przeprowadza - a raczej próbuje - Marcin Waszczuk, wybrany w lipcu wiceprezes, były wojskowy. 46-latek przez 21 lat służył w mundurze m.in. jako szef ochrony Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Jego przeszłość zdradza język. Jest pełen patosu, odwołań do religii i honoru. W kontakcie z mediami i kibicami na forum dyskusyjnym lubi odwoływać się do służby.

Gdy w Ruchu decydowano o podziale pieniędzy, Waszczuk miał poważny problem. Przelewy do pracowników miały dojść Elixirem - po kwadransie wszyscy mieli dostać pieniądze. Minęła godzina, druga, trzecia, a wypłaty dalej brak. Nagle pojawiła się informacja, że Adam Krawiec, dyrektor finansowy, odpowiedzialny za wykonywanie przelewów, domagał się publicznych przeprosin za wpis wiceprezesa na forum. I od tego uzależniał przelanie środków. Waszczuk napisał bowiem internaucie, że to Krawiec decydował o przeznaczeniu pieniędzy spółki. A było to w dyskusji o pieniądzach wpłaconych przez rodziców dzieci z akademii na letni obóz piłkarski. Jak pisały śląskie media, kasa ta wcale nie została przeznaczona na zgrupowanie.

Waszczuk przeprosił, pracownicy dostali pieniądze.

Legenda bez końca

Problemy zaczęły się wiele lat temu. Ferens: - Był czas, kiedy były pieniądze, ale zawsze brakowało płynności. Kiedy Ruch grał jeszcze w ekstraklasie było malutkie, kontrolowane zadłużenie, które rosło. Spirala rozkręciła się, gdy prezesem był Dariusz Smagorowicz. Aż w końcu w 2016 roku poprosił miasto o 18 mln zł pożyczki pod groźbą upadku klubu. Obiecał, że tyle wystarczy, żeby spłacić długi. A chwilę potem odszedł.

- Pod koniec 2016 r. było bardzo trudno. Nie było wpływów, nie było płynności. Stanęliśmy pod ścianą - mówi rzecznik. - Wkrótce doszło jednak do zmian właścicielskich i klub został uratowany.

Dziś trzech największych akcjonariuszy Ruchu to: Zbigniew Bik (prezes firmy Fasing, światowego lidera w produkcji narzędzi górniczych), Aleksander Kurczyk (prezes AMG Silesia, która działa w branży nieruchomości i właściciel medycznej spółki Ado-Med) oraz miasto Chorzów.

Ferens tłumaczy wszystkie zawiłości w klubowej kawiarence, która w trakcie meczów pełni funkcję sali konferencyjnej. Na starym, zielonym podeście postawiony stół i jedno krzesło. Nad nim napisane "Legenda bez końca".
14 gwiazdek na ścianie - tyle ile Ruch zdobył tytułów mistrzowskich. 14 gwiazdek na ścianie - tyle ile Ruch zdobył tytułów mistrzowskich.
Z mediami rzecznik spotyka się w klubowej koszulce, z dużym herbem na przodzie i hasłem "Ruch Chorzów. 99 lat tradycji". W 2020 roku klub będzie miał jubileusz.

- Będzie 100 lat?
- Nie mogę tego zapewnić. Wiele wskazuje, że tak - odpowiada Ferens.

Pudrowanie trupa

Kibice powiedzieli "pas" i bojkotują spółkę. Nie przychodzą na mecze domowe, ale dalej będą jeździć za Ruchem na wyjazdy. Natomiast w Chorzowie będą wspierać miejscowy Uczniowski Klub Sportowy, który w 2004 roku, po powstaniu spółki akcyjnej, przejął drużyny młodzieżowe.

- Bojkot to krzyk o normalność. To trudna konieczność - podkreśla Szymon Michałek, który w lipcu kandydował na prezesa Ruchu jako przedstawiciel kibiców. Studiował na Akademii Ekonomicznej, zawodowo ściśle związany ze światem korporacji. - Decyzji nie podjęliśmy z dnia na dzień. Poprzedziły ją trzy lata spadków, corocznego psucia drużyny, braku jakiejkolwiek komunikacji z kibicami. Przez pół roku rozmawialiśmy z zarządem, a rozmowy do niczego nie prowadziły - dodaje.

-> Zagrożona budowa stadionu Ruchu Chorzów

Po pracy organizuje doping na sektorze rodzinnym i bezskutecznie zabiega o nowy stadion. - Bez niego Ruch się nie odrodzi - przekonuje. - Jeździmy za drużyną na wyjazdy. Widzimy inne stadiony. Że mają toalety, żywność sprzedawaną w normalnych warunkach, ciepłą wodę w kranie i zaczynamy chcieć tego samego. A potem wracamy do siebie na stadion i witają nas kiełbaski sprzedawane przy śmierdzącym toitoiu - mówi.
Brudne, odrapane krzesło. Tak wygląda miejsce poświęcone legendzie Ruchu, Gerardowi Cieślikowi. Brudne, odrapane krzesło. Tak wygląda miejsce poświęcone legendzie Ruchu, Gerardowi Cieślikowi.
Najpierw sympatycy Niebieskich chcieli konkursu na trenera, potem postulowali za tym, by ich przedstawiciel znajdował się w radzie nadzorczej. Michałek wysłał zgłoszenie, ale nie przyjął posady, bo żaden z akcjonariuszy nie potrafił zadeklarować, że pokryje najpilniejsze zobowiązania. A według niego 3 mln są potrzebne na już. - Jak rozmawiać z lokalnym biznesem, skoro u każdego mamy długi? - pyta.

- Do końca roku klub potrzebuje co najmniej 4,2 mln zł. Na to składa się spłata pożyczki dla miasta, Bika, raty restrukturyzacyjne i dług licencyjny - wylicza Michałek, który zarzuca akcjonariuszom, że przez ich zaniedbanie i obsadzenie stanowisk niekompetentnymi ludźmi, Ruch umiera.

- Pierwszy gwóźdź do trumny został wbity w 2012 roku. Prezes Smagorowicz był "pokerzystą" - po wicemistrzostwie zaryzykował i się przeliczył. Mieliśmy za niego dobrze pod względem sportowym, bo miał nosa - nie znał się na piłce, ale szybko się jej nauczył. Wiedział, że Waldemar Fornalik jest gwarantem sukcesu. Ale w pewnym momencie zagrał va banque i przeinwestował. Kluczowa była pożyczka od miasta w 2016 roku. Prezes stąpał po bardzo cienkiej linii, mógł zostać bohaterem albo przegranym. Zaryzykował i przegrał tyle, że możemy przestać istnieć - mówi przedstawiciel kibiców.

W czerwcu brakowało nawet na napoje. Dzięki spontanicznej akcji kibiców, pod klubem stanęła paleta z wodą i proszkami do prania.

- Dobrze rozumiemy kibiców i zgadzamy się z ich postulatami - przyznaje rację Ferens. Jednak bez wsparcia sympatyków Ruch narazi się na kolejne straty. Liczba pieniędzy, jakie Niebiescy otrzymają od miasta, zależy w dużej mierze od frekwencji i zorganizowanych akcji promocyjnych.

Michałek: - Przez lata pudrowałem trupa na sektorze rodzinnym. Moja akcja z organizowaniem dopingu dzieci rosła w siłę. Kibiców było coraz więcej, a Ruch spadał. Cztery lata temu miałem wizję, żeby cały sektor śpiewał, dopingował. Spełniłem ją. I mówienie, że kibice nie są z klubem przy jego upadku, jest nieprawdziwe. W najgorszych czasach, mimo spadków, chodziliśmy na straszną kopaninę, byli kibice. Mimo degrengolady Ruchu mieliśmy średnią kibiców lepszą niż niejeden klub ekstraklasy.

Czytaj też: 16-letni Mateusz Łęgowski wypożyczony do Valencia CF

- Nikomu nie życzę tego, przez co przechodzimy. Tej bezsilności. Kiedy byłem mały, nie było mnie stać na konsolę Amigę. Chodziłem z puszkami, pomagałem babci i w końcu sobie na nią nazbierałem. A z Ruchem wiem, że choćbym oddał obie nerki, nic nie zrobię - żali się kibic.

Michałek obawia się najgorszej rzeczy: że klub umrze powoli. Razem z kibicami wierzy, że spółka ogłosi upadłość, a dziedzictwo klubu przejmie UKS.

Krzyż na ścianę?

- Mamy normalny dzień w biurze, poza tym że niepłacony. My już nawet nie sprawdzamy kont bankowych - śmieje się Tadeusz Knopik, specjalista od bezpieczeństwa.

To jego drugie podejście do Ruchu Chorzów. Pierwszą ofertę dostał po siedmiu latach pracy w obsłudze tras koncertowych. Ze scen, na których występowali m.in. U2 i Michael Jackson, Knopik przeniósł się na stadion ukochanego klubu.

- Moja rodzina mieszka w Chorzowie od 1876 roku, Ruchowi kibicujemy z pokolenia na pokolenie. Nie skończyłem roku, a już w wózku rodzice przywieźli mnie na stadion. Kiedy w 2006 roku kolega zadzwonił, zapytał o plany na przyszłość i powiedział "Ruch Chorzów", byłem zaskoczony. Pomyślałem "dlaczego nie?" i zostałem marketing managerem - opowiada.

W 2008 roku zrobił sobie przerwę, studiował na Politechnice Śląskiej i w końcu w 2014 roku namówili go na powrót. Od tamtej pory reprezentuje klub na wyjazdach. Kontaktuje się z drużyną rywali, kontaktuje się ze służbami. Jego zadaniem jest, by podczas meczów wyjazdowych kibicom Ruchu i gospodarzom nie spadł włos z głowy.

Dodaje: - Każdy z nas ma myśli o zostawieniu Ruchu. Ale dla naszej grupy klub nie jest tylko firmą, miejscem do zarabiania pieniędzy. Traktujemy go jako dobro społeczne.

I wskazuje na ścianę w kawiarence, na której jest 14 gwiazdek. - Przecież nie możemy zamiast 15. gwiazdki za mistrzostwo Polski, powiesić na ścianie pogrzebowego krzyża.

Czy Ruch dokończy sezon w III lidze?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×