Totolotek Puchar Polski. Widzew - Legia. Dariusz Dziekanowski - syn Warszawy, który nie pokochał Łodzi

PAP / Andrzej Zbraniecki / Na zdjęciu: mecz piłki nożnej Widzew Łódź - Pogoń Szczecin. W jasnej koszulce Dariusz Dziekanowski
PAP / Andrzej Zbraniecki / Na zdjęciu: mecz piłki nożnej Widzew Łódź - Pogoń Szczecin. W jasnej koszulce Dariusz Dziekanowski

Od dzieciństwa marzył o Legii, ale ta chciała go wziąć siłą. Dlatego wybrał Widzew Łódź. Toksyczny związek Dariusza Dziekanowskiego z Łodzią musiał zakończyć się rozstaniem. I transferem do Legii. Tym razem już na innych zasadach.

- Oddawaj pieniądze i wyp*** do Warszawy - usłyszał w kolejnym już meczu z trybuny zajmowanej przez wyjątkowo pokaźną łódzką lożę szyderców. Drużynie nie szło. Po świetnym początku sezonu 1983/84 Widzew Łódź zaczął powoli się staczać. Głównie remisy i porażki powodowały narastającą frustrację fanów przyzwyczajonych do triumfów, oczekujących gry jeśli nie tak skutecznej, to co najmniej tak ofiarnej, jak w spotkaniach z Liverpoolem w Pucharze Mistrzów.

Dariusz Dziekanowski jako warszawiak od początku nie cieszył się przesadną sympatią fanów RTS-u, a dodatkowo nie był w stanie spełnić oczekiwań miejscowych - z miejsca porwać tłumu, wygrywać dla Widzewa mecze, zastąpić całą grupę zawodników, którzy skorzystali z okazji i poszukali nowych pracodawców. Trzeba oddać piłkarzowi, że wszedł do drużyny w trudnym momencie. Nastąpił drugi wielki odpływ piłkarzy. Odeszli Rozborski, Surlit i Tłokiński, a więc cała linia pomocy, ludzie będący duszą tego zespołu.

Dziekanowski miał być najważniejszym z graczy, którzy stworzą fundament pod zupełnie nową drużynę. Widzew był w fazie przebudowy, ale fanom trudno było przejść nad tym do porządku dziennego. Apetyty były rozbudzone jak nigdy wcześniej. - Przyszedłem ja, Wijas, Leszczyk, Gierek, trochę później Jaworski... Dojrzewali Wraga i Myśliński. Wszyscy w klubie chcieli kontynuować świetną passę, ale nie było takich możliwości - uważa Dziekanowski.

Zobacz wideo: perfekcyjne wykończenie Lewandowskiego

Jego koledzy pamiętają, że starał się nie okazywać wściekłości, ale i nie potrafił ukryć rozczarowania zachowaniem kibiców. Nie potrafił do końca ignorować okrzyków z trybun, koncentrować się wyłącznie na boisku. Być może od początku był skazany na niepowodzenie.

To przez 21 milionów, które ciążyły napastnikowi z Warszawy przez niemal cały okres pobytu w Widzewie. Jego transfer był najgłośniejszym w Polsce. Kwota, którą za niego zapłacono, na ówczesne realia była szokująca. Przeciętna płaca w kraju w 1983 roku to 14 475 złotych, co oznacza, że zwykły człowiek musiałby pracować na kwotę transferu 120 lat. Fiat 126 p kosztował ponad 200 tysięcy złotych. Jakkolwiek oderwane od rzeczywistości te porównania by nie były, prasa chętnie je wyciągała, oczywiście w kontekście pejoratywnym.

- Ujawnienie tej sumy było błędem. Zaraz zaczęły się awantury, interpelacje w Sejmie, sprawdzanie, czy wszystko było czyste... w prasie przeliczano te pieniądze na ileś maluchów, ile lat musi pracować robotnik i tak dalej. I chyba to przeszkodziło mu w karierze - komentował Maciej Makowski, ówczesny szef Gwardii Warszawa.

- O sumie, jaką za mnie zapłacono, dowiedziałem się z oficjalnego komunikatu. Jej wysokość trochę podnosi na duchu, pomyślałem sobie, że jestem coś wart - komentował wówczas Dziekanowski.

Ludwik Sobolewski, prezes Widzewa, doskonale zdawał sobie sprawę, że drużynie, tak jak wielkiej produkcji filmowej, potrzebna jest medialna gwiazda, która ściągnie tłumy na stadion, podkreśli wielkość Widzewa. A najlepiej kilka. Nie mógł jednak przewidzieć, że różnica charakterów Włodzimierza Smolarka i Dziekanowskiego okaże się nie do pogodzenia. Dwa silne i jednocześnie rozbieżne charaktery nie mogły funkcjonować w jednym klubie.

Dziekanowski nie chciał podporządkować się zastanej hierarchii, nie potrafił dogadać się z partnerem z ataku. Po prostu nie mieli wspólnych tematów. Kiedyś podczas zgrupowania kadry narodowej w Indiach mieszkał ze Smolarkiem w pokoju hotelowym. Antoni Piechniczek umieścił ich razem, żeby się dogadali. To metoda często stosowana przez trenerów w celu pogodzenia skłóconych indywidualności. Ale w tym wypadku nie zadziałała. Przez dwa tygodnie piłkarze nie zamienili nawet słowa.

W Widzewie taka postawa spychała Dziekanowskiego na towarzyski margines. To Smolarek był idolem miejscowych, łącznikiem między starym a nowym Widzewem, jako ten jeden z ostatnich ważnych graczy z dawnej ekipy, którzy zostali w zespole. Dziekanowski, który miał poważny problem z zaakceptowaniem takiego stanu rzeczy, właściwie sam izolował się od grupy.

- Darek był w porządku, choć faktycznie trzymał się głównie z Mirkiem Jaworskim, swoim przyjacielem. Na pewno irytowała ludzi kwota jego transferu, ale co innego było powodem spięć. Zaraz po tym, jak przyszedł, kupił sobie "renówkę", w której nawet folii z siedzeń nie ściągnął. A byli tam ludzie, którzy osiągnęli więcej niż "Dziekan", więc byli wkurzeni. Do tego jeszcze zaczął się odzywać... Trzeba przyznać, że był bardzo inteligentnym facetem. Smolarek nie miał mu co odpowiedzieć, dostawał takie cięte uwagi. "Dziekan" potrafił jednym zdaniem go zniszczyć - opowiada pomocnik Mirosław Myśliński. Wiceprezes Wojciech Daroszewski przestrzega jednak, żeby nie traktować tego jako konfliktu "inteligentnego Dziekanowskiego z mało inteligentnym Smolarkiem".

- To była jedynie wersja kolportowana przez warszawskie media, a tak naprawdę nie to było powodem jego niepowodzeń, Dziekanowski nie integrował się z grupą. Zawodnicy trzymali się razem, razem się bawili, pili. Wszyscy poza Józkiem Młynarczykiem, który wtedy już robił za kierowcę. Darek miał bardzo wysokie mniemanie o sobie, wolał bawić się w swoim towarzystwie w stolicy. To było dla drużyny nie do zaakceptowania. To był taki cichy pijak. Zresztą rozmawialiśmy na ten temat, mówiłem mu, że nie zrobi kariery na miarę talentu, bo nie dba o siebie - wyjaśnia wiceprezes klubu.

- Już przy transferze wiedzieliśmy, że może być problem z adaptacją. Myślę, że bardziej niż o pieniądze chodziło o to, że on był związany ze stolicą, bardzo dobrze w niej się czuł - dodaje.

Był kolejnym warszawiakiem, który Łódź uważał za prowincję. Stolica była jego miejscem i nie potrafił się z tym maskować. Ani też nie zamierzał tego robić, czemu wyraz dał w jednym z wywiadów dla "Sportowca". "W Warszawie byli koledzy, przyjaciele, tutaj... Przez dwa tygodnie szukałem w Łodzi Starówki, nie znalazłem, szukałem po prostu warszawskiej Starówki. Chodzę godzinami po mieście i wracam z poczuciem zmarnowanego czasu. Nie znalazłem, czego szukałem, a szukałem, podświadomie, warszawskich zakamarków".

Trzeba pamiętać, że o Dziekanowskiego, młodego gwiazdora Gwardii, Widzew rywalizował z Legią Warszawa. A Legia była miłością Darka. Widzew było mocniejszy i dawał trzypokojowe mieszkanie w centrum miasta. Legia potraktowała Dziekanowskiego z góry.

Z marzeń o grze dla stołecznego klubu otrząsnął się szybko, pragnienie młodości ulotniło się chwilę po tym, jak usiadł w fotelu w gabinecie pułkownika Zenona Olszaka, sekretarza klubu. - Wezwał mnie do siebie i powiedział, że chciałby, żebym grał w Legii. Zapytał o warunki. Przedstawiłem je, nie uważam, żeby były wygórowane. Ale on nagle zupełnie zmienił ton: "Jesteście wojskowym i cieszcie się, że będziecie mieszkać pod kortami z Buncolem, Karasiem, bo równie dobrze możecie wylądować w koszarach". Myślę, że w Legii nie przypuszczali, że sprawy mogą tak się potoczyć. Wojskowy, warszawiak... nie brali pod uwagę innego rozwiązania niż moje przejście do Legii - mówi piłkarz. Kilka dni później Wroński z Dziekanowskim jechali już samochodem do Łodzi.

Początkiem końca Dziekanowskiego w Widzewie był oczywiście słynny wywiad dla Jerzego Chromika ze "Sportowca". Widać w nim, że piłkarz jest sfrustrowany i szuka okazji do zmiany klimatu.

Jerzy Chromik: Odnoszę wrażenie, że grasz z numerem 21 na koszulce.

Dariusz Dziekanowski: Po przyjściu do Widzewa każdy chciał mi udowodnić, że nie mam prawa nosić nawet takiej z dziesiątką. Nie bez znaczenia była rubryka w dowodzie osobistym: miejsce urodzenia. W Łodzi cierpią na kompleks stolicy.
(...)
"Niewielu przypadłem do gustu. Nie szukam okazji do integracji w alkoholowych libacjach" (...)
"Obok mnie gra jeszcze dziewięciu zawodników w polu, którzy uważają się za gwiazdy Widzewa tylko dlatego, że kiedyś byli giermkami Bońka. Widzew bez Smolarka nie różni się od Radomiaka".
(...)
"W Widzewie żyją starym Widzewem. A z tamtego zespołu pozostał jedynie Smolarek i wspomnienia. Odeszli ludzie z charakterem. Tłokiński, Boniek, Surlit i inni. Pozostali tacy, którzy przy indywidualnościach byli statystami".
(...)
"Jeżeli ktoś wkłada koszulkę z numerem 9, udaje ruchy Bońka, a nie gra tak samo, to jest tylko smutnym clownem. Pieniądze zaś bierze takie same jak oryginał".
(...)
"Gwiżdżą i pytają, ile jestem wart. Czasem mam chęć pójść do zakładu pracy takiego klienta, zobaczyć jak on pracuje przy swoim warsztacie. (...) Przecież mógł w wieku dziewięciu lat, tak jak ja, postawić na sportową kartę (...) Niejeden wolał wagary i wino w krzakach. A teraz pozoruje pracę, a potem kupuje bilet na mecz i ubliża innemu człowiekowi".
(...)
Chromik: Na Piotrkowskiej bywa niesympatycznie.

Dziekanowski: "Wsiadam wtedy do samochodu i wyjeżdżam do stolicy na dyskotekę. Po minięciu tablicy z napisem Warszawa otwieram szybę i powiew innego powietrza wpływa na mnie kojąco".

Za to ostatnie zdanie został znienawidzony przez sporą część mieszkańców miasta. Zostało ono odczytane jako demonstracja wyższości. Ale też nie pomogła szeroko kolportowana interpretacja tego fragmentu. Odczytano go jako "Łódź mi śmierdzi", choć w rzeczywistości raczej chciał pokazać swoje przywiązanie do stolicy, do "warszawskiego powietrza".

- Problemem Darka wciąż była ta suma transferu. Wielu chłopaków patrzyło na niego krzywo. Chcieli, żeby ciągnął drużynę, strzelał bramki. Faktycznie miał kilka świetnych meczów, ale to nie było to, czego ludzie po nim oczekiwali, zwłaszcza inni piłkarze. Inna sprawa, że często po meczach wsiadał w samochód i jechał do Warszawy. Zbyt głośno mówił, że "Łódź to nie Warszawa". Oczywiście miał rację, że poziomu tych dwóch miast nie da się porównać, jednak chłopaków to irytowało, bo czuli się związani z Łodzią - mówi trener Żmuda.

Konflikt urósł do rozmiarów sprawy honorowej, gdy w trakcie meczu z GKS-em Katowice w sezonie 1984/85 Smolarek zażądał od Żmudy, by zdjął Dziekanowskiego z boiska. Groził, że w przeciwnym razie odda opaskę kapitana. Myśliński: - Smolarek podbiegł do bocznej linii i podniósł tablicę z numerem 10. - Zrobiłem to dla jego dobra. Słabo grał - zapewnił Smolarek, z którym spotkałem się kilka miesięcy przed jego śmiercią. Żmuda posłuchał swojego lidera i zdjął jego partnera i wielkiego konkurenta. Dziekanowski wściekły na trenera, schodząc z boiska kopnął w jego kierunku piłką. - Żmuda mnie zmienił i akurat tak się stało, że zapasowa piłka była przy chorągiewce i kopnąłem w stronę ławki rezerwowych. Nie patrzyłem kto dostał, ale podobno trener, więc był to dobry strzał - opowiada 63-krotny reprezentant Polski.

Żmuda z kolei mówi, że rozdmuchiwanie tej sytuacji to... - Przesada. Podobnie jak konflikt ze Smolarkiem. Zresztą konflikt to zbyt mocne słowo, wymyślone raczej na potrzeby prasy. Inna sprawa, że Smolarek nigdy nie był tak naprawdę liderem, więc i konfliktu o przywództwo nie mogło być - zaznacza trener. We wspomnianym wywiadzie w "Sportowcu" Dziekanowski komentował jednak na gorąco: "W tym momencie przestał być dla mnie autorytetem (...). Zgoda, nic mi nie wychodziło, ale próbowałem. Mogłem tak jak inni unikać gry, uciekać od piłki. Chciałem coś zrobić i zostałem ukarany przez trenera, który ugiął się pod presją kolegi z reprezentacji".

ZOBACZ: Włodzimierz Smolarek - prosty chłopak, który stał się legendą

- Na pewno swoje zrobił konflikt ze Smolarkiem i ten wywiad. Pamiętam, że "Dziekan" ze Smolarkiem raz sobie skoczyli do gardeł. Ja nie miałem do niego pretensji o wywiad, ale dla wielu osób był skreślony w Widzewie. Niektórzy nawet go omijali - wspomina Jerzy Wijas. - Gdy Darek przyjechał na pierwszy trening przed rundą, większość chłopaków już była w klubie. Wszedł pewnie, wyciągnął rękę do wszystkich, ale nie wszyscy to odwzajemnili, czego zresztą można było się spodziewać - mówi Jerzy Leszczyk. Do linczu nie doszło, również za sprawą nowego trenera. Władysława Żmudę zastąpił Bronisław Waligóra.

- Prezes Sobolewski powiedział, że moim głównym zadaniem jest pogodzenie piłkarzy - opowiada Waligóra. Zrozumiałe, że na pierwszy trening w nowym roku do hali Anilany w Łodzi przyszła spora grupa fanów. Choćby po to, żeby zobaczyć, jak Dziekanowski dostaje jakiegoś sążnistego kopniaka, po którym leży na posadzce z grymasem bólu na twarzy. Ale opuszczali trening rozczarowani. Owszem, było kilka sytuacji na ostrzu noża, ale Dziekanowski wytrzymał. - Dochodziło do bardzo mocnych sytuacji. Nie było tam nic ze sztuk walki, ale gdyby to był mecz piłkarski, to na pewno sędzia pokazałby kilka czerwonych kartek. Ten pierwszy trening to była wskazówka dla Waligóry. I on od samego początku pokazał, że panuje nad sytuacją i każdemu jest w stanie wytłumaczyć, że jeśli nie będzie funkcjonował w sposób korzystny dla zespołu, to będzie musiał odejść - opowiada Dziekanowski.

ZOBACZ: Dzień, w którym Polska pokochała Zbigniewa Bońka

Waligóra powiedział do piłkarzy: "Możecie się nie lubić poza boiskiem, ale na boisku będziecie się kochać. Nie wyobrażam sobie, żeby jeden drugiemu nie podał. Jesteście w tej chwili najlepszym duetem napastników! Jeśli się nie dogadacie, jeden z was nie będzie grał". Zapewnia, że był przygotowany na to, że jednego z nich odstawi. Nie wiedział tylko, którego. Od tego momentu widzewska maszyna powoli zaczęła poprawnie funkcjonować.

Swój cel Waligóra osiągnął, a Dziekanowski stał się największą gwiazdą drużyny. Zawodnik, który w rundzie jesiennej strzelił zaledwie dwie bramki w lidze, teraz trafiał aż ośmiokrotnie, znowu był najskuteczniejszym graczem Widzewa. Udało się załagodzić konflikt, to zadra została. Inna sprawa była taka, że nie dostał od Sobolewskiego umówionego segmentu na Retkini. To był chyba gwoźdź do trumny. W 1985 roku Dziekanowski odszedł do Legii za ok. 60 milionów złotych. Rok później Widzew przegrał z Legią walkę o drugie miejsce w lidze. Zadecydował o tym mecz przy Łazienkowskiej. Legia wygrała 3:0, a dwie bramki strzelił właśnie Dziekanowski. Był to zarazem ostatni sezon Włodzimierza Smolarka w Polsce.

Smolarek wyjechał do Eintrachtu Frankfurt, a Sobolewski chciał namówić Dziekanowskiego na powrót. - Pomimo różnych sytuacji namawiali mnie, żebym wrócił. Mówili, że chcą odbudować Wielki Widzew. I ja miałem być centralną postacią tej drużyny. Nie skorzystałem, ale to było miłe.

W artykule wykorzystano fragmenty książki "Wielki Widzew. Historia polskiej drużyny wszech czasów".

Źródło artykułu: