Marek Citko: Boję się tylko niebios

Newspix / PIOTR KUCZA/FOTOPYK / Na zdjęciu: Marek Citko
Newspix / PIOTR KUCZA/FOTOPYK / Na zdjęciu: Marek Citko

- Mówiłem: wola nieba, nawet jak się urodzi i będzie żyło dwa, trzy dni, to będę miał grób, do którego będę mógł przyjeżdżać. Pan Bóg daje, pan Bóg zabiera - opowiada były reprezentant Polski Marek Citko.

W tym artykule dowiesz się o:

Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.

[b]

Jacek Stańczyk, WP SportoweFakty: Jak modlić się za chore, ale jeszcze nienarodzone dziecko?
[/b]
Marek Citko: Ja napisałem modlitwę. Swoją własną, od serca, w modlitewniku, tylko dla siebie. Odmawiałem ją codziennie.

Jak brzmiała?

"Ty Panie możesz wszystko, dla Ciebie, Boże, nie ma rzeczy niemożliwych. Okaż nam Panie swoje Miłosierdzie i uczyń dla nas cud".

ZOBACZ WIDEO: Cristiano Ronaldo ma tam swój pokój, Lewandowski będzie kolejny? Byliśmy w ośrodku, w którym Polacy będą przygotowywać się do Euro 2020

Uczynił?

Konrad w czerwcu kończy 16 lat, co roku ma badania, jest coraz lepiej. Nie może zawodowo uprawiać sportu, ale normalnie gra w piłkę, tenisa, pływa. Wie tylko, że jak się zmęczy, to musi odpocząć.

Co pan czuł, gdy lekarz radził panu i żonie, żeby przerwać ciążę?

Okazało się, że syn ma wadę serca - HLHS, że ma tylko pół serca. Żona usłyszała to pierwsza, gdzieś w 3-4 miesiącu ciąży, mnie wtedy nie było w kraju. Lekarz przekonywał, że nie warto się tak męczyć, że jesteśmy młodzi, że może nie przeżyć, albo będzie rośliną itd. Jestem człowiekiem wierzącym, powiedziałem, że nie ma takiej możliwości.

A jakie pan miał możliwości?

Nie narzekałem, zacząłem myśleć. Uznałem, że to jest sprawdzian, próba od Boga. A skoro jesteśmy ludźmi wierzącymi, to cuda się zdarzają. Napisałem tę modlitwę, codziennie ją odmawiałem. Prosiłem znajomych księży, siostry zakonne, żeby też się modlili. Mówiłem: wola nieba, nawet jak się urodzi i będzie żyło dwa, trzy dni, to będę miał grób itd. Pan Bóg daje, pan Bóg zabiera. On czasami próbuje nas sprawdzić, dowiedzieć się, jak się zachowasz. Czy usuniesz, czy będziesz mu bluźnił. Oczywiście, że to jest trudne. Trzeba mieć naprawdę silną wiarę, żeby tak do tego podchodzić. Mi wiara, słowa z Pisma Świętego i Maryja, która jest naszą najlepszą przewodniczką, pomogły. Byłem przygotowany wtedy na każdą opcję.

Trafiliście też na świetnego specjalistę.

Syn szybko przeszedł trzy operacje na otwartym sercu. Trzeba mieć do tego dobrą rękę. Jeden lekarz ma 50 procent skuteczności, inny 60 procent. Prof. Edward Malec, który operował w Krakowie, jest wybitnym kardiochirurgiem. Szkoda że dziś pracuje w Niemczech. Straciliśmy świetnego fachowca i lekarza. Żona też wcześniej trafiła na artykuł o tej wadzie serca i rodzinę, która miała podobny przypadek. Odczułem wtedy bożą pomoc.

Co to znaczy dać świadectwo wiary?

Wyjść przed ludzi, przyznać się publicznie do swojej wiary i opowiedzieć swoją historię. Jaki byłem wcześniej, jak się zmieniłem. To trudne. Kilka dni walczyłem z myślą, czy jestem na to gotowy. To było w moim rodzinnym mieście w Białymstoku, na hali, tłum ludzi. Byli też tam koledzy, znajomi, którzy mnie znali z różnych stron. Ale Duch Święty myślę, że mi wtedy bardzo pomógł. To jest mówienie o żywym Bogu. Często ludzie mają taką wiarę tradycyjną, pacierz, Msza Św., Wielkanoc, Boże Narodzenie,  ale nie wierzą, że Bóg naprawdę jest Bogiem żywym. To nie jest takie proste, każdy musi do tego dojść sam.

I dziś swoje dzieci (Marek Citko ma syna i dwie córki - przyp. red.) ciśnie pan religijnie?

Kiedyś byłem takim "talibem religijnym", ale nic na siłę. Lepiej się pomodlić za nich, niż ich zmuszać. Dzieci mają wolną rękę. Samemu trzeba znaleźć tę żywą wiarę, poczuć ją. Chciałbym, żeby dzieci same do tego doszły.

To podobnie jak Sebastian Szałachowski, były piłkarz, a do niedawna jeszcze pomocnik egzorcysty.

Znam jego historię, ludzie pewnie się z tego śmieją. Ja sam przez ostatnie dwa lata bardzo dużo czytałem o egzorcyzmach.

I też pan będzie diabła wypędzał?

Aż tak to nie. Chyba jeszcze nie jestem gotowy, żeby w tym uczestniczyć. Ale jak będzie potrzeba, to mniej więcej wiem jak trzeba się zachować. To jest wyższy etap duchowości.

Dąży pan do niego?

Trzeba mieć wiedzę na ten temat. Sebastian pięknie o tym opowiedział, ale normalny kibic będzie z niego szydził. I tak Szałachowski połowy nie powiedział. Jak się poczyta książki, wywiady z egzorcystami, to ma się świadomość, jakie to są niesamowite historie. Na pewno dziś coraz więcej ludzi potrzebuje egzorcyzmów. Zła jest dużo.

Sebastian Szałachowski. Igraszki z diabłem - Czytaj nasz reportaż o niesamowitej przemianie byłego piłkarza Legii.

Gdy był pan u szczytu popularności, dużo pan mówił o Bogu. Ta pana wiara była medialna. Czy była trochę na pokaz?

Medialne było wszystko, co mówiłem. Ja cały byłem medialny. I do tego szczery. Miałem dwadzieścia kilka lat, nie wiedziałem co to media, popularność. Ktoś mnie pytał, to odpowiadałem, dziękowałem i szedłem dalej, do swojego życia. Ja tych gazet nie czytałem, mama je wycinała i wklejała do zeszytu. Pamiętam, że czytałem jedną łódzką gazetę. A byłem podobno w każdej.

Był pan jednak jednym z pierwszych tak popularnych ludzi, który zdecydowanie mówił: wierzę i się nie wstydzę.

Dla mnie to było naturalne. Natomiast, rzeczywiście nie było to popularne, nikt tak jak ja o tym nie mówił. Bo jeśli człowiek jest odpowiedzialny, to za słowami idzie czyn. Mówienie o wierze wymaga odwagi, bo ludzie mówią wtedy: sprawdzam. Jak ktoś mówi o wierze, nie znaczy, że jest święty, też popełnia błędy.

Był pan przez mówienie o Bogu hejtowany?

Czytałem wtedy dużo książek religijnych o świętych. I trafiła mi się taka o Janie Marii Vianneyu [francuski ksiądz, święty - przyp. red.]. On był prześladowany i jak szedł ulicą i rzucali w niego kamieniami, to się cieszył. Mówił: "O, Panie Boże moja wiara jest mocna". I to mi zostało. Jeśli hejtują mnie, krzyczą, wyśmiewają mnie, znaczy to, że jest dobrze. Że nie upadłem.

Wyśmiewali?

Były docinki, ale niedużo. A ja też się uodporniłem. Czasem na stadionie ktoś krzyknął: "chodź do kościoła" albo "ej, niedziela jest, byłeś już w kościele?" W Polsce najłatwiej jest śmiać się z wiary i tuszy. Słabe.

Dziś to by się pan pewnie naczytał w internecie.

Piłkarz musi być odporny. Osoba popularna w ogóle nie może przejmować się opiniami. Czytam często Tomasza Kempisa "O naśladowaniu Chrystusa". Tam jest napisane, że jeśli jeden powie o tobie źle, a drugi dobrze, ty i tak jesteś tym samym człowiekiem. Jeśli żyjemy pod opinie innych, to jesteśmy słabi. Byłem przygotowany na zaczepki, ale cieszyłem się życiem. W ogóle nie traciłem czasu na przejmowanie się ocenami, byłem i jestem optymistą.

A kiedy przestał pan przepraszać za to, że żyje? Właśnie tak pan wyglądał na scenie, gdy zostawał Sportowcem Roku (1996 r).

Przepraszałem, bo nie spodziewałem się. Jechałem do Warszawy, żeby tę galę odhaczyć. Chciało mi się spać, po drodze chyba nawet z 10 minut pospałem na parkingu. Myślałem że wpadnę, posłucham, kto wygrał, i wyjadę. I nagle nie wiedziałem, co robić. Jest piąte miejsce, czwarte… a mnie nie ma. I nagle wzywają mnie na scenę z Renatą Mauer, a potem słyszę, że wygrałem. Przecież ja tych sportowców oglądałem w tv, oni zdobywali medale olimpijskie.

I mówił pan na tej scenie: "głupio mi, głupio mi".

Nie przygotowałem sobie żadnej mowy, nie ułożyłem żadnych podziękowań. Wiedziałem, że muszę coś powiedzieć i najlepiej coś mądrego. Szukałem więc szybko w głowie, obiecałem m.in. kibicom, że nie odejdę z Widzewa. To był mój pierwszy tak duży publiczny występ. Za sportowca roku dostałem samochód, mama bała się, że oddam go zaraz na cele charytatywne.

Citkomania ruszyła na dobre. Był pan pierwszym tak dużym idolem od wielu lat.

Mama zbierała wszystkie wycinki z gazet na mój temat. Ciarki mi szły, jak ostatnio czytałem te artykuły. Nie miałem świadomości, że byłem aż tak znany, popularny i tak dobry. Wychodziłem na mecze z Borussią Dortmund czy Atletico Madryt jak po swoje, nie bałem się żadnego przeciwnika.

Dziwi się pan ludziom? W ciemnych czasach polskiej piłki pojawił się taki Marek Citko, zakładał siatki gwiazdom, przyjmował piłkę piętą i w Lidze Mistrzów strzelał gole z połowy boiska.

Z czasem przestałem się dziwić. Pojawiłem się jak meteoryt, który na boisku nie przepraszał, że jest. Próbowałem ośmieszać rywali. Tak się czułem, chciałem pokazać, że jestem lepszy. Adrenalina i stres mnie nakręcały. Nie mogłem się doczekać meczów na Wembley czy w Lidze Mistrzów. Nie myślałem, czy ktoś jest dobry czy nie. W każdym meczu chciałem być najlepszy.

Mógł pan być Lewandowskim tamtych czasów?

Chciałem zdobywać jak najwięcej. Moim celem była reprezentacja Polski. I owszem, miałem z tyłu głowy, że będę jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. Wmówiłem to sobie, widziałem, że to wszystko przychodzi mi łatwo, że mogę okiwać każdego. Oglądałem Maradonę, Laudrupa, tak jak oni chciałem być najlepszy.

Kto pana załatwił?

Na pewno moja ambicja, bo nie umiałem odmówić trenerowi reprezentacji, Antoniemu Piechniczkowi, i Widzewa, Franciszkowi Smudzie. Każdemu chciałem pomóc, a nie zdawałem sobie sprawy, jak było groźnie. Noga bolała, ale grałem. Lekarz, u którego byłem, zrobił mi blokadę na Achillesa i nie powiedział mi o tym, a ja przestałem czuć ból. W sumie nie wiem do końca, czyj błąd był największy. Stało się najwidoczniej tak, jak miało się stać. Uważam, że nie ma w życiu przypadku.

Ale przecież trudno ot tak przejść nad tym do porządku. Kontuzja de facto zakończyła pana karierę.

A może jak nie miałbym kontuzji, może pojechałbym do Anglii, zarabiał miliony funtów, jechał Ferrari, rozbiłbym się i został kaleką. Nie wiemy, co byłoby dla mnie lepsze. Jeżeli mówię, że w swoim życiu zaufałem panu Bogu, to wiem, że on mnie prowadzi i mną się opiekuje. Weźmy Paula Gascoine'a. Zrobił wielką karierę, ale skończył źle.

Bardzo niepiłkarskie to podejście do życia.

To prawda. Bardziej martwię się o to, co będzie po śmierci, o swojego ducha niż o ciało.

Chciał pan jednak zostać najlepszym piłkarzem na świecie. A przygoda z kadrą zakończyła się tylko na 10 meczach i 2 golach.

Ale komu je strzeliłem! Anglia i Brazylia. Jak ktoś chce mi dokuczyć i mówi: "A ile ty pograłeś?" - to odpowiadam, że całe życie stawiałem na jakość, a nie ilość. "Kto jeszcze strzelił gola Anglii i Brazylii" - pytam i kończy się dyskusja.

W polityce trzeba dużo dyskutować. Po co to panu?

Miałem kiedyś w szkole zeszyt z okładką: Bóg, Honor, Ojczyzna. Jak nudziłem się na lekcjach, to analizowałem: Bóg to wiara, Honor - żeby mieć swoje zasady, i Ojczyzna  - żeby o nią dbać. Zakodowałem to sobie. Interesuję się polityką, oglądam dużo programów, miałem przemyślenia: zadłużenie państwa, spółki wyprzedane za grosze  - nie podobało mi się to.

I został pan radnym PiS.

Ale nie chciałem nim zostać. To Jacek Chańko, kolega z boiska, zastosował fortel i mnie wciągnął na listę.

To tak się da?

Nie byłem do końca tego świadomy. Zgodziłem się poprzeć w kampanii jego i innych kolegów. Ale nie wiedziałem, że on będzie chciał mnie zgłosić do wyborów.

Jak to - wziął i zgłosił?

Mówi mi: "Chodź z nami, zobaczysz jak jest". No to pomyślałem, że zobaczę. Dużej kampanii nie robiłem, ale magia nazwiska zadziałała. No i miałem pecha, że te 4 lata byłem w opozycji.

Przecież w polityce można się tylko sparzyć. Już panu wyciągali, że jest pan radnym na Podlasiu, a nawet tam nie mieszka. Opinię można sobie tylko zszargać.

Zależy, co się robi, a pismaki zawsze coś będą szukali. Nie myślałem o starcie do Sejmu, Senatu, bo temu trzeba się poświęcić w 100 procentach. Przyjaciel z młodych lat mnie namówił. Pomyślałem, no dobra, pojadę na Podlasie, nie jest to wielka polityka, zobaczę, z czym to się je. I wszedłem do Sejmiku. A polityk też musi być odporny, będą pytać, wyciągać różne historie, ale to polityka przecież decyduje o naszym losie.

Jan Tomaszewski uważa, że jak ktoś się nią nie interesuje, to w końcu polityka zainteresuje się nim.

Każdy, kto się tym interesuje, musi być trochę patriotą. Warto wiedzieć co się dzieje na Wiejskiej, aby mądrze później wybierać. Nie boję się, mam swoje przekonania, mogę o polityce długo rozmawiać. Ale polityka nie jest łatwa i idealnej partii nie ma.

Jan Tomaszewski: Wojna polsko-polska jest ekstremalna. Ludzie, czy wyście wszyscy poszaleli? - CZYTAJ NASZĄ ROZMOWĘ.

Pomaga pan za to piłkarzom. Mówił pan o optymizmie, spokojnym życiu. Trudno zatem być menadżerem, walczyć non stop.

To jest ciężka branża. Ale staram się nie być brutalny, nie przepychać się łokciami. I mi się jakoś udaje. Wiem, że opinia o środowisku jest zła. Staram się działać po swojemu. Czy wygram, czy przegram, muszę się z tym dobrze czuć. Są czasami pokusy, żeby zagrać "nie fair", ale zdrowy rozsądek zwycięża. Poza tym, uważam, że zło i dobro potem do ciebie wracają.

Stracił pan grunt pod nogami, gdy okazało się, że Jakub Meresiński, z którym chciał pan rządzić Wisłą Kraków, jest oszustem?

Gruntu nigdy nie tracę, boję się tylko niebios. Jak dostałem tego dzwona, to zastanawiałem się, co pan Bóg chciał mi przez to powiedzieć. Dlaczego wpakowałem się na taką minę. Szybko zacząłem myśleć, jak wyjść z tego układu z twarzą. Starałem się przede wszystkim ratować klub.

Czym on pana kupił?

Szukałem inwestora do Korony Kielce, długo to trwało, nawet kilka miesięcy. Znałem go z z meczów reprezentacji. Zawsze był na VIP-ach, byliśmy na "cześć". Potem przypadkowo spotkaliśmy się w hotelu, zapytał mnie czy to prawda, że szukam inwestora. Zapewnił, że ma wszystko, czego potrzebuję. Gdy upadł temat w Kielcach, po kilku tygodniach zadzwonił do mnie. Znał ludzi z Wisły, wyglądał wiarygodnie. Stanąłem z boku, obserwowałem, czy uda mu się kupić klub. I kupił, a potem oszukał nas wszystkich.

Pan go swoim nazwiskiem uwiarygodnił.

Na pewno, biorę to na siebie i pierwszy biję się w pierś. Dostałem nauczkę, żeby nikomu już tak nie zaufać. Miałem też na pewno w pewnym momencie "klapki na oczach", bo bardzo chciałem uczestniczyć w takim sportowym projekcie.

Powiedział pan kiedyś: "W pewnym momencie, gdy zachłysnąłem się Bogiem, parę osób wykorzystało moją dobroć, moją naiwność, chęć pomocy".

Tak było, dawałem pieniądze na przeróżne cele, jakieś inwestycje. Każdego oceniałem po sobie. I zakładałem, że skoro ja nikogo nie oszukam, to inni też tego nie zrobią. A żona zawsze mi mówiła: "Nie oceniaj ludzi po sobie". Już się tego nauczyłem. Już taki naiwny i dobry nie jestem.

---

Marek Citko - były piłkarz m.in. Widzewa Łódź i Legii Warszawa, były reprezentant Polski. Mistrz Polski z Widzewem, grał z tym klubem w Lidze Mistrzów. Citko (rocznik 1974) pochodzi z Białegostoku, do Widzewa trafił z Jagiellonii. W połowie lat 90. zrobił furorę w sportowym świecie. Na boisku świetny technicznie, przebojowy, imponował grą, to był taki niepolski futbol. Błyszczał niekonwencjonalnymi zagraniami, to on w meczu Ligi Mistrzów z Atletico Madryt strzelił gola prawie z połowy boiska. Strzelił również gola Anglii na Wembley.

Interesowały się nim największe kluby świata z Milanem, Interem i Liverpoolem na czele. Największą ofertę przedstawił ówczesny mistrz Anglii - Blackburn, ale Citko odmówił transferu. 17 maja 1997 roku w meczu z Górnikiem Zabrze doznał kontuzji ścięgna Achillesa (dwa tygodnie później miał jechać na rozmowy z Liverpoolem). Uraz wykluczył go z gry na 16 miesięcy. Piłkarz przeszedł operację, ale wykonana była źle. Nogę "uratował" mu dopiero doktor Robert Śmigielski. Citko wrócił do gry, ale już nigdy potem nie prezentował takiej formy, jak przed urazem. Dziś jest menadżerem.

Źródło artykułu: