Włochy są najbardziej dotkniętym przez SARS-CoV-2 krajem na Starym Kontynencie - w Italii zakażonych zostało już 70 tys. osób. Blisko 7 tys. chorych zmarło - to najtragiczniejszy bilans pandemii na świecie. Zaraza opanowywała Półwysep Apeniński od północy. Pierwszą czerwoną strefą była Lombardia.
Jednym z głównych miast tego regionu jest Bergamo. W zeszłym tygodniu świat obiegły zdjęcia kolumny wojskowych ciężarówek wywożących z miasta ciała zmarłych z powodu koronawirusa, bo w Bergamo zabrakło miejsc w kostnicach i krematoriach. Jedna z gazet poświęciła na nekrologi aż dziesięć stron.
- Widziałem wykaz nekrologów i zdjęcia wojska. To uderzający widok. Zwłaszcza jeżeli pomyślę, że mogłem mijać te osoby na ulicy - mówił nam Olaf Kobacki, 18-letni piłkarz miejscowej Atalanty, dodając: - W szpitalu nie ma miejsc na leczenie zakażonych. Byłem w nim pod koniec zeszłego roku z powodu kontuzji. Jak sobie teraz to przypomnę, to nie wierzę, że mógł zostać zapełniony po brzegi. Więcej TUTAJ.
ZOBACZ WIDEO Koronawirus. Zbigniew Boniek o zarażeniu Bartosza Bereszyńskiego. "Przechodzi to tak, jak bardzo lekką grypę"
Zawodnikiem Atalanty jest też Arkadiusz Reca. Reprezentant Polski w sierpniu został wypożyczony do SPAL 2013, co wiązało się z przeprowadzką do położonej 200 km na wschód od Bergamo Ferrary. Ale zaraza szybko opanowała inne części kraju, w tym Emilia-Romagna, który stał się drugim najbardziej dotkniętym wirusem regionem Włoch.
Una impressionante colonna di mezzi militari ha attraversato questa sera il cuore di Bergamo, dal cimitero monumentale fino all'autostrada, con a bordo i feretri dei morti da coronavirus che il camposanto bergamasco non riesce più a gestire. (Cit. Ansa) pic.twitter.com/57wNf2DoX8
— Camilla Conti (@petunianelsole) March 18, 2020
- Sytuacja we Włoszech jest dramatyczna. Wszyscy wiemy, jak duża liczba zakażonych i zgonów pojawia się codziennie. Miejmy nadzieję, że coś się w końcu poprawi i nadejdą dni, kiedy te cyfry się zatrzymają. Wszyscy modlimy się o to, żeby sytuacja się uspokoiła i poprawiła - mówił nam Reca. Więcej TUTAJ.
W ekstremalnej sytuacji znalazł się też Damian Kądzior z Dinama Zagrzeb. Nie dość, że Chorwacja, jak cała Europa, toczy nierówną walkę z SARS-CoV-2, to w sobotę nad ranem kraj nawiedziło najsilniejsze trzęsienie ziemi od 1880 roku. Wstrząs o sile 5,3 w skali Richtera rozpoczął się o godz. 6:23.
Epicentrum trzęsienia znajdowało się 7 kilometrów na północ od stolicy Chorwacji, ale Kądzior odczuł jego skutki. - Trzęsienie ziemi najpierw wyrwało ze snu żonę, a po chwili ja też się obudziłem. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Przez pierwsze 10-15 sekund czułem, że zaczyna się koniec świata - mówił nam reprezentant Polski. Więcej TUTAJ.
- Ludzie w pośpiechu uciekali z domów, wsiadali w auta i wyjeżdżali. Jadąc za miasto, widzieliśmy, że kamienice posypały się jak domki z kart. Widzieliśmy samochody przygniecione gruzem. Do tego z uwagi na koronawirusa wszyscy byli w maskach, w rękawiczkach. Jakby zbliżała się apokalipsa - opisywał 27-latek.
Moc żywiołów
Pandemia SARS-CoV-2, która rozlała się na cały świat, paraliżując wszystkie dziedziny życia, jest wydarzeniem bez precedensu w nowożytnej historii. Ale to, co przeżył Kądzior, doskonale wie Błażej Augustyn. W 2016 roku trzęsienia ziemi nawiedzały region Marche.
W październiku ziemia zatrzęsła się pod Ascoli Piceno, w którym mieszkał Augustyn. Polski piłkarz musiał w pośpiechu uciekać z domu. - Była dokładnie 7:41. Zerwaliśmy się z łóżka. Uciekałem boso, niosąc córkę z drugiego piętra. Co tu dużo opowiadać? Właściwie, trudno cokolwiek powiedzieć. Najgorszy jest strach. Nawet nie wiemy, czy możemy spać spokojnie - mówił nam.
Demonstrację potężnej siły żywiołu na własne oczy zobaczył też Mateusz Bąk. Gdy w 2010 roku był zawodnikiem Maritimo Funchal, Maderę nawiedziły powódź i lawiny błotne, w wyniku których zginęło ponad 40 osób.
- Ciągle odbieram SMS-y z Polski z pytaniami, czy jestem cały. Ja na szczęście tak, bo mam tylko zniszczone przez błoto buty i klubowy dres. Ale zginęły dziesiątki osób - mówił "Super Expressowi", dodając: - Miasto zostało niemal w całości spustoszone. Wszędzie pełno szlamu, a w tunelach płyną rwące potoki. Mieszkańcy zostali bez domów i samochodów, które nawałnica wciągnęła do morza.
Sam przeżył chwilę grozy podczas jednego z treningów: - Woda przerwała zapory. W ciągu 10, 15 minut było jej po kolana! Zobaczyłem, że jakiś człowiek próbuje uciekać z parkingu dostawczym samochodem. Rzuciłem się do swojego auta i pojechałem za nim. Jechałem ulicą, a właściwie rwącym potokiem niosącym wielkie kamienie. Jechałem przed siebie, ale nic nie widziałem, bo z nieba lała się ściana wody. To było coś przerażającego.
Zakrwawiony puchar
Zbigniew Boniek będzie miał co opowiadać wnukom przy kominku. Na przykład to jak 29 maja 1985 roku jako pierwszy polski piłkarz wygrał Pucharu Europy. Ale pełną historię - jak ujęła to "La Gazzetta dello Sport" - "pucharu, z którego spływała krew", przedstawi im dopiero, jak podrosną.
To mógł być najlepszy dzień w karierze "Zibiego". Jego Juventus Turyn pokonał w finale Liverpool (1:0), a Polak był jednym z bohaterów spotkania na brukselskim Heysel. Tamten mecz to jednak jedna z najczarniejszych kart w historii futbolu. Heysel nie kojarzy się dziś z triumfem Starej Damy, tylko z niewyobrażalną tragedią.
Kilkadziesiąt minut przed pierwszym gwizdkiem na trybunach doszło do starć między kibicami Juventusu a Liverpoolu. Pod ich naporem runęła jedna z trybun. Zginęło 39 osób, a ponad 600 zostało rannych.
- Będąc w szatni, usłyszeliśmy potężny hałas i krzyki ludzi. Po wejściu na boisko zobaczyliśmy totalny chaos. Na murawie było pełno ludzi. Wielu kibiców Juventusu biegało z paniką w oczach. Szukali bliskich, znajomych, wołali o pomoc - opowiadał Boniek magazynowi "Futbol.pl".
- W miejscu, gdzie runął mur, kłębili się ludzie. Leżeli jeden na drugim, ściśnięci, bezskutecznie próbowali się oswobodzić. Służb porządkowych ani pomocy medycznej w ogóle nie było widać, kibice ratowali się nawzajem - dodawał.
Mimo katastrofy, UEFA nakazała klubom rozegranie meczu. Finał rozpoczął się z półtoragodzinnym opóźnieniem. W trakcie meczu na zawalonej trybunie trwała akcja ratunkowa służb medycznych i porządkowych.
- Nie chcieliśmy grać. Było jasne, że pod zawalonym murem są zabici, wielu ludzi zostało rannych. Mój wzrok uciekał w kierunku tej zawalonej ściany. Widziałem uwijające się tam służby, karetki pogotowia jeżdżące na sygnale w tą i z powrotem - opowiadał Boniek.
- Mecz rozgrywał się przede wszystkim w głowach. Trzeba było na półtorej godziny zapomnieć o śmierci, a myśleć o futbolu. Skoro już zapadła decyzja, że mamy grać, graliśmy - spuentował prezes PZPN.
W cieniu zamachów
Najcenniejsze trofeum w karierze Bońka jest skąpane we krwi, a reprezentacja Polski pierwszy sukces odniosła w cieniu zamachu palestyńskiej organizacji terrorystycznej na izraelską reprezentację olimpijską.
Atak rozpoczął się nad ranem 5 września 1972 roku, dziesiątego dnia XX Igrzysk Olimpijskich w Monachium. Wioska olimpijska szybko zaczęła przypominać arenę wojny. Nad miastem wznosiły się śmigłowce, na dachach budynków pozycje zajęli snajperzy, a ziemię opanowali żołnierze i policjanci.
Kilka godzin po uwięzieniu Izraelczyków przez Palestyńczyków drużyna Kazimierza Górskiego rozegrała w Ratyzbonie mecz II rundy fazy grupowej ze Związkiem Radzieckim (2:1).
- Pojechaliśmy na mecz, nie wiedząc, czy igrzyska nie zostaną przerwane. Na rozgrzewkę wychodziliśmy trzykrotnie. Kiedy w końcu dowiedzieliśmy się, że jednak gramy i zawody będą kontynuowane, poczuliśmy ulgę - mówił nam po latach Włodzimierz Lubański, ówczesny kapitan Biało-Czerwonych.
Polska wygrała dwa kolejne mecze i sięgnęła po złoty medal. Igrzyska były kontynuowane, ale atmosfera święta sportu się ulotniła. - Na każdym rogu stali uzbrojeni policjanci, a w drodze do restauracji towarzyszyła nam zawsze eskorta żołnierzy. Inna była też atmosfera. Brakowało naturalności i entuzjazmu. Ich miejsce zajęły refleksja i przygnębienie - opisywał Lubański.
Polscy sportowcy nie byli w 1972 roku celem Palestyńczyków, ale w 2017 roku zamach terrorystyczny przeżył Łukasz Piszczek. Drużyna Borussii Dortmund jechała klubowym autokarem na ćwierćfinałowy mecz Ligi Mistrzów z AS Monaco. Niedaleko pojazdu eksplodowały trzy ładunki wybuchowe. W każdej z bomb znajdowała się mieszanina nadtlenku wodoru i około 65 metalowych śrub o długości kilkunastu centymetrów.
W wyniku eksplozji ucierpiał Marc Bartra, który doznał silnych obrażeń przedramienia i musiał przejść operację. Za atakiem stał Siergiej W. Zamachowiec liczył na to, że zamach doprowadzi do spadku wartości akcji klubu na giełdzie, co z kolei miało przynieść mu spory zysk. W. został skazany na 14 lat więzienia.
Mecz Borussia - Monaco nie odbył się w pierwotnym terminie, ale UEFA wysłała piłkarzy na boisku już dzień później.
Pod "Żelazną Kopułą"
Kilka miesięcy w strachu przed terrorem żył Marcin Cabaj. Od maja do grudnia 2011 roku był związany z Hapoelem Beer Szewa - klubem z miasta położonego 50 km od Strefy Gazy. Kontrakt podpisał dwa miesiące po uruchomieniu w Beer Szewie "Żelaznej Kopuły" - systemu obrony powietrznej, który przechwytuje i niszczy rakiety wystrzeliwane ze Strefy Gazy - i kilka tygodni po jej pierwszej udanej interwencji.
Gdy przekonał się, że w Beer Szewie jest bezpiecznie, ściągnął do siebie rodzinę. I rozpoczął się koszmar. - Po trzech dniach ich pobytu zaczęły się ataki. W nocy nie pozwalały nam spać ciągłe alarmy, odgłosy strzelaniny, w dzień wciąż zerkaliśmy w niebo, czy nie nadlatują jakieś samoloty - opowiadał "Polska The Times".
- Żarty się skończyły, gdy pewnej nocy zadzwonił do mnie kapitan drużyny, mówiąc żebyśmy się schowali do domowego schronu. Wtedy zrozumiałem, że to pomieszczenie z grubymi żelaznymi drzwiami jak od sejfu, do czegoś jednak służy. Na miasto spadły 23 rakiety - wspominał.
Cabaj miał spędzić w Izraelu trzy lata, ale wytrzymał tylko kilka miesięcy. - Zdecydowałem się odejść, kiedy zginął jeden z pracowników klubu - przyznał. Klub nie robił mu trudności z rozwiązaniem umowy. W Hapoelu byli do tego przyzwyczajeni.
F-16 nad Ankarą
Konflikt izraelsko-palestyński ciągnie się od lat i nie przykuwa już mocno uwagi. Inaczej było w nocy z 15 na 16 lipca 2016 roku, kiedy oczy całego świata były skierowane na Turcję. Nad Bosforem doszło wtedy nieudanego wojskowego puczu, a w samym centrum wydarzeń znalazł się Łukasz Szukała.
Reprezentant Polski był wtedy zawodnikiem Osmanlisporu Ankara, a próbę dokonania przewrotu śledził z balkonu swojego mieszkania. Był w kontakcie z dziennikarzem Sebastianem Staszewskim, który w jego imieniu zdawał relację na Twitterze.
"Chyba atakują rząd turecki. Wojsko chce władzy. Coś wybuchło. Na twarzach czuliśmy ciepły podmuch. Nie wiem, co się dzieje. Wszędzie policja, wszystko zamknięte" - pisał zaprzyjaźnionemu dziennikarzowi.
"Wojsko atakuje! Wszędzie latają samoloty, helikoptery, coś wybucha. Wyłączyli nawet Twittera", "Jestem już w mieszkaniu. Ode mnie jest 300 metrów do tureckiej telewizji. Latają tu helikoptery, słyszysz chyba, i strzelają do budynku. Słyszymy strzały. Wyłączyli światła" - informował Szukała.
Mieszkanie Polaka było położone obok budynku telewizji TRT. "Pełno helikopterów. Co chwilę słychać strzały. Stoję na balkonie i widzę, jak ostrzeliwują ten wieżowiec" - donosił piłkarz.
Reprezentant Polski chciał ewakuować się z Turcji wynajętym samolotem, ale lotniska szybko zostały zamknięte. Zamach stanu trwał kilka godzin i pochłonął 312 żyć. Recep Erdogan odzyskał kontrolę nad państwem jeszcze świtem.