Bundesliga. Józef Kurzeja: Nie lękam się koronawirusa. Żałuję, że przez niego nie pójdę na derby
- Z powodu tej epidemii nie pójdę na dwa hitowe mecze Borussii. Szkoda, bo choć mam swoje lata, to wirusa się nie boję. Pewnie dlatego, że oswoiłem się z widokiem śmierci - opowiada były polski piłkarz, ordynator niemieckiego szpitala, fan futbolu.
Józef Kurzeja, były piłkarz Górnika Zabrze, ordynator kliniki radioterapii w niemieckim Witten w Zagłębiu Ruhry: W naszym szpitalu było kilka osób z koronawirusem, ale przebieg był niemal bezobjawowo. No, ale my nie jesteśmy placówką zakaźną.
Ale w jakimś aspekcie państwo doświadczyli zapewne skutków tej pandemii?
Tak, oczywiście. O wirusie przypominają nam procedury, konieczność noszenia maseczek, rękawiczek i częstego mycia rąk. Trudno jest gdziekolwiek wyjść, choć ja akurat dużo pracuję, więc aż tak bardzo tego nie odczuwam. Teraz odczuję, bo nie będę mógł się wybrać na mecz.
No tak, ale chyba tak w ogóle cieszy pana to, że jednak futbol wraca do gry?
No jasne, ale wie pan, w sobotę są wielkie niemieckie derby, i to obok mnie, Borussia, której kibicuję zmierzy się z Schalke. Odwieczni rywale, wielkie widowiska, potężne emocje. Nawet pan nie wie, jak bardzo chciałbym być na trybunach. No, ale nie można. A ja od dwóch lat mam abonament na sektor VIP. Kilka dni temu dostałem nawet paczkę. W ramach rekompensaty za utraconą możliwość zobaczenia spotkania na żywo. W środku jest puszka piwa, kiełbaski w słoiczku, chipsy, dwie flaszeczki szampana i kartka od Marco Reusa. Kapitan Borussii pisze, że będzie im brakować kibiców. Obiecują jednak, że w derbach z Schalke dadzą z siebie wszystko. No szkoda, że nie pójdziemy, a wybieraliśmy się większą grupą, dwie karty dla wnuków kupiłem. Oni się bardzo cieszyli, że pójdą, więc tym większy żal.
Straci pan nie tylko derby, ale i mecz z Bayernem.
I to kolejny ból, bo to jest taki mecz, na który czekam cały rok. Uwielbiam Borussię, ale za Bayernem szaleję. W latach 70-tych, wtedy kiedy grałem w Górniku Zabrze, Bayern był najlepszy na świecie. Trzy razy wygrywali wtedy Puchar Europy, czyli obecną Ligę Mistrzów. Mieli sześciu reprezentantów Niemiec w składzie. Znakomitego bramkarza Seppa Maiera, snajpera Gerda Mullera, no i Franza Beckenbauera. To była piekielnie mocna drużyna.
A ja myślałem, że pan kocha Bayern ze względu na Lewandowskiego.
To stara miłość, starsza niż Lewandowski. Pod nosem mam jednak Borussię. W ogóle żyję w regionie, gdzie mamy rywalizację Borussii z Schalke. Ja bym ją porównał do tego, co kiedyś działo się między Górnikiem i Ruchem. Często rozmawiam z niemieckimi kibicami obu klubów i widzę, jak oni są na te derbowe mecze napaleni, jak bardzo chcą, żeby to ich drużyna okazała się lepsza.
Pan już od dawna mieszka w Zagłębiu Ruhry, ale karnet na Borussię ma pan od dwóch lat. Dlaczego?
Abonament na Borussię nie jest tak łatwo dostać. I to pomimo tego, że kosztuje to masę pieniędzy. Swój pierwszy dostałem dzięki znajomemu okuliście, który dostał inną pracę i wyjechał. Ten okulista dowiedział się, że byłem piłkarzem i spytał, czy bym nie wziął tej jego karty. Zrobiłem to bez namysłu. Na ten sezon mam dwie karty. Jeden mecz, licząc obie, kosztuje mnie 870 euro. Jedna karta na sezon, to 12 tysięcy 500 euro plus podatek.
Za te pieniądze pewnie wolałby pan oglądać starą Borussię z Polakami: Lewandowskim, Piszczkiem i Błaszczykowskim?
Pewnie, że z Polakami była ciekawsza, ale ja tam lubię chodzić ze względu na fajną atmosferę. Borussia ma największy stadion w Niemczech, na każdym meczu jest 81 tysięcy. Pierwszy raz na tym stadionie byłem przed rozbudową, w 2006 roku, na meczu mistrzostw świata Polska - Niemcy, który pechowo przegraliśmy 0:1.
A która Borussia lepsza. Obecna, czy ta polska?
Trudno porównać, choć wydaje mi się, że obecna Borussia jest mniej więcej na tym samym poziomie, co stara. Wiem, że z Lewandowskim zdobyła mistrza Niemiec, a teraz nie może, ale ostatnie lata Bayern zdominował tak bardzo, że ciężko się przebić. Borussia gra widowiskowo, wspaniale, ale Bayern też to potrafi. Bayern jest mocny, bo zabiera innym najlepszych zawodników. Jak kiedyś Legia w Polsce. Ciężko to przeskoczyć, bo gra w Bayernie jest nobilitacją. Jak kiedyś gra w Górniku. Kiedy byłem w Śląsku Wrocław czołowym zawodnikiem i przyszła oferta z Górnika, to nie zastanawiałem się, czy mam tam iść. Nawet nie pytałem, ile zarobię i czy to będzie więcej niż mam. Górnik to była marka. Bayern też nią jest. Inna sprawa, że teraz argument finansowy jest ważniejszy niż kiedyś. Bayern musi dużo płacić chcąc konkurować z klubami z Hiszpanii i Włoch. Teraz to chyba tylko w Anglii można zarobić więcej niż w Bayernie.
Jak to się stało, że został pan lekarzem? Zawodowa gra w piłkę i studiowanie, to raczej trudna do połączenia kombinacja.
To jest ciekawa historia. Byłem zdecydowany na studia, ale rodzice nie mogli mi ich sfinansować. Powiedziałem, że trochę pogram i zarobię. Z takim nastawieniem poszedłem na medycynę. Grałem jednak wcześniej w reprezentacji juniorów, a kto raz założy koszulkę z orzełkiem na piersi, ten zaczyna mieć marzenia, z których nie potrafi zrezygnować. Na początku studiowałem w Poznaniu i grałem w Olimpii. Na drugim roku studiów zgłosił się jednak Śląsk Wrocław, więc się przeniosłem, bo chciałem być bliżej rodziców. Mieszkali w Paczkowie, 80 kilometrów od Wrocławia. Tak się złożyło, że tam piłkarsko eksplodowałem. Publiczność mnie napędzała. Myślę też, że akurat wtedy studia mi pomogły. Trenowałem sam, a chciałem być jak najlepiej przygotowany, więc nie oszukiwałem. Robiłem więcej niż trzeba. Nie jak na treningu z zespołem, gdzie jak trener odwróci głowę, to człowiek zaczyna odpoczywać. Kiedyś media były inne niż obecnie, ludzie mało o sobie wiedzieli. W końcu jednak dziekan zawołał minie do siebie i zapytał o to, co pan teraz, czyli jak ja to godzę.
I co pan odpowiedział?
Powiedziałem, proszę zobaczyć na moje stopnie. To jest ważne. Jak nie zdam, to znaczy, że się nie nadaję. Z drugiej strony żaden trener nie wystawi zawodnika tylko dlatego, że ten jest studentem medycyny. Nie szukałem dla siebie usprawiedliwienia, drogi na skróty. Kiedy koledzy szli na party, ja siedziałem z nosem w książkach. Wiedziałem, że nie będę grał wiecznie. Nie chciałem zostać po karierze bez zawodu, nie chciałem problemu. Po Górniku, jak wyjechałem do Austrii, zrobiłem jeszcze papiery trenerskie, ale wiedziałem, że nie będę szkoleniowcem. Ludzie zawsze będą chorować, więc wybór był oczywisty. Co ciekawe, nigdy nie zabiegałem o żadne stanowisko, a zostałem ordynatorem. Teraz ludzie wysyłają CV i piszą, czego to nie potrafią zrobić, a ja tylko byłem pilny i starałem się robić wszystko najlepiej, jak potrafię. A najbardziej cieszę się z tego, że nigdy nie musiałem szukać sensu życia. Dla mnie to była szkoła, piłka, rodzina i praca lekarza.