[b]
Dariusz Ostafiński, WP SportoweFakty: Epidemia dała się panu jakoś we znaki?[/b]
Józef Kurzeja, były piłkarz Górnika Zabrze, ordynator kliniki radioterapii w niemieckim Witten w Zagłębiu Ruhry: W naszym szpitalu było kilka osób z koronawirusem, ale przebieg był niemal bezobjawowo. No, ale my nie jesteśmy placówką zakaźną.
Ale w jakimś aspekcie państwo doświadczyli zapewne skutków tej pandemii?
Tak, oczywiście. O wirusie przypominają nam procedury, konieczność noszenia maseczek, rękawiczek i częstego mycia rąk. Trudno jest gdziekolwiek wyjść, choć ja akurat dużo pracuję, więc aż tak bardzo tego nie odczuwam. Teraz odczuję, bo nie będę mógł się wybrać na mecz.
No tak, ale chyba tak w ogóle cieszy pana to, że jednak futbol wraca do gry?
No jasne, ale wie pan, w sobotę są wielkie niemieckie derby, i to obok mnie, Borussia, której kibicuję zmierzy się z Schalke. Odwieczni rywale, wielkie widowiska, potężne emocje. Nawet pan nie wie, jak bardzo chciałbym być na trybunach. No, ale nie można. A ja od dwóch lat mam abonament na sektor VIP. Kilka dni temu dostałem nawet paczkę. W ramach rekompensaty za utraconą możliwość zobaczenia spotkania na żywo. W środku jest puszka piwa, kiełbaski w słoiczku, chipsy, dwie flaszeczki szampana i kartka od Marco Reusa. Kapitan Borussii pisze, że będzie im brakować kibiców. Obiecują jednak, że w derbach z Schalke dadzą z siebie wszystko. No szkoda, że nie pójdziemy, a wybieraliśmy się większą grupą, dwie karty dla wnuków kupiłem. Oni się bardzo cieszyli, że pójdą, więc tym większy żal.
ZOBACZ WIDEO: Ekspert ocenia powrót Bundesligi. "Dynamika zdarzeń jest olbrzymia. To jak serial na Netfliksie"
Straci pan nie tylko derby, ale i mecz z Bayernem.
I to kolejny ból, bo to jest taki mecz, na który czekam cały rok. Uwielbiam Borussię, ale za Bayernem szaleję. W latach 70-tych, wtedy kiedy grałem w Górniku Zabrze, Bayern był najlepszy na świecie. Trzy razy wygrywali wtedy Puchar Europy, czyli obecną Ligę Mistrzów. Mieli sześciu reprezentantów Niemiec w składzie. Znakomitego bramkarza Seppa Maiera, snajpera Gerda Mullera, no i Franza Beckenbauera. To była piekielnie mocna drużyna.
A ja myślałem, że pan kocha Bayern ze względu na Lewandowskiego.
To stara miłość, starsza niż Lewandowski. Pod nosem mam jednak Borussię. W ogóle żyję w regionie, gdzie mamy rywalizację Borussii z Schalke. Ja bym ją porównał do tego, co kiedyś działo się między Górnikiem i Ruchem. Często rozmawiam z niemieckimi kibicami obu klubów i widzę, jak oni są na te derbowe mecze napaleni, jak bardzo chcą, żeby to ich drużyna okazała się lepsza.
Pan już od dawna mieszka w Zagłębiu Ruhry, ale karnet na Borussię ma pan od dwóch lat. Dlaczego?
Abonament na Borussię nie jest tak łatwo dostać. I to pomimo tego, że kosztuje to masę pieniędzy. Swój pierwszy dostałem dzięki znajomemu okuliście, który dostał inną pracę i wyjechał. Ten okulista dowiedział się, że byłem piłkarzem i spytał, czy bym nie wziął tej jego karty. Zrobiłem to bez namysłu. Na ten sezon mam dwie karty. Jeden mecz, licząc obie, kosztuje mnie 870 euro. Jedna karta na sezon, to 12 tysięcy 500 euro plus podatek.
Za te pieniądze pewnie wolałby pan oglądać starą Borussię z Polakami: Lewandowskim, Piszczkiem i Błaszczykowskim?
Pewnie, że z Polakami była ciekawsza, ale ja tam lubię chodzić ze względu na fajną atmosferę. Borussia ma największy stadion w Niemczech, na każdym meczu jest 81 tysięcy. Pierwszy raz na tym stadionie byłem przed rozbudową, w 2006 roku, na meczu mistrzostw świata Polska - Niemcy, który pechowo przegraliśmy 0:1.
A która Borussia lepsza. Obecna, czy ta polska?
Trudno porównać, choć wydaje mi się, że obecna Borussia jest mniej więcej na tym samym poziomie, co stara. Wiem, że z Lewandowskim zdobyła mistrza Niemiec, a teraz nie może, ale ostatnie lata Bayern zdominował tak bardzo, że ciężko się przebić. Borussia gra widowiskowo, wspaniale, ale Bayern też to potrafi. Bayern jest mocny, bo zabiera innym najlepszych zawodników. Jak kiedyś Legia w Polsce. Ciężko to przeskoczyć, bo gra w Bayernie jest nobilitacją. Jak kiedyś gra w Górniku. Kiedy byłem w Śląsku Wrocław czołowym zawodnikiem i przyszła oferta z Górnika, to nie zastanawiałem się, czy mam tam iść. Nawet nie pytałem, ile zarobię i czy to będzie więcej niż mam. Górnik to była marka. Bayern też nią jest. Inna sprawa, że teraz argument finansowy jest ważniejszy niż kiedyś. Bayern musi dużo płacić chcąc konkurować z klubami z Hiszpanii i Włoch. Teraz to chyba tylko w Anglii można zarobić więcej niż w Bayernie.
A czy Lewandowski jest w stanie pobić rekord Mullera, który strzelił 40 bramek w sezonie 1970/71.
Po tej przerwie spowodowanej koronawirusem, to nic nie wiadomo. Wcześniej Robert był na dobrej drodze, miał szansę. Strzelił w tym sezonie 25 bramek. Zostało dziewięć kolejek, więc musiałby mieć średnią powyżej jednego gola na spotkanie. Jednak kto wie? Bayern jest w dobrej formie. Bez względu na to, jak to się skończy, dla Polaka mieszkającego w Niemczech to jest przyjemne, że Lewandowski jest tu instytucją. Pochwalę się na pierwszym meczu Borussii z Bayernem, tym wyjazdowym, byłem, choć kupienie wejściówek na Bayern jest praktycznie niemożliwe.
Co pan myśli, jako lekarz, o rozporządzeniu: gramy bez publiczności.
Odpowiem jako kibic. Mam negatywny stosunek do tego. Według mnie, to samo nieszczęście nie tylko dla kibiców, ale i piłkarzy. Gra się dla przyjemności, ale przede wszystkim dla ludzi. Piłkarzy przekonano jednak do tego, że najważniejsze są pieniądze, a telewizja i sponsorzy płacą tyle, że wpływy z widowni można pominąć. Dochód z dnia meczu stanowi w klubach 10 do 15 procent budżetu, więc nas, kibiców, kluby nie potrzebują.
Gorzkie słowa.
Powiem panu, że ja to byłem wcześniej przekonany, że nawet zwrócą nam część pieniędzy za niewykorzystany karnet. Z tymi abonamentami to jest jednak tak, że 60 procent kwoty, którą płaci kibic, to jest widowisko i jedzenie, a 40 procent to reklama. Mogę sobie wziąć w ramach karnetu reklamę w gazetce meczowej Borussii. Z tego jednak zrezygnowałem, bo jeszcze kibice Schalke przestaliby do mnie do kliniki przychodzić. Jak dostałem w prezencie maskę w barwach BVB, to akurat przyszedł pacjent w dresie Schalke. Jak mnie zobaczył, powiedział, że chyba jest tu ostatni raz. "Pan doktor, jak widzę, nie idzie w tym samym kierunku, co ja", powiedział. To był oczywiście żart, ale maseczkę zmieniłem i założyłem taką niebieską, żeby było bardziej w barwach Schalke. Leczenie nie ma ograniczeń. Do mnie mogą przyjść wszyscy kibice. Jestem też osobą bardzo religijną, ale mam nie tylko leczenie chrześcijańskie, ale i protestanckie.
Wróćmy do koronawirusa i pytania o kibiców na stadionie. Nie jest to przesadzone? Nie można by tego zrobić inaczej?
Jest przesadzone. Dla mnie te mecze bez kibiców, to dowód na to, jak bardzo posunęła się komercjalizacja. Nie liczy się kibic, lecz to, by dostać pieniądze z umów. W Dortmundzie mówi się o najpiękniejszej publiczności na świecie, ale sezon będzie dokończony bez niej
A nie było opcji, żeby trochę poczekać i jednak spróbować powalczyć o wejście kibiców na stadion?
Czas goni ligę. Jest też problem prawny, który nie pozwala zakończyć bieżących rozgrywek później niż 30 czerwca. Do tego dnia obowiązują kontrakty z zawodnikami. Dlatego teraz mamy taki ekspres i trochę nowości. W meczu będzie można dokonać pięciu zamiast trzech zmian. Przy czym dwie z nich tylko w przerwie.
Kiedy, pana zdaniem, nastąpi ten realny powrót kibiców na stadiony?
Od września. Z drugiej strony chyba można uznać to za moje marzenie, bo ten wirus jest inny niż wszystkie. W przypadku poprzednich epidemii było tak, że to lekarze mówili rządzącym, co mają robić. Teraz to od polityków wyszły wszystkie zakazy i obostrzenia. Mam takie wrażenie, że w mediach dominuje jedna linia. Osoby, które mają inne zdanie niż pani kanclerz Merkel są pomijane. Jest szereg teorii na to, dlaczego tak się dzieje. Musimy się jednak podporządkować, choć ludzie pytają, dlaczego jest tak, że jedni nie mogą nic, a milionerom pozwala się na wszystko. Nie wszystkim podoba się to, że piłka wraca. Wychodzi bowiem na to, że za pieniądze można kupić wszystko. Powtórzę, że dla mnie, jako dla byłego piłkarza, jest nie do przyjęcia, że gramy mimo pustych trybun, bo do wzięcia jest kasa z telewizji i od sponsora. Publiczność jest niczym sól dodana do zupy. Jak grałem, to dla tych 30, 40 tysięcy wypruwałem sobie żyły dla kibiców. Chciałem, żeby wychodzili zadowoleni. W końcu poświęcili mi swój czas i pieniądze.
Z racji wieku jest pan w grupie ryzyka? Boi się pan?
Z racji specjalizacji mam tyle do czynienia ze śmiercią, że nikt mnie nią nie postraszy. Zresztą jestem też pobożnym chrześcijaninem, który wierzy, że to życie na ziemi, wszystko co mamy, zostało pożyczone. Kiedyś musimy to oddać. Tak to traktuję. Wierzę w życie wieczne, a jak ktoś w nie wierzy, to nie boi się śmierci. Bardzo się zdziwiłem, kiedy kościół podporządkował się i wpadł w ten główny trend mówienia o koronawirusie. Przecież kościół uznaje życie pozagrobowe, więc to chyba jednak powinno wyglądać inaczej. Wracając jednak do pytania, odpowiem, że życie na ziemi zawsze jest ryzykiem, a ja w grupie zagrożenia jestem od dawna. Jak wszystkie osoby starsze. I nie tylko koronawirus nam zagraża.
Co pan ma na myśli?
Mam pacjentów z chorobami nowotworowymi i osłabioną odpornością. W ich przypadku wystarczy grypa i mogą umrzeć. Koronawirus jest o tyle niebezpieczny, że agresywnie atakuje płuca i układ oddechowy. Nie demonizujmy jednak koronawirusa, bo wiele osób umiera na inne choroby. Ja bym się zapytał, że skoro wiemy, że palenie papierosów to śmierć, to dlaczego nie zakazuje się ich produkcji? Dlaczego nikt nie wycofał broni palnej, choć ona zabija. Koronawirus nie jest od niej ani mniej, ani bardziej niebezpieczny. Mam 72 lata, pracuję i cieszę się z życia. Ze sportu wyniosłem jednak naukę, że nie zawsze się wygrywa, a przegrać trzeba umieć. W przypadku piłki szczęśliwe jest to, że za chwilę jest następny mecz i można się zrewanżować. W przypadku wirusa tak nie jest. Niemniej w życiu nie wolno się poddawać, trzeba myśleć pozytywnie. Ja tak robiłem. Wielu mnie ostrzegało przed wyjazdem do Austrii, ale wszystko się udało. Usłyszałem, że mam szczęście. A jak na to, że szczęście idzie z góry, że człowiek dostaje to, na co zasłużył.
Jak to się stało, że został pan lekarzem? Zawodowa gra w piłkę i studiowanie, to raczej trudna do połączenia kombinacja.
To jest ciekawa historia. Byłem zdecydowany na studia, ale rodzice nie mogli mi ich sfinansować. Powiedziałem, że trochę pogram i zarobię. Z takim nastawieniem poszedłem na medycynę. Grałem jednak wcześniej w reprezentacji juniorów, a kto raz założy koszulkę z orzełkiem na piersi, ten zaczyna mieć marzenia, z których nie potrafi zrezygnować. Na początku studiowałem w Poznaniu i grałem w Olimpii. Na drugim roku studiów zgłosił się jednak Śląsk Wrocław, więc się przeniosłem, bo chciałem być bliżej rodziców. Mieszkali w Paczkowie, 80 kilometrów od Wrocławia. Tak się złożyło, że tam piłkarsko eksplodowałem. Publiczność mnie napędzała. Myślę też, że akurat wtedy studia mi pomogły. Trenowałem sam, a chciałem być jak najlepiej przygotowany, więc nie oszukiwałem. Robiłem więcej niż trzeba. Nie jak na treningu z zespołem, gdzie jak trener odwróci głowę, to człowiek zaczyna odpoczywać. Kiedyś media były inne niż obecnie, ludzie mało o sobie wiedzieli. W końcu jednak dziekan zawołał minie do siebie i zapytał o to, co pan teraz, czyli jak ja to godzę.
I co pan odpowiedział?
Powiedziałem, proszę zobaczyć na moje stopnie. To jest ważne. Jak nie zdam, to znaczy, że się nie nadaję. Z drugiej strony żaden trener nie wystawi zawodnika tylko dlatego, że ten jest studentem medycyny. Nie szukałem dla siebie usprawiedliwienia, drogi na skróty. Kiedy koledzy szli na party, ja siedziałem z nosem w książkach. Wiedziałem, że nie będę grał wiecznie. Nie chciałem zostać po karierze bez zawodu, nie chciałem problemu. Po Górniku, jak wyjechałem do Austrii, zrobiłem jeszcze papiery trenerskie, ale wiedziałem, że nie będę szkoleniowcem. Ludzie zawsze będą chorować, więc wybór był oczywisty. Co ciekawe, nigdy nie zabiegałem o żadne stanowisko, a zostałem ordynatorem. Teraz ludzie wysyłają CV i piszą, czego to nie potrafią zrobić, a ja tylko byłem pilny i starałem się robić wszystko najlepiej, jak potrafię. A najbardziej cieszę się z tego, że nigdy nie musiałem szukać sensu życia. Dla mnie to była szkoła, piłka, rodzina i praca lekarza.
Józef Kurzeja, 72 lata. Polski piłkarz, pomocnik, wychowanek Sparty Paczków. Grał m. in. w Śląsku Wrocław i Górniku Zabrze. W tym ostatnim występował w latach 1973-79, rozegrał 131 meczów, strzelił 7 bramek. Po wyjeździe z Polski grał w austriackich klubach: SV Heid Stockerau i FC Sankt Veit. Stamtąd trafił do Niemiec, gdzie już w 100 procentach poświęcił się medycynie, którą studiował jeszcze w czasach gry w Śląsku i Górniku. Obecnie jest ordynatorem niemieckiej kliniki radioterapii w Zagłębiu Ruhry.
Czytaj także:
Żużlowiec na kwarantannie. Tęskni za synami skaczącymi po głowie
Ostafiński: Symboliczna złotówka, procenty i kapitan Schettino