Obecni prezydenci klubów Primera Division są w większości sprawnymi, dobrze wykształconymi menedżerami, którzy kalkulują każdy swój ruch i ważą słowo. Pierwszy milion zarobili ich rodzice. Może dlatego w porównaniu ze swymi poprzednikami sprzed 30-40 lat, to ludzie nudni.
Tamci bowiem mieli rozmach, fantazję, byli wręcz lekko niepoczytalni. Tworzyli jedyny w swoim rodzaju klimat hiszpańskiego futbolu, nawet bardziej niż piłkarze i trenerzy. I dlatego też warto przypomnieć kilku z nich. Nie zamieszczamy tu ich zawodowych biografii, listy dokonań, lecz raczej zbiór anegdot, których stali się bohaterami w trakcie swoich rządów.
W Atletico
Wiadomo, że najsłynniejszym ze słynnych jest Jesus Gil, demoniczny prezydent Atletico w latach 1987-2003, u którego żaden trener nie znał nigdy dnia, ani godziny. Gdy w 1987 roku stawał do wyborów (Atletico było wtedy, jak dziś Real i Barca, własnością swoich socios), złożył kilka księżycowych obietnic daleko wykraczających poza futbol.
ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Czy mecze piłkarskie są bezpieczne? Specjalista nie ma wątpliwości. "Duńskie badania to potwierdzają"
Przyrzekł na przykład, że rzekę Manzanares, nad którą (w dosłownym sensie) wisiał (nie leżał) ówczesny klubowy stadion, zmieni z płytkiej i zamulonej w żeglowną i umieści na niej barkę-restaurację, w której będą obsługiwani jedynie socios Atletico. Ostatecznie musieli się oni zadowolić tylko transferem Paulo Futre, który na prezentację został dostarczony helikopterem nie na stadion, lecz do modnej dyskoteki Jacara. Portugalski skrzydłowy był wielką miłością Gila. - Gdybym nie miał jaj, zostałby moim narzeczonym - powiedział kiedyś o nim.
Dziennikarze, z uwagi na znaczną tuszę, nazywali go King Kongiem. Na stadion, by obejrzeć trening pierwszego zespołu, zdarzało mu się przyjechać na koniu, bo był miłośnikiem tych zwierząt. Innych zresztą też - w domu miał tropikalną ptaszarnię. Gdy Atletico zdobyło mistrzostwo w 1996 roku, wynajął 16 karoc (zaprzężono do nich 50 koni), którymi obwoził bohaterów po ulicach Madrytu, całkowicie paraliżując miasto.
Legendarny bramkarz Atletico z tamtych lat, Abel Resino, wspominał, jak wyglądały jego negocjacje z Gilem w sprawie przedłużenia umowy: - Na wieść o tym, że spotkałem się z trenerem Barcelony Johanem Cruyffem, Gil zadzwonił do mnie osobiście. Powiedział, że spotkamy się w najbliższy weekend w jego posiadłości. Przyjechałem ze swoją żoną, przywitała nas żona Gila i powiedziała, żebyśmy poszli dalej, bo prezydent jest na basenie albo w siłowni. Okazało się, że siedzi w jacuzzi. Kazał mi wejść do siebie.
- Zaprotestowałem, bo nie miałem odpowiedniego stroju, no i w ogóle sytuacja była dziwna. Polecił swojemu ochroniarzowi znaleźć mi jakieś kąpielówki i, chcąc nie chcąc, musiałem wskoczyć. I tak żeśmy sobie rozmawiali o przedłużeniu umowy siedząc w jednym jacuzzi, każdy w swoim kącie. Osiągnęliśmy szybko porozumienie, nie miałem wtedy agenta i czułem się onieśmielony sytuacją - wspominał Resino.
Ciekawe, czy po sfinalizowaniu umowy Gil zaproponował podwładnemu partię "chińczyka"? Był bowiem wielkim fanem tej gry, namiętnie bawił się nią w domu z dziećmi, ale proponował w zasadzie wszystkim. Inną jego namiętnością była karciana gra tute. Znakomitego kompana do niej znalazł w osobie... Lorenzo Sanza, prezydenta Realu w latach 1995-2000.
Wedle szeptanych wtedy opowieści panowie mieli się potajemnie odwiedzać i rżnąć w karty całymi nocami! - Tak się zdarzało. Oprócz tute graliśmy jeszcze w mus i chinchon - opowiadał po latach Sanz (nie udało nam się ustalić, pod jakimi nazwami gry te znane są w Polsce, o ile w ogóle są znane).
Z Sanzem Gil pozostawał w dobrych relacjach, natomiast nie znosił jego poprzednika, Ramona Mendozy. Nazwał go kiedyś Idi Aminem z Chamartin, a wtedy ten epitet miał swój ciężar gatunkowy. Gdy miał przygotowane pieniądze na transfer Fernando Hierro z Realu Valladolid, ale został uprzedzony przez Mendozę, z tej złości całą kasę wydał na kolekcję luksusowych zegarków, którymi obdarował następnie współpracowników, mówiąc im: - To prezent od seniora Ramona.
Następcą Gila został w 2003 roku Enrique Cerezo. To bodaj najbarwniejszy z obecnych prezydentów klubów Primera Division: weselszy, bardziej bezpośredni, przypominający trochę prezydentów z dawnych lat. Nie jest bowiem żadnym pochodzącym z bogatej rodziny ponurym biznesmenem zapatrzonym w tabelki i szukającym na siłę PR-u, lecz self made manem, producentem filmowym, który na co dzień obcuje z artystami, więc i coś od nich musiał przejąć.
Wiele jego wypowiedzi do dziś jest wspominanych z uśmiechem na ustach. "Odejście Kuna Aguero? Wierzcie mi, że na zebraniach zarządu gadamy o babach, a nie o jakimś Kunie", "Ostatnio dobrze nam idzie za granicą: w Monaco, Hamburgu, Barcelonie", "Fulham to wspaniała drużyna, o której nie wiem absolutnie nic", "Mamy tylko jeden malutki problem: brakuje nam pieniędzy" - prawda, że jest w tych frazach pewien łobuzerski urok?
W Realu
Ramon Mendoza rządził klubem w latach 1985-95, a z Gilem rywalizował nie tylko na piłkarskich stadionach, ale i na hipodromie, gdyż również był namiętnym koniarzem. Może dlatego byli na siebie tak zawzięci?
Mendoza był z jednej strony wielkim panem, a z drugiej uwielbiał bratać się z tłumem. Jako bogacz i snob przyjaźnił się z Giorgio Armanim, otwierał sklepy z jego ubraniami w Madrycie, zamawiał u niego wdzianka dla piłkarzy Realu. Sam też ubierał się wytwornie, wyłącznie w koszule i garnitury. Lubił być manifestacyjnie rozrzutny, kiedyś za przejście trzech rund w Pucharze Mistrzów kupił wszystkim zawodnikom po mercedesie, a specjalne premie wypłacał im chętnie i za wszystko.
Gdy obejmował rządy, w Hiszpanii mówiło się, że Real jest klubem skromnych ciułaczy, nie to co Barcelona, opływająca w luksusy pod rządami Josepa Nuneza. Mendoza postanowił zmienić taki wizerunek swego klubu i szybko uporał się z tym zadaniem. Żeby móc natychmiast popisać się swą szczodrością, nosił zawsze po kieszeniach nieprawdopodobnie grube pliki banknotów, a na napiwki - pełno bilonu. Płacił każdemu i za wszystko.
Druga strona jego natury ujawniała się jednak bardzo często. Był namiętnym palaczem, ale gdy wyciągał paczkę, to czuł się obowiązany poczęstować wszystkich znajdujących się wokół, podchodził więc na przykład do dziennikarzy proponując szluga. Gdy natomiast skończyły mu się, chodził i sępił od wszystkich, co zdarzało mu się zresztą dosyć często.
Dziennikarzy zresztą chętnie zapraszał do domu, prawie każdy kiedyś dostąpił tego zaszczytu, więc go uwielbiali. Jednemu ze swych przyjaciół, Jesusowi de Polanco, pomógł w zakupie pakietu akcji medialnego koncernu Grupo Prisa, wydawcy "AS-a" - to od tego czasu dziennik ten jest zawsze bardzo promadrycki.
Mendoza bardzo chętnie wdawał się też w pogwarki z ochroniarzami na Santiago Bernabeu. Gdy Real pewnego razu pod jego nieobecność wygrał El Clasico w Barcelonie, pojechał na lotnisko Barajas witać bohaterów, wmieszał się w tłum kibiców i razem z nimi skandował: "Kto nie skacze, ten Polaco, eh, eh, eh" (Katalończyków do dziś nazywa się w Hiszpanii Polakami). W Barcelonie mocno go za to skrytykowano. On się oczywiście głosami stamtąd nie przejmował, a wręcz przeciwnie: replikował.
Lubił sobie zażartować. Pewnego razu lecąc do Barcelony w sprawach prywatnych, zauważył, że na ten sam samolot okrętuje się także trener Barcy Johan Cruyff. Tak zakręcił, żeby dostać miejsce obok niego. Wszyscy pasażerowie widzieli ich siedzących razem przez całą podróż, news szybko przedostał się do mediów, które oczywiście od razu zaczęły spekulować.
Niedawno zmarły Lorenzo Sanz był człowiekiem o trochę innym temperamencie. Mendoza, który musiał oddać władzę w 1995 roku opowiadał potem, że jego następca pierwszy raz w życiu zapalił cygaro, gdy on go nim poczęstował, gratulując wyboru. Zapewne nie kłamał, bo Sanz był dyrektorem w jego zarządzie, więc znał go dobrze. Poznali się w 1985 na madryckim hipodromie La Zarzuela (ach, te konie!) i stali się nierozłączni.
[nextpage]
Sanz do finansów nie miał głowy, ale dwa razy wygrał z Realem Ligę Mistrzów, a poza tym był powszechnie lubianym człowiekiem. Cieszył się opinią człowieka, który nie zadziera nosa. Pewnego razu do jednej z kibicek Realu przyjechał narzeczony z Jaen wraz z kilkoma przyjaciółmi, by zwiedzić Santiago Bernabeu. Okazało się, jednak, że z powodu remontu słynny tour jest niedostępny. Towarzystwo poszło więc na drinka do baru La esquina de Bernabeu, gdzie akurat pił kawę sam Lorenzo Sanz. Panienka przedstawiła mu sytuację, a on powiedział krótko: - Chodźcie za mną.
Wprowadził grupę do środka, znalazł pracownika muzeum i kazał mu oprowadzić ich po stadionie. Gdy dziewczyna zaczęła dziękować, powiedział: - Nie ma za co. Wszyscy madridistas to moja rodzina. I tak właśnie myślał. W myśl tej zasady po latach pogodził się nawet z Florentino Perezem, który podczas kampanii wyborczej oskarżył go o przeniewierstwo.
Co do rodziny zaś... Gdy w 1999 roku przedstawiał kibicom nowego zawodnika, Michela Salgado, powiedział: - Mam nadzieję, że zostanie z nami na wiele lat. I został, do dziś. Wkrótce bowiem poznał, a następnie poślubił córkę prezydenta Marię Luz, Malulę. Kiedy, już nie będąc prezydentem, po jednym z klasyków, za zgodą Joana Laporty, Sanz wszedł z żoną do szatni Barcelony, Samuel Eto'o rzucił się jej na szyję krzycząc: - Mamo, jakże się za tobą stęskniłem. Za tatą na pewno też.
W Barcelonie
Twórca wielkiej Barcelony, Josep Luis Nunez (1978-2000), miał w Madrycie status persona non grata. Dochrapał się tego zaszczytu wskutek stałych wycieczek personalnych pod adresem szefów, trenerów i piłkarzy Realu. "Hugo Sanchez podczas każdego meczu pluje na naszych zawodników i napastuje ich. Gdyby był graczem Barcelony, wylatywałby co tydzień z boiska" - oto próbka.
Podczas klasyków zdarzało mu się nawet wykonywać w kierunku loży zajmowanej przez szefów Los Blancos obsceniczne gesty. |Jedyne, co należałoby z nim zrobić, to zamknąć go w jakiejś klatce. Jego zachowanie jest niedopuszczalne" - powiedział kiedyś Mendoza.
Co ciekawe, Nunez kilka razy chciał kupić Hugo Sancheza, a dopiero gdy ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu, zaczął go obrażać. Także Ronaldo usłyszał z jego ust wiele przykrych słów po tym, jak opuścił klub, chociaż i w jego przypadku winę ponosił właśnie prezydent, który od Sancheza wolał Steve'a Archibalda, a Ronaldo nie chciał dać podwyżki. - Nie mamy Ronaldo, ale mamy 15 milionów w kasie - skwitował fiasko negocjacji z agentem Brazylijczyka.
Dla zawodników, którzy grali w Barcelonie, miał jednak wiele czułości. Pewnego dnia u drzwi jego domu rozległ się dzwonek. Na progu stał Bernd Schuster z żoną Gaby. - Nie mamy pieluch dla naszego synka - powiedział Niemiec. Został zaproszony na drinka, a w tym czasie Gaby z żoną Nuneza, Marią Luisą, pojechały na zakupy. Gdy zaś w 1981 roku porywacze uprowadzili napastnika Quiniego, Nunez natychmiast zapakował do walizki wyjęte z domowego sejfu 100 milionów peset i ogłosił, że wsiada z nią do samochodu i jest gotów zapłacić okup na dowolnej stacji benzynowej. Policja poradziła sobie jednak inaczej.
Jego następca Joan Gaspart potrafił wprawić ludzi w osłupienie. Gdy po raz kolejny zapytano go, czy Rivaldo zostanie w Barcelonie, czy też będzie wkrótce sprzedany, odparł: - Ile razy mam wam powtórzyć, że Rivaldo nigdzie nie odejdzie. Nie rozumiecie po hiszpańsku? Może wolicie po chińsku? Proszę bardzo: chunchinchuachinchanchunchi!".
Też uwielbiał prowokować rywali z Madrytu. Jego wywody "nasi kibice rzucili w Figo łbem świni? Nikt nie lubi, jak ktoś przyjeżdża do jego domu, by go prowokować", "jak mnie przyjęto na Santiago Bernabeu? Najmilszą dla mnie osobą była babcia klozetowa. Reszta pań i panów traktowała mnie jak powietrze. Więc to właśnie z panią w toalecie uciąłem sobie pogawędkę", "dwie najpopularniejsze panie na Santiago Bernabeu to mamy moja i Luisa Enrique", "co do Realu, to mam tylko jedno marzenie: zobaczyć go w Segunda B albo jeszcze lepiej, w Tercera", "jedni rodzą się z prestiżem, inni muszą stale potwierdzać swoją wartość tytułami" - zrobiły karierę i sprawiły, że także on od pewnego momentu nie był w Madrycie mile widziany.
O Barcelonie mawiał zaś tak: "To najpiękniejsza kobieta świata. Nie można wręcz nie być w niej zakochanym".
W Sewilli
Prezydenci klubów ze stolicy Andaluzji z pierwszej dekady obecnego stulecia: Manuel Ruiz de Lopera i Jose Maria del Nido należeli do gości o wyjątkowym temperamencie, godnym temperamentu kibiców obu klubów. Naprawdę serdecznie się nie znosili i nie szczędzili sobie afrontów, zwłaszcza podczas meczów derbowych.
O ile jednak Lopera (rządził Betisem w latach 1996-2006) na stadion Sevilli nie docierał, o tyle del Nido zawsze chciał towarzyszyć swej drużynie podczas starcia na Estadio Benito Villamarin (nigdy nie użył nazwy Estadio Manuel Ruiz de Lopera, jaka obowiązywała za czasów Lopery).
Pewnego razu został posadzony zupełnie sam, a na fotelu nad nim umieszczono olbrzymie popiersie Lopery z ironicznie uśmiechnięta twarzą. W akcie odwetu dyrektorzy Betisu podczas najbliższej wizyty na Ramon Sanchez Pizjuan mimo upału nie dostali przez cały mecz ani szklanki wody.
W 1995 roku Lopera o mało nie pobił się w telewizyjnym programie na żywo z wcześniejszym prezydentem Sevilli Luisem Cuervą. Zarzucił mu alkoholizm, "bo ciągle go widzę z whisky". - Piję, bo umiem pić, inaczej niż ty - odparł Cuerva. - Dlatego piję wodę - odparował Lopera i ruszył na interlokutora, na szczęście dziennikarz był szybszy. W 2007 chciał z kolei pobić krytykującego go dziennikarza Andresa Ocanę.
Używający zawsze specyficznego, nie dla wszystkich zrozumiałego języka (mówiło się o konieczności opracowania słownika lopersko-hiszpańskiego) prezydent był człowiekiem pełnym energii. Gdy 31 października 2001 roku dowiedział się, że w domu pomocnika Benjamina trwa właśnie halloweenowa impreza piłkarzy, natychmiast się tam udał w towarzystwie trenera Juande Ramosa. Najdroższy wówczas futbolista świata, Denilson, gdy ujrzał Loperę w drzwiach, natychmiast wyskoczył oknem w obawie, że jak go prezydent zobaczy wstawionego, to mu nie zapłaci.
Z zaskoczenia pojawił się także na ślubie Joaquina, w prezencie (ostatecznie zwróconym) przynosząc... Puchar Króla wywalczony właśnie przez zespół. Kilka lat wcześniej, gdy zaczęły dochodzić go słuchy, że skrzydłowy włóczy się po nocach, wynajął detektywa, by go śledził. Piłkarz dowiedziawszy się o tym wyskoczył z pretensjami, na co Lopera powiedział: - Detektyw poprosił mnie o podwyżkę, bo od pięciu nocy nie widział rodziny.
Lopera i Joaquin na zmianę kochali się i nienawidzili. Rok po ślubie Joaquin uparł się, by odejść do Valencii. Lopera zanim go sprzedał, wypożyczył na kilka dni do Albacete. - Oni też mają białe koszulki, a są fajniejszym klubem - powiedział.
W 1999 roku zaniepokojony faktem, że jego nowy nabytek, brazylijski stoper Andrei Frascarelli gra cały czas słabo, a wygląda z tygodnia na tydzień gorzej, pojawił się wieczorem niezapowiedziany na przedmeczowym zgrupowaniu, bez pukania wtargnął do pokoju zawodnika i... przyłapał go na jedzeniu wielkiej buły z konserwą bunkrowaną pod łóżkiem. Frascarelli dostał karę w wysokości półrocznych zarobków.
Del Nido obejmując w 2002 roku stanowisko prezydenta Sevilli, powiedział, że skromnością nikt jeszcze niczego nie wygrał, więc on oświadcza od razu, że będzie najlepszym prezydentem w jej dziejach. W sumie... dotrzymał słowa. A przy okazji dostarczył wszystkim wiele powodów do śmiechu.
Zawsze utrzymywał, że jego ludzie są najlepsi. - Rijkaard prowadziłby u mnie rezerwy, a Ronaldinho byłby zmiennikiem - powiedział przed meczem o Superpuchar Europy w 2007 roku, który Sevilla istotnie wygrała 3:0.
Słynna była jego wyprawa do Pampeluny na mecz z Osasuną w trakcie Wielkiego Tygodnia. Wcześniej obiecał, że weźmie jako ważny członek udział w tradycyjnej procesji swego bractwa ciągnącej ulicami Sewilli. Na kwadrans przed końcem spotkania w Nawarze wyszedł więc ze stadionu, złapał samolot do stolicy Andaluzji, na lotnisku wsiadł na motor i akurat zdążył na rozpoczęcie pochodu.
Gdy Sevilla walczyła o Puchar Króla w 2010 roku, na każdym meczu pojawiał się w szczęśliwym, jak twierdził, sombrero. Do Joana Laporty, kiedy w Katalonii narastały niepodległościowe nastroje, mówił "panie Lapuerta", czyli hispanizując jego nazwisko. Ten odpowiadał mu: "Szanowny panie Del Niu...".
Najgorsi i najlepsi
Do miana najgorszego prezydenta w historii Primera Division jest dwóch mocnych kandydatów: Dmitri Piterman i Juan Soler. Pierwszy w 2003 roku kupił Racing Santander. Od razu wsławił się odważnymi tekstami. "Louis van Gaal to najgorszy trener świata", "nie mówcie mi, że się nie znam na futbolu, jako dziecko strzelałem gole nawet tyłkiem". Oczywiście nie był głupi, tylko cyniczny. Zarówno Racing, jak wszystkie inne kluby, w których wylądował, długo lizały rany po jego odejściu, bo zostały przezeń wyssane jak ofiary wampira.
Soler to całkiem odmienny przypadek. Zastąpił na stanowisku prezydenta Valencii kochanego przez kibiców Jaime Ortiego, który na najważniejsze mecze Che zakładał perukę w klubowych barwach, integrował się z kibicami, autentycznie Valencię kochał. Soler przejmując stery Valencii, znany był w mieście jako bon vivant, sybaryta, nieudacznik, klaun.
W 2004 roku został prezydentem klubu, gdyż jego obrzydliwie bogaty ojciec Bautista Soler postanowił znaleźć mu wreszcie jakieś zajęcie, by w wieku 48 lat przestał się obijać, tyć i zajął czymś konkretnym. Kupiwszy akcje od innego byłego prezydenta, Paco Roiga zmontował więc koalicję, która wprowadziła do zarządu sześciu nowych członków i zapewniła fotel szefa juniorowi.
Ten miał usta pełne frazesów dotyczących dobra i rozwoju Valencii, ale jeśli chodzi o czyny, to po prostu przepijał klubowy majątek. Jego wydatki z klubowego konta na cele reprezentacyjne rosły z miesiąca na miesiąc. Liczyło się dlań tylko życie w skrajnym luksusie, mniejsza o to, czy za pieniądze klubowe - traktowane jako własne - czy za ojca.
Nie krępował się wcale. Wynajmował jachty, obsypywał podarunkami kochanki, brał od agentów łapówki za kupowanie piłkarzy. Nic dziwnego, że kierowana przez kogoś takiego Valencia szybko roztrwoniła swój kapitał, a kibicom pozostało tylko zapomnieć o bardzo udanych latach 1999-2004.
Przypomnieliśmy powyżej postaci byłych charyzmatycznych prezydentów wszystkich hiszpańskich klubów należących w ostatnim ćwierćwieczu do ligowej czołówki, poza jednym - Villarreal CF. Tu jednak jest to niemożliwe, ponieważ odkąd klub w 1998 roku po raz pierwszy awansował do ekstraklasy, ma tylko jednego szefa - Fernando Roiga, brata Paco.
Kontrolny pakiet akcji kupił w 1997 roku, zachęcony przez ówczesnego - i aktualnego -dyrektora sportowego Jose Manuela Llanezę. - Kiedy pierwszy raz wszedłem do siedziby klubu był tam tylko Llaneza i maszyna do pisania - tak wspominał moment przejęcia władzy. Potem jednak stale swój klub rozwijał. Jeśli Soler był najgorszym prezydentem hiszpańskiego klubu w XXI wieku, to Roig - najlepszym.
O nim akurat brakuje anegdot podobnych do większości opowiedzianych powyżej, bo raczej wolał milczeć, niż wygadywać głupoty, zostać w domu, niż iść tam, gdzie go nie brakowało. Ale jedna się znajdzie, raz bowiem odpłynął. Oto w 2006 roku zorganizował w miejskim ratuszu ceremonię nadania tytułu Adoptowanego Syna Villarreal swemu osobistemu potomkowi, nazwiskiem Fernando Roig Nogueroles! Zapachniało trochę starożytnym Rzymem, albo i Bizancjum.
Kibice wolą jednak pamiętać inną historię związaną z bardzo cenionym w lokalnym środowisku prezydentem. 2 czerwca 2013 roku Villarreal rozgrywał na Mini Estadi w Barcelonie mecz z Barcą B, w którym zwycięstwo dawało powrót do Primera Division. Przed spotkaniem dyrektor sportowy Llaneza wespół z szefem witali przed stadionem wszystkich kibiców Submarinos, którzy wybrali się na ten mecz. A po spotkaniu Roig razem z piłkarzami biegał wokół sektora zajmowanego przez fanów gości i przybijał z nimi piątki.
Leszek Orłowski, "Piłka Nożna"