LaLiga. Jesus Gil, Lorenzo Sanz, Ramon Mendoza, Josep Luiz Nunez i Joan Gaspart - galeria hiszpańskich wariatów

- Gdybym nie miał jaj, Futre zostałby moim narzeczonym - wyznał kiedyś Jesus Gil, legendarny prezydent Atletico Madryt. To jedna z najbarwniejszych postaci w historii LaLiga, ale do galerii hiszpańskich wariatów załapało się też kilka innych.

Piłka Nożna
Piłka Nożna
Jesus Gil Getty Images / Neal Simpson / Na zdjęciu: Jesus Gil

Obecni prezydenci klubów Primera Division są w większości sprawnymi, dobrze wykształconymi menedżerami, którzy kalkulują każdy swój ruch i ważą słowo. Pierwszy milion zarobili ich rodzice. Może dlatego w porównaniu ze swymi poprzednikami sprzed 30-40 lat, to ludzie nudni.

Tamci bowiem mieli rozmach, fantazję, byli wręcz lekko niepoczytalni. Tworzyli jedyny w swoim rodzaju klimat hiszpańskiego futbolu, nawet bardziej niż piłkarze i trenerzy. I dlatego też warto przypomnieć kilku z nich. Nie zamieszczamy tu ich zawodowych biografii, listy dokonań, lecz raczej zbiór anegdot, których stali się bohaterami w trakcie swoich rządów.

W Atletico

Wiadomo, że najsłynniejszym ze słynnych jest Jesus Gil, demoniczny prezydent Atletico w latach 1987-2003, u którego żaden trener nie znał nigdy dnia, ani godziny. Gdy w 1987 roku stawał do wyborów (Atletico było wtedy, jak dziś Real i Barca, własnością swoich socios), złożył kilka księżycowych obietnic daleko wykraczających poza futbol.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Czy mecze piłkarskie są bezpieczne? Specjalista nie ma wątpliwości. "Duńskie badania to potwierdzają"
Przyrzekł na przykład, że rzekę Manzanares, nad którą (w dosłownym sensie) wisiał (nie leżał) ówczesny klubowy stadion, zmieni z płytkiej i zamulonej w żeglowną i umieści na niej barkę-restaurację, w której będą obsługiwani jedynie socios Atletico. Ostatecznie musieli się oni zadowolić tylko transferem Paulo Futre, który na prezentację został dostarczony helikopterem nie na stadion, lecz do modnej dyskoteki Jacara. Portugalski skrzydłowy był wielką miłością Gila. - Gdybym nie miał jaj, zostałby moim narzeczonym - powiedział kiedyś o nim.

Dziennikarze, z uwagi na znaczną tuszę, nazywali go King Kongiem. Na stadion, by obejrzeć trening pierwszego zespołu, zdarzało mu się przyjechać na koniu, bo był miłośnikiem tych zwierząt. Innych zresztą też - w domu miał tropikalną ptaszarnię. Gdy Atletico zdobyło mistrzostwo w 1996 roku, wynajął 16 karoc (zaprzężono do nich 50 koni), którymi obwoził bohaterów po ulicach Madrytu, całkowicie paraliżując miasto.

Legendarny bramkarz Atletico z tamtych lat, Abel Resino, wspominał, jak wyglądały jego negocjacje z Gilem w sprawie przedłużenia umowy: - Na wieść o tym, że spotkałem się z trenerem Barcelony Johanem Cruyffem, Gil zadzwonił do mnie osobiście. Powiedział, że spotkamy się w najbliższy weekend w jego posiadłości. Przyjechałem ze swoją żoną, przywitała nas żona Gila i powiedziała, żebyśmy poszli dalej, bo prezydent jest na basenie albo w siłowni. Okazało się, że siedzi w jacuzzi. Kazał mi wejść do siebie.

- Zaprotestowałem, bo nie miałem odpowiedniego stroju, no i w ogóle sytuacja była dziwna. Polecił swojemu ochroniarzowi znaleźć mi jakieś kąpielówki i, chcąc nie chcąc, musiałem wskoczyć. I tak żeśmy sobie rozmawiali o przedłużeniu umowy siedząc w jednym jacuzzi, każdy w swoim kącie. Osiągnęliśmy szybko porozumienie, nie miałem wtedy agenta i czułem się onieśmielony sytuacją - wspominał Resino.

Ciekawe, czy po sfinalizowaniu umowy Gil zaproponował podwładnemu partię "chińczyka"? Był bowiem wielkim fanem tej gry, namiętnie bawił się nią w domu z dziećmi, ale proponował w zasadzie wszystkim. Inną jego namiętnością była karciana gra tute. Znakomitego kompana do niej znalazł w osobie... Lorenzo Sanza, prezydenta Realu w latach 1995-2000.

Wedle szeptanych wtedy opowieści panowie mieli się potajemnie odwiedzać i rżnąć w karty całymi nocami! - Tak się zdarzało. Oprócz tute graliśmy jeszcze w mus i chinchon - opowiadał po latach Sanz (nie udało nam się ustalić, pod jakimi nazwami gry te znane są w Polsce, o ile w ogóle są znane).

Z Sanzem Gil pozostawał w dobrych relacjach, natomiast nie znosił jego poprzednika, Ramona Mendozy. Nazwał go kiedyś Idi Aminem z Chamartin, a wtedy ten epitet miał swój ciężar gatunkowy. Gdy miał przygotowane pieniądze na transfer Fernando Hierro z Realu Valladolid, ale został uprzedzony przez Mendozę, z tej złości całą kasę wydał na kolekcję luksusowych zegarków, którymi obdarował następnie współpracowników, mówiąc im: - To prezent od seniora Ramona.

Następcą Gila został w 2003 roku Enrique Cerezo. To bodaj najbarwniejszy z obecnych prezydentów klubów Primera Division: weselszy, bardziej bezpośredni, przypominający trochę prezydentów z dawnych lat. Nie jest bowiem żadnym pochodzącym z bogatej rodziny ponurym biznesmenem zapatrzonym w tabelki i szukającym na siłę PR-u, lecz self made manem, producentem filmowym, który na co dzień obcuje z artystami, więc i coś od nich musiał przejąć.

Wiele jego wypowiedzi do dziś jest wspominanych z uśmiechem na ustach. "Odejście Kuna Aguero? Wierzcie mi, że na zebraniach zarządu gadamy o babach, a nie o jakimś Kunie", "Ostatnio dobrze nam idzie za granicą: w Monaco, Hamburgu, Barcelonie", "Fulham to wspaniała drużyna, o której nie wiem absolutnie nic", "Mamy tylko jeden malutki problem: brakuje nam pieniędzy" - prawda, że jest w tych frazach pewien łobuzerski urok?

W Realu

Ramon Mendoza rządził klubem w latach 1985-95, a z Gilem rywalizował nie tylko na piłkarskich stadionach, ale i na hipodromie, gdyż również był namiętnym koniarzem. Może dlatego byli na siebie tak zawzięci?

Mendoza był z jednej strony wielkim panem, a z drugiej uwielbiał bratać się z tłumem. Jako bogacz i snob przyjaźnił się z Giorgio Armanim, otwierał sklepy z jego ubraniami w Madrycie, zamawiał u niego wdzianka dla piłkarzy Realu. Sam też ubierał się wytwornie, wyłącznie w koszule i garnitury. Lubił być manifestacyjnie rozrzutny, kiedyś za przejście trzech rund w Pucharze Mistrzów kupił wszystkim zawodnikom po mercedesie, a specjalne premie wypłacał im chętnie i za wszystko.

Gdy obejmował rządy, w Hiszpanii mówiło się, że Real jest klubem skromnych ciułaczy, nie to co Barcelona, opływająca w luksusy pod rządami Josepa Nuneza. Mendoza postanowił zmienić taki wizerunek swego klubu i szybko uporał się z tym zadaniem. Żeby móc natychmiast popisać się swą szczodrością, nosił zawsze po kieszeniach nieprawdopodobnie grube pliki banknotów, a na napiwki - pełno bilonu. Płacił każdemu i za wszystko.

Druga strona jego natury ujawniała się jednak bardzo często. Był namiętnym palaczem, ale gdy wyciągał paczkę, to czuł się obowiązany poczęstować wszystkich znajdujących się wokół, podchodził więc na przykład do dziennikarzy proponując szluga. Gdy natomiast skończyły mu się, chodził i sępił od wszystkich, co zdarzało mu się zresztą dosyć często.

Dziennikarzy zresztą chętnie zapraszał do domu, prawie każdy kiedyś dostąpił tego zaszczytu, więc go uwielbiali. Jednemu ze swych przyjaciół, Jesusowi de Polanco, pomógł w zakupie pakietu akcji medialnego koncernu Grupo Prisa, wydawcy "AS-a" - to od tego czasu dziennik ten jest zawsze bardzo promadrycki.

Mendoza bardzo chętnie wdawał się też w pogwarki z ochroniarzami na Santiago Bernabeu. Gdy Real pewnego razu pod jego nieobecność wygrał El Clasico w Barcelonie, pojechał na lotnisko Barajas witać bohaterów, wmieszał się w tłum kibiców i razem z nimi skandował: "Kto nie skacze, ten Polaco, eh, eh, eh" (Katalończyków do dziś nazywa się w Hiszpanii Polakami). W Barcelonie mocno go za to skrytykowano. On się oczywiście głosami stamtąd nie przejmował, a wręcz przeciwnie: replikował.

Lubił sobie zażartować. Pewnego razu lecąc do Barcelony w sprawach prywatnych, zauważył, że na ten sam samolot okrętuje się także trener Barcy Johan Cruyff. Tak zakręcił, żeby dostać miejsce obok niego. Wszyscy pasażerowie widzieli ich siedzących razem przez całą podróż, news szybko przedostał się do mediów, które oczywiście od razu zaczęły spekulować.

Niedawno zmarły Lorenzo Sanz był człowiekiem o trochę innym temperamencie. Mendoza, który musiał oddać władzę w 1995 roku opowiadał potem, że jego następca pierwszy raz w życiu zapalił cygaro, gdy on go nim poczęstował, gratulując wyboru. Zapewne nie kłamał, bo Sanz był dyrektorem w jego zarządzie, więc znał go dobrze. Poznali się w 1985 na madryckim hipodromie La Zarzuela (ach, te konie!) i stali się nierozłączni.
Czy dobrze pamiętasz Jesusa Gila i jego ekscentryczne decyzje?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×