Premier League. Liverpoolu droga na szczyt. Koniec 30-letniego oczekiwania

Getty Images / VI Images / Na zdjęciu: piłkarze Liverpool FC
Getty Images / VI Images / Na zdjęciu: piłkarze Liverpool FC

Gdy pojawiła się informacja, że sezon Premier League może nie zostać dokończony, serca kibiców Liverpoolu zadrżały. Rozgrywki jednak wróciły, a The Reds są dzięki temu o dwa kroki od pierwszego od 30 lat mistrzostwa Anglii.

Był Liverpool Rafaela Beniteza, a wcześniej Gerarda Houliera. Oba święciły triumfy w Europie, ale po trofeum w Premier League sięgnąć się nie udało. Kilka lat temu na Anfield wrócił Kenny Dalglish, który jako ostatni zdobył z drużyną mistrzostwo kraju, lecz i on nie był w stanie poprowadzić drużyny do sukcesu. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że powiedzie się to ekipie z sezonu 2019/2020 prowadzonej przez Juergena Kloppa.

Niemiec prowadzi drużynę od października 2015 roku. To był ten szalony sezon, w którym wszyscy faworyci musieli ukłonić się beniaminkowi, drużynie Leicester City. Lisy sięgnęły po pierwszy tytuł w swojej historii, a Liverpool z jednej strony w lidze zajął dopiero ósme miejsce, a z drugiej doszedł do finału Ligi Europy.

Wierność popłaca

Już wtedy Klopp miał w swojej drużynie takie postaci, jak Dejan Lovren, Divock Origi, Jordan Henderson, Roberto Firmino czy Adam Lallana, które dziś stoją przed szansą uniesienia w górę upragnionego trofeum. Od sezonu 2016/2017 czerwone barwy przywdziewa też Sadio Mane, a rok później dołączył do niego Mohamed Salah. Oni, razem z Firmino, tworzą jeden z najsilniejszych tercetów ofensywnych w Europie.  Doczekali się nawet piosenki na swoją cześć, która odbiła się szerokim echem po internecie.

Skończyło się za to miejsce dla Philippe Coutinho, który został sprzedany do Barcelony za 90 milionów euro. Te wszystkie puzzle Juergena Kloppa musiały się ułożyć w całość i potrzebowały na to trochę czasu. Niemieckiemu szkoleniowcowi wybaczono to, że w sezonie 2016/2017 nie udało się sięgnąć po żadne trofeum. Ba, The Reds nie zagrali nawet w żadnym finale. A w lidze zajęli dopiero czwarte miejsce.

I choć do Ligi Mistrzów musieli przedzierać się przez eliminacje, rok później zagrali w wielkim finale z Realem Madryt. Ale po drodze pokonali FC Porto, Manchester City i AS Roma, za każdym razem strzelając dużo bramek. Liverpool w oczach nawet tych mniej uważnie śledzących kibiców stał się drużyną, którą po prostu da się lubić.

Najsłabsze ogniwo - bramkarz

We wspominanym finale dwie bramki Królewskim podarował bramkarz, Loris Karius. Wtedy po raz pierwszy wyszło na jaw najsłabsze ogniwo drużyny z Anfield. Spektakularne wpadki zaliczył też Alisson, a w sezonie 2019/2020 Adrian zawalił drużynie dwumecz 1/8 finału z Atletico Madryt.

- Nie będziemy go winić przez sekundę. Nie wiem, co robisz, ale zachowuj szacunek, byłoby naprawdę miło, ponieważ nie chciał tego robić. Oczywiście to akceptujemy, ale dziś nie wydaje się to właściwe - odpowiedział dziennikarzowi, który zapytał go o całą sytuację na pomeczowej konferencji prasowej.

- Zdaję sobie sprawę, że jestem naprawdę kiepskim przegranym, zwłaszcza gdy chłopcy tak bardzo się starają przeciwko światowej klasy graczom po drugiej stronie, którzy bronią się dwoma rzędami po cztery - dodał.

Ale trzeba oddać, że na krajowym podwórku bilans Liverpoolu pod każdym względem robi wrażenie. Z 29 meczów nie wygrał tylko dwóch. A na korzyść bramkarzy The Reds przemawia zaledwie 21 straconych bramek, najmniej spośród wszystkich drużyn ligi. W końcu wszystko ułożyło się tak, by piłkarze z czerwonej części Merseyside mogli sięgnąć po tytuł.

Od lat własne problemy mają Arsenal FC czy Manchester United. Chelsea FC przeplata znakomite sezony średnimi lub słabymi. Tottenham Hotspur w drugiej dekadzie XXI wieku ciągle pojawia się w czołówce, ale gdy należy wykonać decydujący krok, kogucia stopa ciągle się potyka. Największą i najtrudniejszą przeszkodą dla tego Liverpoolu był więc tak naprawdę tylko Manchester City.

Już przed rokiem byliśmy świadkami pasjonującego wyścigu po tytuł. Wygrał go właśnie klub z błękitnej części Manchesteru. Ale do ostatniej kolejki potknięcie Obywateli mógł wykorzystać Liverpool. W bezpośrednich starciach najpierw padł bezbramkowy remis na Anfield, a w rundzie rewanżowej The Citizens wygrali 2:1. I choć udało się w pięknym stylu wygrać Ligę Mistrzów, pozostała mała rysa na szkle w postaci przegranej walki w Anglii.

Świętowanie przełożone

W tym sezonie jednak kibice z Liverpoolu są w stanie wybaczyć swojej drużynie odpadnięcie z Champions League. Dodatkowo złożyło się tak, że może to się stać po meczu derbowym z Evertonem (o ile Manchester City przegra dzień później swoje spotkanie). Na linii kibicowskiej w mieście Beatelsów nie ma konfliktu, więc w normalnych okolicznościach zanosiłoby się na wielkie świętowanie. I wiele wskazuje na to, że do niego dojdzie, ale później. Kiedy dokładnie? Nie wiadomo.

- Fakt, że nie będziemy świętować w taki sposób, o jakim od zawsze marzyliśmy nie jest przyjemny, to jasne. Czuję to samo, co wszyscy. Samotne świętowanie na Anfield, a następnie powrót do domu, to nie jest ekscytujący pomysł. My będziemy chcieli cieszyć się z tytułu z kibicami. Nawet jeśli oznacza to fetę w połowie następnego sezonu, na przykład po 12. lub 13. kolejce - mówił dla BBC Juergen Klopp.

Serca kibiców, którzy czekają na mistrzostwo Anglii od 1990 roku i czasów Iana Rusha, Kenny'ego Dalglisha i innych z pewnością zadrżały, gdy istniało zagrożenie, że rozgrywek z sezonu 2019/2020 nie uda się dokończyć. Na szczęście dla nich, po trzech miesiącach przerwy Premier League wróciła do gry. Liverpool FC przedostatni krok może wykonać może zaledwie niecałe półtora kilometra od domu, po drugiej stronie Stanley Park.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Barcelona pokazała niesamowite nagranie. Zobacz, co wyczynia ten dzieciak!

Źródło artykułu: