Gdy w ostatnich latach Robert Lewandowski głośno narzekał, że Bayern nie robi (czytaj: nie wydaje) wystarczająco dużo, by wygrać Ligę Mistrzów, nadziewał się na kontry, że sam nie robi wszystkiego, by poprowadzić zespół do triumfu. Krytykujący Polaka - nie tylko Niemcy, bo wśród nich był m.in. Artur Wichniarek (więcej TUTAJ) - mieli rację, bo "Lewy" w decydujących momentach po prostu zawodził.
Do dwumeczu z Chelsea nie strzelił gola w ośmiu kolejnych spotkaniach fazy pucharowej Champions League. Rok temu Virgil van Dijk z Liverpoolu wyłączył go z gry jak stare radio i Bayern pożegnał się z rozgrywkami już po 1/8 finału - najwcześniej od 2011 roku.
Teraz Lewandowski wytrącił przeciwnikom argumenty z rąk. Bayern rozbił Chelsea 7:1 i zameldował się w ćwierćfinale, a bilety do Lizbony drużynie ufundował właśnie Polak. W pierwszym meczu (3:0) strzelił gola, a przy dwóch asystował. I to mimo gry z pęknięta kością piszczelową! W rewanżu (4:1) był jeszcze lepszy, bo zdobył dwie bramki i zaliczył dwie asysty.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: rzut wolny, z którego śmieje się cały świat. Co oni narobili?!
To jego najlepszy występ w fazie pucharowej Ligi Mistrzów od pamiętnego półfinału z Realem Madryt w 2013 roku, w którym skompletował czteropak. Zarazem to jasny sygnał, że w tym sezonie nikt i nic - nawet kontuzja i pandemia - nie jest w stanie powstrzymać go przed realizacją wielkiego marzenia, jakim jest triumf w Lidze Mistrzów.
W tym roku determinację ma tym większą, że Złotego Buta na ostatniej prostej pozbawił go Ciro Immobile (nieco niesprawiedliwie, bo przecież średnią zdobytych bramek miał o wiele niższą), a FIFA i "France Football" odwołały plebiscyty, których był faworytem i w końcu mógłby wyjść z cienia Kazimierza Deyny i Zbigniewa Bońka.
Wiążąc się z Bayernem do 2023 roku, skazał się na dożywocie w Monachium i porzucił marzenie o zostaniu bohaterem spektakularnego transferu. Na sukces z reprezentacją Polski też - spójrzmy prawdzie w oczy - nie ma co liczyć. Jest już najbardziej utytułowanym polskim piłkarzem, ale Liga Mistrzów to brakujący klejnot w jego koronie.
"Kiedy, jeśli nie teraz?" - chciałoby się zapytać. W końcu rozgrywa sezon życia. Zdobył już 53 bramki - swój dotychczasowy rekord pobił aż o 10 trafień, a jego gole dały Bayernowi mistrzostwo i Puchar Niemiec. W samej Lidze Mistrzów strzelił 13 goli - to dorobek, który wcześniej udało się zgromadzić tylko Lionelowi Messiemu i Cristiano Ronaldo. Ale żaden nie zrobił tego szybciej od niego - "Lewy" potrzebował do tego tylko 7 spotkań.
Każdy jego występ w tej edycji Champions League to bramkowy koncert, ale Polak jest nie tylko wirtuozem fortepianu. Za strojenie go wziął się już dawno temu, krytykując publicznie politykę transferową klubu. A dwumecz z Chelsea pokazał, że w tej trasie koncertowej dźwiga shankly'owy instrument na własnych barkach, a nie liczy na pomoc innych.
Teraz czas na finałowe tournee. 23 sierpnia Lewandowski może dać w Lizbonie show, jakiego świat jeszcze nie widział. Nie było bowiem dotąd piłkarza, który w jednym sezonie został mistrzem kraju, zdobywcą krajowego pucharu i triumfatorem Ligi Mistrzów, a do tego zgarnął potrójną koronę strzelców. Takich nut nie znają nawet Messi i Ronaldo.
Czytaj również -> Popis Lewandowskiego. Bayern w ćwierćfinale
Czytaj również -> "Lewy" coraz bliżej podium klasyfikacji wszech czasów