Holandia - Polska. Piłkarze szczekają na dziennikarzy. Wielka awantura i kary

Getty Images / Keystone / Na zdjęciu: Grzegorz Lato
Getty Images / Keystone / Na zdjęciu: Grzegorz Lato

46 lat temu na pokładzie samolotu do Amsterdamu, gdzie Polacy lecieli na mecz z Holandią, doszło do skandalu. Gwiazdy polskiej piłki zaczęły szczekać na dziennikarzy, m.in. Zbigniew Boniek i król strzelców mundialu Grzegorz Lato.

Kalendarium potyczek holendersko-polskich zawiera także obyczajową historię, o której głośno było w całej Polsce. - Z głupiego żartu zrobiła się sprawa, która trafiła do prokuratora - opowiada nam Grzegorz Lato, jedyny polski król strzelców mundialu - z Niemiec, z 1974 r. 41 lat temu on i reprezentacja Polski "obszczekali" dziennikarzy, ci zgłosili zdarzenie władzom i wybuchła z tego wielka afera.

Wszystko działo się w październiku 1979 roku. "Biało-Czerwoni" lecieli wówczas do Amsterdamu, by rozegrać mecz eliminacji mistrzostw Europy 1980 z Holandią (1:1, bramka Wojciecha Rudego).

Do najciekawszych wydarzeń doszło w samolocie, lecz zaczęło się już w trakcie zgrupowania w hotelu. - Byliśmy wtedy w Rybniku Kamieniu. Przed wyjazdem na spotkanie jeden z młodych dziennikarzy wszedł bez pukania do pokoju Antoniego Szymanowskiego, gdy ten spał, i zaczął nalegać na wywiad. Antek się obudził i wyrzucił tego pana - opowiada WP SportowymFaktom Grzegorz Lato, ówczesny kadrowicz i uczestnik meczu z Holandią.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: tak się wygłupia słynny piłkarz

"Szakal między nami"

Dalszy ciąg nastąpił w hotelowej kawiarni. - Ten sam dziennikarz pojawił się potem na dole. Siedziałem tam ja, Zbigniew Boniek i jeszcze kilku innych zawodników. W pewnym momencie Zbyszek mówi: "chodźmy stąd, szakal między nami". Chodziło oczywiście o tego dziennikarza. No i potem się zaczęło. Napisał, że reprezentacja potraktowała go strasznie i nazwała szakalem - powiedział Lato.

- Jesienna wyprawa do Amsterdamu od początku przebiegała pod znakiem wzajemnych pretensji między dziennikarzami a zawodnikami. W jednej z gazet przeczytaliśmy notatkę "Maniery Panów Reprezentantów" - nie zgadzaliśmy się z podanymi tam faktami. Owszem, dziennikarz miał kłopoty ze zdobyciem informacji, ale przecież wpadł jak po ogień na zgrupowanie i nie powinien oczekiwać, że świat zacznie się kręcić wokół niego. Mieliśmy swoje sprawy, swoje zajęcia, więc gdyby trochę poczekał... Ale dowiedzieliśmy się, że jesteśmy źle wychowanymi, nieliczącymi się z nikim i niczym - tak tę sytuację wspomina Boniek w książce "Zibi, czyli Boniek" autorstwa Romana Kołtonia.

We wspomnianej publikacji pojawia się słowo "pies" zamiast "szakal", a cała rozmowa w kawiarni miała dotyczyć losowania grup eliminacji mistrzostw świata 1982, w którym "Biało-Czerwoni" trafili na NRD oraz Maltę.

- Nasi reprezentanci, kiedy dowiedzieli się, że znów przyjdzie im walczyć z zespołem NRD, wydali wprawdzie kilka okrzyków bojowych typu: "Teraz im pokażemy" lub "No, to będzie okazja do rewanżu" (za przegrane kwalifikacje mistrzostw Europy 1980), ale w głębi duszy musieli się poczuć zdenerwowani, bo jeden z nich, wodzirej nie tylko na boisku, zauważywszy chcącego zanotować ich pierwsze wrażenia po tej wiadomości reportera "Przeglądu Sportowego", uciszył dyskutujących kolegów: "Panowie, cisza, jest pies między nami" - czytamy w książce.

Szczekanie w samolocie

Reprezentanci nie pozostali dłużni i za to co przeczytali na swój temat w gazecie, odegrali się na żurnaliście na pokładzie samolotu. Wtedy zawodnicy i dziennikarze często podróżowali na mecze razem. - W samolocie niektórzy piłkarze zaczęli szczekać, ktoś inny wył i wszyscy dziennikarze się na nas śmiertelnie obrazili - opowiada Lato.

- W pewnym momencie zrobiło się poważnie. Ci, co szczekali najgłośniej, aż tak nie oberwali. Cała uwaga skupiła się na mnie, Zbigniewie Bońku, Antonim Szymanowskim i Stanisławie Terleckim. Dziennikarze zgłosili zajście do władz, a jako że były to czasy komuny, wszystkim zajął się prokurator z Warszawy - dodał Lato.

Komedia przed trybunałem

Zwykły wybryk przerodził się w bardzo poważną sprawę. - Niektórzy żądali, by nas zawieszono. Prokurator nie chciał nas tak karać, zagotował się i spytał tych, co donieśli, czy ma zawieszać zawodników za żart, bo sobie poszczekali. Skończyło się ostatecznie naganą - przyznał.

Dziennikarzom też się dostało. - Odpokutowali za swoje i przez jakiś czas nie udzielaliśmy im żadnych wywiadów. To były jakieś jaja, żeby taka sprawa kończyła się przed prokuratorem - śmieje się po latach król strzelców MŚ 1974.

Na jakiś czas skończyły się też wspólne podróże. - Wcześniej bywało tak, że dziennikarze spali w naszych pokojach. Pomagaliśmy im, bo nigdy nie dostawali z redakcji zbyt dużych pieniędzy na delegacje. Lataliśmy razem samolotami, jeździliśmy też autobusami, ale w pewnym momencie to się skończyło, bo po sprawie ze szczekaniem nie mieliśmy ochoty ich wpuszczać. Po czasie oczywiście sytuacja została załagodzona. Wiadomo, że każdy kij ma dwa końce i dla obu stron przeproszenie się było najlepszym wyjściem - oznajmił Lato.

Komisja dyscyplinarna jak inkwizycja

Boniek nie podchodził do sprawy tak humorystycznie jak Lato i we wspomnieniach mocno krytykował całe postępowanie dyscyplinarne.

- Z ludzi, którzy niepotrzebnie się wygłupiali, natychmiast przekształciliśmy się w grupę sportowców, która jest oazą wszelkiego zła. A jak działa komisja dyscyplinarna? To jedyne ciało orzekające - ze znanych mi - przed którym trzeba udowadniać swoją niewinność. Każdy, kto otwiera drzwi sali obrad, jest kandydatem na skazańca, przeciwko niemu przemawiają wszelkie dowody i poszlaki. Jeśli nie zgadzasz się z interpretacją faktów, jaką proponuje szanowne gremium - kłamiesz. Jeśli masz jakieś argumenty - usiłujesz wykręcić kota ogonem. Gdy zaś zamierzasz powołać świadków - przekupiłeś ludzi, którzy będą fałszywie zeznawać. Słowem, jesteś winny - inaczej przecież wysoka komisja nie wezwałaby cię przed swe oblicze... Proces przed organami dyscypliny PZPN przypomina inkwizycję... - przyznał obecny prezes PZPN w książce "Zibi, czyli Boniek".

Zbigniew Boniek został wtedy zawieszony, ale gdy wiosną następnego roku reprezentacja zaczęła dołować z wynikami, zasugerowano mu... napisanie prośby o ułaskawienie. Jak wspominał w książce "Na polu karnym" (jej współautor to Krzysztof Wągrodzki), tak było zawsze, gdy pojawiały się jakiekolwiek problemy w grze kadry. Sam akurat nie zabiegał o wcześniejszy powrót na boisko, bo przerwa pozwoliła mu wyleczyć dawną kontuzję stawu kolanowego.

Czytaj także:
Jerzy Brzęczek: Robert Lewandowski powinien dostać nagrodę dla najlepszego piłkarza świata

Źródło artykułu: