Między Bayernem Monachium a Arminią Bielefeld jest dziś przepaść. Zresztą zawsze była. Mecze, takie jak ten z 16 września 2006 roku, to prawie jak trafienie fartownego losu. Artur Wichniarek w swojej karierze pokonywał bramkarzy bawarskiego giganta trzykrotnie - dwa razy Olivera Kahna i raz Michaela Rensinga - ale tylko raz w wygranym meczu.
Wydawało się, że skończy się jak zawsze, gdy Mark Van Bommel strzelił na 1:0. A jednak, w 25. minucie do dośrodkowania Joerga Boehme wyskoczył polski snajper. Kapitalnym zrywem uciekł obrońcom i główką z bliskiej odległości pokonał Olivera Kahna. Potem fantastyczną bramkę z rzutu wolnego dołożył Jonas Kamper i stał się cud.
Arminia Bielefeld już nigdy później nie miała takiego napastnika. Wichniarkowi nie było łatwo, bo przecież wchodził na miejsce Bruno Labbadii, ciężko pracującego na całym boisku. Wichniarek, który zresztą sam mówił o sobie, że - jako typowa "ryba" był raczej leniwy, bardziej koncentrował się na zdobywaniu bramek. Ale robił to z taką regularnością, że w Bielefeld pokochali go i nazwali królem. On sam, w rozmowie z klubowymi mediami po wielu latach, stwierdził, że nie chodziło jedynie o bramki, a o to, że zawsze miał czas dla ludzi, zatrzymał się, pogadał, wyraził opinię.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: kapitalny gol w MLS. Takiej bramki nie powstydziłby się nawet Cristiano Ronaldo
Do Arminii przyszedł z łódzkiego Widzewa (1999 rok). W tym czasie miał też ofertę z Malagi, obserwowało go Atletico Madryt, ale ostatecznie wylądował za naszą zachodnią granicą. Przyjeżdżającym dziennikarzom pokazywał swoje królestwo z wysokości górującego nad miastem zamku Sparrenberg, największej atrakcji turystycznej miasta leżącego w połowie drogi między Hanowerem i Dortmundem.
Pierwszy sezon był katastrofą. W 17 meczach Wichniarek nie trafił do siatki rywali ani razu, było trochę nerwowo. Andrzej Grajewski, jego agent, uprosił trenera, żeby dał mu szansę.
- Kiedy Artur tam przyszedł, od razu pojechał na kadrę olimpijską i jak wrócił, został odesłany na trybuny. Przed Arturem w klubie był Bruno Labbadia, który strzelał na zawołanie i był "nie do wyjęcia". Dlatego trzeba było naprawdę dużo umieć. Potem na stanowisko trenera przyszedł Benno Moehlmann. Znaliśmy się z dawnych czasów, więc on mówi: "Przyjrzę się temu twojemu zawodnikowi. Albo będzie grał, albo będzie transfer". Dał mu szansę. Siadam przed telewizorem pełen entuzjazmu, oglądam i nie wierzę. Takiej "padliny" dawno nie widziałem. Mówię Arturowi: "No wiesz, teraz wiem, dlaczego poprzedni trener cię nie wstawiał". Artur był strasznie spięty i dlatego nie mógł nic ugrać. Benno zadzwonił potem do mnie i mówi: "Wiesz co, drugi napastnik wypadł, więc Artur dostanie kolejną szansę". Arminia wygrała 3:1, Artur strzelił dwa gole. I tak to się zaczęło - wspomina Grajewski.
W pierwszym sezonie Wichniarek strzelił 18 goli, w kolejnym 20, dwukrotnie wygrywał klasyfikację najlepszego strzelca w 2. Bundeslidze. Również dzięki jego świetnej grze Arminia awansowała do 1. Bundesligi, gdzie "Król Artur" strzelił 12 goli. To był naprawdę dobry wynik. Efektem był transfer do Herthy. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że niepotrzebny. Wichniarek dwukrotnie był w Bielefeld i dwukrotnie w Berlinie. O ile na prowincji był prawdziwym królem, o tyle w stolicy musiał zadowolić się statusem nie tyle błędnego, co błądzącego rycerza. Berlin nie był dla niego.
Jakoś nigdy nie miał po drodze z kadrą narodową. W 2002 roku Zbigniew Boniek, wówczas wiceprezes PZPN, upominał się o niego w kontekście powołania, ale Jerzy Engel go nie chciał. Gdy Boniek sam został selekcjonerem i przegrał z Łotwą, właśnie na chimerycznego napastnika zrzucił odpowiedzialność. Również powrót Wichniarka do kadry, już za czasów Leo Beenhakkera, nie wypadł najlepiej. Zawodnik przyjechał na zgrupowanie w prawdziwie królewskim futrze, co nie zrobiło dobrego wrażenia na holenderskim selekcjonerze. Wichniarek zagrał 45 minut w meczu z Czechami, potem był zbywany i w końcu ogłosił rezygnację z kadry narodowej. Holender sugerował publicznie, że to niepotrzebne, ale jednak ostatecznie mieliśmy tu historię z serii "Żuraw i Czapla". Licznik Wichniarka w kadrze zatrzymał się na 18 spotkaniach i 4 bramkach.
Wichniarek zawsze był specyficzny. Jeśli ktoś nie rozmawiał z nim wiele razy, mógł odnieść wrażenie, że patrzy na wszystkich z góry. A że mówił, co myślał, odrzucał wiele osób. Teraz, po latach, stało się to wielkim skarbem dla stacji telewizyjnych. Wśród całej grupy osób skrywających swoje przemyślenia, Wichniarek wyróżnia się szczerością. Jako ekspert jest spełniony. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że mógł osiągnąć więcej jako piłkarz.
Kilkanaście lat temu spotkaliśmy się w Bielefeld. Oto co powiedział: - Nie wszystkim polskim piłkarzom udaje się zrobić tak zawrotną karierę jak Jurkowi Dudkowi. Generalnie jednak nie jest źle, poza tym epizodem z Herthą. Nie zapominam, że ludzie mówili: Wichniarek nie zrobi kariery, bo to chłopak z porządnej i bogatej rodziny. A piłka nożna to sport blokowisk. Chyba udowodniłem, że się mylili, że nie trzeba zakończyć edukacji na szóstej klasie podstawówki, żeby zostać piłkarzem. Mój sukces polega na tym, że ja zawsze kochałem piłkę i nie grałem w nią dla pieniędzy.
W 2009 roku Arminia spadła do 2. Bundesligi, mimo że Wichniarek strzelił 13 goli. Na awans do najwyższej klasy rozgrywkowej i mecz z Bayernem fani z Bielefeld czekali aż 11 lat.
ZOBACZ Andrzej Grajewski: Mur berliński w piłce wciąż stoi