Tomasz Hajto: Oceni mnie Bóg

WP SportoweFakty / Krzysztof Porębski / Na zdjęciu: Tomasz Hajto
WP SportoweFakty / Krzysztof Porębski / Na zdjęciu: Tomasz Hajto

- Ja mam grubą skórę, ale gdy do mojej 15-letniej córki zaczęto wysyłać obraźliwe wiadomości, uznałem, że to już za wiele - opowiada Tomasz Hajto, były reprezentant Polski, obecnie komentator Polsatu.

Trudno w Polsce o ludzi, którzy mają obojętny stosunek do Tomasza Hajty. Jeden z najlepszych obrońców w historii naszej piłki przez kilka ostatnich sezonów był wziętym komentatorem. Były zawodnik Schalke 04 Gelsenkirchen z dnia na dzień zmienił się z bohatera ludu w niemal "wroga publicznego". Zaczęto mu wyciągać różne historie z przeszłości - głównie spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym oraz długów hazardowych. O nich wszystkich opowiedział w autobiografii "Ostatnie rozdanie", którą napisał razem z dziennikarzem Polsatu Cezarym Kowalskim.

Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: Mam wrażenie, że jest pan w dość trudnym momencie kariery.

Tomasz Hajto: Nienawiść i zazdrość w Polsce była, jest i będzie. Każda osoba publiczna ma swoich popleczników i wrogów. Ludzie nie powinni oceniać, czy ma ktoś książkę pisać czy nie. Jak chcesz, to kupisz, jak nie, to nie. Ja miałem ochotę napisać i napisałem.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: zwariowana końcówka meczu. Rozpacz, euforia i kolejny dramat

Chciał się pan rozliczyć z przeszłością?

Skąd tak wielkie słowa? Miałem ochotę napisać autobiografię, pokazać, że z Makowa Podhalańskiego, nawet mając mniejszy talent, można daleko zajść, jeśli się bardzo chce. A mi Bozia nie dała takiego talentu jak innym. Dała mi zdrowie, siłę, chęć do pracy. Dzięki temu i powtarzalności osiągnąłem naprawdę wysoki poziom, odnalazłem się w europejskiej piłce. I to sprawia satysfakcję.

W pewnym momencie osiągnął pan ogromną popularność, a teraz "wajcha" została przełożona w drugą stronę, mam wrażenie, że mało kto ma tylu wrogów.

W polskiej piłce nienawidzi się słowa "korupcja". Jeśli rusza się korupcję, od razu stajesz się wrogiem sporej grupy ludzi.

Część osób usprawiedliwia to, mówiąc, że "takie były czasy i wszyscy w tym siedzieli".

No więc nie wszyscy. Ja w tym nie siedziałem. I wiele innych osób. Ale ludzie powtarzają, że taki był system, że trzeba było pływać w bagnie i tak dalej. No więc nie trzeba było. Jako młody zawodnik powiedziałem "Nie", doszło do scysji, nie pękałem przed starszymi. Jak słyszę: "a, bo on był młody", to pytam: "a co, jak młody to musi być głupi?" Proszę nie powielać tego przekazu. Ile osób poniosło konsekwencje? Wiele bardzo znanych osób nie poniosło, bo się zgłosiło, gdzie trzeba. Jakoś ja i wielu chłopaków nigdzie nie jeździło i nie współpracowało. W "Cafe Futbol" poruszyłem temat bez nazwisk i nagle stałem się przedmiotem ataków, powychodziły rzeczy, o których wiele osób wiedziało, o których rozmawialiśmy prywatnie...

Na przykład?

To, że od dłuższego czasu próbuję wyjść z problemów finansowych. Nie wydaje mi się, żeby to był powód do publicznego linczu. Zaczęto też wyciągać mój wypadek sprzed 14 lat.

Wypadek ze skutkiem śmiertelnym, za który, jak słyszę, nie poniósł pan konsekwencji.

Za wypadek w Łodzi zostałem skazany wyrokiem prawomocnym, dwa lata w zawieszeniu na cztery. Jeden z dziennikarzy wypuścił plotkę, że nie poniosłem odpowiedzialności. Tragedie na świecie się zdarzają, wiele osób ma różne sytuacje życiowe. To tragiczne przeżycie... Natomiast, jak mówiłem, zaczęło się to wymykać spod kontroli, dostaję pełno informacji na portalach społecznościowych, jakiś pseudoraper wymyślił piosenkę na mój temat. Mój prawnik działa, niektórzy muszą ponieść konsekwencje. Szczególnie, że dostaję informacje od dzieci.

Pan zawsze mówi, że jest gruboskórny.

Tak, ale to uderza w moją rodzinę. Kiedy wiadomości zaczęła otrzymywać moja 15-letnia córka, a dwie dziewczynki w szkole zaczęły śpiewać do niej tę piosenkę, postanowiłem, że nie mogę dłużej stać z boku i tego tolerować. Wie pan, jak bardzo bym pana nie lubił, to zawsze patrzę, że ma pan dzieci.

Znowu dostał pan wiadomość, można zobaczyć? "Dlaczego pan jeb… babę na pasach?". Następny: "Dzień dobry, sprawa jest, trzeba pier… starą babę na pasach, mogę podać dane". Podpisał się Szymon, 11 lat. Jest i Martynka, na oko 13-14 lat i wylew wulgaryzmów. Na zdjęciach są dzieci.

To tragedia. I norma. Dzieciak ma 12, może 14 lat i pisze: "Przepraszam, ale moja pani od matematyki wychodzi jutro ze szkoły o 12.15. Przelałbym panu 100 złotych, bo pan nie poniesie żadnych konsekwencji, czy mógłby pan ją przejechać". Dostaję wiadomości typu: "Ty sk… zabiłeś kobietę, nie poniosłeś konsekwencji", podczas protestów kobiet ktoś w Radomiu miał transparent: "Wy nie jesteście Hajto, poniesiecie konsekwencje". Myślę, że mocno zaburzona została granica między krytyką, oceną a zwykłym hejtem i podżeganiem do agresji i nienawiści. Dlatego oddałem sprawy specjalistom. Trzeba przywrócić te granice. W ogóle mam wrażenie, że mamy jakiś nowy narodowy sport, że można napluć na każdego bez żadnych konsekwencji. Bo wiadomo, proces się ciągnie dwa, trzy lata, o ile w ogóle będzie ci się chciało sprawę założyć, bo ten ma znajomego mecenasa i on będzie odraczał sprawy i tak dalej. Tymczasem mamy fakty obudowane pomówieniami. A ja się nie zajmuję plotkami, takimi rzeczami zajmują się leszcze i mendy.

Żeby nie wyszło na to, że pan robi z siebie ofiarę.

Ale jaką ofiarę? Prawda jest taka, że każdy może być skrytykowany, każdy też musi ponieść konsekwencje za swoje błędy. I ja je poniosłem. Zapewniam pana też, że to jest wielka trauma, zostaje na zawsze w głowie, uderza niesamowicie. To było najgorsze moje przeżycie. To jest jedyny rozdział w tej książce, którego nie przeczytałem przed publikacją. Jeśli mowa o robieniu z siebie ofiary, to w mojej książce odnoszę się do wszystkich najtrudniejszych sytuacji z mojego życia. Niech ludzie sami ocenią. Dyskusje w sporcie zaczynają przypominać te z polityki między "lewakami" i "prawakami". Jak już wybierzesz sobie jakiś obóz, to nie trafiają żadne argumenty. Mnie nie będą oceniać dziennikarze, oceni mnie Bóg.

Wypadek to jedna sprawa, ale mam wrażenie, że obok pięknej kariery piłkarskiej mamy w pana przypadku do czynienia z ciągiem błędów, od słynnej sprawy papierosów do hazardu.

Te błędy są jak domino, jeden wynika z drugiego. Najgorszy czas miałem zaraz po wypadku, kończyłem już grać w piłkę, nie mogłem się pozbierać, znaleźć sobie pomysłu na życie. Wpadasz w taki marazm, całe życie jedziesz na napędzie i w pewnym momencie to się kończy. Stajesz na rozstaju dróg i zastanawiasz się "co dalej". Przez jakiś czas nic mi się nie chciało.

Problemy finansowe to trochę choroba piłkarska?

Tak, myślę, że połowa piłkarzy po karierze wpada w problemy finansowe, to są często dramaty w ciszy. Wielu wielkich sportowców bankrutowało, Boris Becker, Lothar Matthaeus, problemy miał Wayne Rooney. A przecież oni wielokrotnie więcej ode mnie zarobili. I nikt ich tak nie piętnuje...

Jak było z panem?

W tamtych czasach nie było takich doradców, specjalistów, wszystko było robione na zasadzie chaosu. Zróbmy to, zróbmy tamto. Kupmy działkę, zarobimy i sprzedamy. Przyszło dwóch kolegów i mówią: "Sprzedawaj działkę, bo idą jeszcze w dół". Człowiek nieświadomy, spanikowany, więc sprzedaje poniżej ceny zakupu. A ta za rok była warta 400-500 procent wartości. Powstaje dużo legend. Na przykład słyszę, że przegrałem 7 milionów euro w kasynie.

Rozumiem, że to nie jest prawda?

No skąd, skoro ja w całym życiu zarobiłem 7 milionów euro brutto.

Może ktoś to tak połączył, że skoro zarobił pan 7 milionów i przegrał wszystko...

Ale chyba pan nie rozumie jednej rzeczy. 7 milionów brutto to w Niemczech około 4 miliony netto. To po pierwsze. Wynajem domu za 2,5 tysiąca euro, 2 auta w leasing, każde po 1,5 tysiąca euro, standardowe ubezpieczenie za 1,5 tysiąca euro plus ubezpieczenie od kontuzji, która powoduje zawieszenie kariery. To oznacza, że za każdy dzień powyżej 6 tygodni przerwy spowodowanej kontuzją płaci ubezpieczalnia. Potem ubezpieczasz się od kontuzji, która może ci przedwcześnie skończyć karierę. I to jest najdroższe. I jak sobie to wyliczyłem, to kosztów miesięcznych miałeś ok. 15 tysięcy euro netto. To połowa pensji. A przecież masz rodzinę, chcesz im zapewnić jakiś standard, chcesz coś przeżyć, zobaczyć, bo przecież wyjechałeś z małego miasta, jesteś żądny tych wrażeń. Plotkarze dorabiają ideologię. A ja przecież chodziłem do kasyna w Polsce raz na trzy miesiące.

Ale z książki wynika, że to był poważny problem.

Był, ale problem to się zaczął robić po zakończeniu kariery. Nie masz co robić, a szukasz adrenaliny. W profesjonalnej piłce nie masz szans na alkohol, niewyspanie. Dostaniesz jedną karę, drugą, trzecią i mogą z tobą rozwiązań kontrakt, nie płacąc ci ani grosza. A co ja robiłem z czasem, to była moja prywatna sprawa. Ja się nikomu nie wtrącałem, że ktoś szedł chlać na umór do rana, brać panienki do towarzystwa. Szedłem sobie spokojnie do kasyna. Grając za granicą, traktowałem to jako rozrywkę. Szedłem rzadziej, grałem grubiej, bo uważałem, że mnie na to stać. Z czasem, po końcu kariery, straciłem nad tym kontrolę. Nie ma co robić, poznajesz ludzi z tego towarzystwa. Wcześniej codziennie rano były jakieś obowiązki, trening, zajęcia w klubie, cały dzień zajęty. A teraz…

Może zająć się rodziną?

Teraz to wiem. Problem polega na tym, że chcesz utrzymać pewien standard. Dopóki zarabiasz jako piłkarz, możesz swoje straty łatwo odrobić z pensji. A jeśli nie zarabiasz? Jeśli chodzi o hazard, to wchodzisz w ten świat, zaczynasz tym żyć.

Kiedyś mówiło się, że alkoholizm jest chorobą piłkarzy, dziś to hazard?

Stara choroba się nie skończyła, byłych zawodników z poważnym problemem alkoholowym jest wielu. Do tego dochodzi hazard. Problem pojawia się wtedy, gdy musisz codziennie pójść do kasyna. Kończy się tak, że nie masz co robić, porobisz coś w domu, posiedzisz z dziećmi, położysz je spać. Wieczorem dzwoni kumpel: "Hej, co robisz? Chodź na drinka". Wychodzisz i w pewnym momencie nawet nie wiesz, jak tracisz kontrolę. Zaczynasz wywierać na siebie presję szybkiego zarobienia pieniędzy, bo dzieją się różne sytuacje…

Pojawia się pełno ludzi-rzepów.

O tak. Przyjaciół jest kilku, reszta to "przyjaciele", których liczba kurczy się wraz z malejącym stanem twojego konta. Ja już machnąłem ręką, ale wielu osobom pożyczałem kasę i do dziś nie odzyskałem. I nie ma możliwości odzyskania. I jakoś nie robiłem z tego afery. Rozumiałem, o co chodzi. Jak nie ma, to nie ma, i co zrobisz?

Proszę opowiedzieć o tym świecie hazardu.

To równoległy świat, żyjący swoim życiem. Ludzie posługują się innym językiem. Sportowcy, biznesmeni, tam są w grze potężne pieniądze. A jak to wszystko jest podlane alkoholem, to wtedy granice się przełamują. Mówisz: "E, jakoś będzie". A to jest bardzo cienka granica. Bardzo cienka. Mój kolega Tomek Sętowski, fantastyczny malarz surrealista, mówi, że kasyno, ruletka, to zabawy dla poważnych facetów. To poszukiwanie zagubionej adrenaliny. Przecież czasem sam siebie pytam, do czego mi to było potrzebne. Grałem w Niemczech w topowym klubie, zarabiałem dobre pieniądze, miałem dobre samochody, żyłem nieźle. O co więc chodzi? To proste, szukałem dodatkowej adrenaliny. Problemem było to, że nie czułem granicy, ile mogę przegrać.

Dlatego to chyba najgorszy nałóg. Nie można tyle przepić w jedną noc...

Nie wartościowałbym tak tego. Alkohol, narkotyki demolują zdrowie, mogą zabić. Alkohol możesz pić w domu cały czas, a ruletka to jakaś wyprawa. Nie wiem, czy któryś z tych nałogów jest lepszy bądź gorszy. Są różne formy hazardu. Ludzie patrzą na ruletkę, a przecież taki Uli Hoeness grał na zyski i spadki walut. A kwoty przerażały. Wchodziły tam w grę kwoty po 10-15 milionów euro. To dopiero przeraża. Inny gra na giełdzie.

Nie jest to źle widziane.

Wstajesz rano i sprawdzasz strzałki, w dół czerwone, w górę zielone. Ile tragedii się stało, ludzie z dnia na dzień potracili majątki. Cały czas czegoś szukasz, tak jest sformatowane życie, szukasz rywalizacji... Większość kolegów, których mam, ma te same ciągotki. Każdy zaczął niezależnie, a gdy te "moce" się połączyły, powstała bomba jądrowa. Jak jestem zmęczony, nie chce mi się iść, to zawsze ktoś mówi: "chodź, ja ostatnio z tobą poszedłem". I takie to życie właśnie, karuzela, z której nie możesz zejść…

Jak to obecnie u pana wygląda?

Od kiedy zerwałem ścięgno Achillesa rok temu, nawet nie wchodzę na ten temat. Wziąłem się za grę w tenisa ziemnego, tam szukam rywalizacji. Nawet w Częstochowie doszedłem do finału turnieju amatorskiego.

Skoro mówimy o amatorstwie, to chciałem też porozmawiać o piłce. Czytając pańską książkę, zwłaszcza rozdział o czasach Janusza Wójcika, mam wrażenie, że to była kompletna amatorka. Przeszliśmy drogę ze średniowiecza do lotów kosmicznych. A to przecież całkiem niedawno.

O, bez przesady, że niedawno. To była połowa lat 90., wieki temu. Ja przyjeżdżałem na reprezentację jako zawodnik solidnego, poukładanego klubu z Duisburga, dlatego może miałem taką perspektywę. My mieliśmy w klubie dietetyka, w Polsce nikt o takich rzeczach nie słyszał.

Czy tamte lata 90. to nie było marnowanie potencjału? Mieliśmy naprawdę dobrych zawodników.

Zmarnowanie potencjału to mało powiedziane. Mieliśmy topowych piłkarzy, ale nie było pomysłu, taktyki, nic. Jak w górach popada dużo deszczu, to z małego potoku idzie ogromna fala i robi się duża rzeka Skawa. I to tak było. Pełna amatorka. W czasach prezesów Dziurowicza, Listkiewicza i Laty działało się na zasadzie, byle jak, byle dalej. To stracone lata potencjału sportowego, marketingowego. Zdarzały się kuriozalne sytuacje. Dwa dni na kręcenie reklam na zgrupowaniu zamiast trenowania i tak dalej. Wolna amerykanka. Związek nie kupował biletów, musiałeś kupić sam i rozliczyć. Piotrek Świerczewski wziął sobie raz pierwszą klasę z Japonii, miał rachunek na 11 tysięcy marek. Rachunek taki jak całej reszty. "Świr" miał później problemy z powołaniami. Jak grałeś trochę na Zachodzie i doświadczyłeś tamtej organizacji, to naprawdę musiałeś być patriotą, żeby grać w kadrze narodowej.

Jechał pan do kolegów?

Nie, to nie chodzi o spotkania towarzyskie. To było marzenie życia, kadra narodowa, ludzie na trybunach. Jak zaczynały się pierwsze dźwięki hymnu narodowego, wszelkie problemy znikały. Kuriozalnych sytuacji było tak dużo... Pamiętam, jak wracaliśmy z Izraela, dwóch trenerów i jeden z działaczy byli tak pijani, że na drugi dzień wypadli z autobusu i nie chcieli nas przepuścić przez odprawę. Jeden dodatkowo się posikał w samolocie. Takie czasy. Dlatego jak dziś słyszę: "Ten zrobił to, a ten tamto", to myślę: "Stań, chłopie przed lustrem i powiedz sobie, że wszystko zawsze robiłeś OK i oceniaj". Ale po kadrze wracałeś do klubu i miałeś normalność.

Dostaliśmy trochę wolności...

Pamiętam jeden mecz za czasów prezesa Listkiewicza: śpię przed meczem i dostaję telefon, że musimy ustalać premię za mecz. Nie ten czas, nie to miejsce, gadasz o pieniądzach w dniu meczu, a lekarz i tak na koniec dostawał tyle co niektórzy zawodnicy z podstawowego składu.

Czytam wspomnienia wielu piłkarzy i cały czas powtarza się motyw niewykorzystanej szansy, zwłaszcza drużyny z 2002 roku.

Tak, wypominało się nam reklamy, a więc coś, co było powszechne na Zachodzie. Zrobiono nagonkę, że jesteśmy łapczywi, że zależy nam tylko na kasie, że w kadrze powinno się grać za darmo. PZPN wykorzystywał nasz wizerunek, jak chciał. Myśmy zawalczyli o uregulowanie sytuacji na linii PZPN - piłkarze. Oni wymyślali jakieś karty reprezentanta z kosmosu. A myśmy to wszystko zmienili i dziś chłopcy mają spokój. Nam mówili, że oszaleliśmy, bo chcemy kucharza, a dziś kucharz to standard, dietetyk, trener od przygotowania fizycznego. A wtedy ludzie mówili, że nam odwaliło. Jednak moim zdaniem zawiodła sportowa strona, samo przygotowanie. W eliminacjach przyjeżdżaliśmy z klubów gotowi, mieliśmy trzy dni do meczu i graliśmy na równym poziomie. Mieliśmy chęć udowodnienia wszystkim, że możemy to zrobić, przełamać te lata niemocy. Przed meczem z Norwegią pisano, że znowu nic z tego nie będzie. A my mieliśmy fantastyczny zespół, każdy za każdego chciał umierać i zrobiliśmy to. Pierwszy zgrzyt pojawił się w sprawie z Tomaszem Iwanem.

To jeden z poważniejszych zarzutów do Jerzego Engela, tymczasem pan go usprawiedliwia.

Tak. Sam byłem u niego na rozmowie, żeby Tomek został. Ale z perspektywy czasu patrzę na to trochę inaczej. Moje doświadczenie mówi, że jakbym był selekcjonerem, to też bym go nie powołał. Raczej wziąłbym go do sztabu szkoleniowego, łącznika z drużyną. Bo Tomek to był kumpel, dobry duch drużyny. Zawsze przygotowany pod względem audio, organizator. Zabrakło go. A trener Engel miał zbyt słaby sztab.

OK, ale mamy 23 zawodników w kadrze i odstrzelenie faceta od atmosfery musi ją zepsuć.

Może powiedzenie "gość od atmosfery" jest dla Tomka krzywdzące. To był przecież bardzo dobry piłkarz, grał w eliminacjach. Ale... pojechał do Trabzonu, tam mu nie płacili, nie grał, był bez formy, wrócił, nie miał klubu. Selekcjoner nie miał podstaw, żeby go powołać.

Nie ma na boisku takiej pozycji jak fajny chłopak...

Tak. Albo jesteś dobry, w formie i grasz, albo jesteś bez formy i nie grasz. Koniec tematu. Selekcjoner nie może mieć sentymentów. Na Zachodzie zrozumiałem jedną rzecz: "Jeśli masz sentymenty, to nie masz wyników". Musisz być w formie, przygotowany motorycznie. U nas się gada o dawaniu szansy. Jak chcesz szansy, to wystartuj w "Szansie na sukces". Zresztą z perspektywy czasu sam nie byłem w optymalnej formie. Moja piłka to była fizyczność, przygotowanie motoryczne. Jeśli to miałem, grałem na wysokim poziomie europejskim. Z tym przygotowaniem fizycznym, które miałem, nie powinienem grać w pierwszym składzie.

Może selekcjoner myślał, że pan do siebie dojdzie.

Nie możesz dojść do siebie bez styczniowego okresu przygotowawczego. Przecież wiosną grałem jakieś "ogryzki", nie mogłem dojść do siebie, brakowało mi przygotowania. Po mundialu wróciłem do klubu, przepracowałem okres przygotowawczy i zacząłem grać. Współczuję selekcjonerowi, bo w eliminacjach grałem dobrze i myślał, że może na mnie liczyć. Gdybyśmy byli w takiej formie jak w eliminacjach, na luzie wyszlibyśmy z tej grupy.

Do pana przez ten mundial wraca ciągle motyw Pedro Paulety.

Analizowałem ten mecz, prawda jest taka, że zawaliłem pierwszą bramkę i to wszystko. Miałem wtedy potężną nadwagę. Przecież to był błąd, jakiego w Niemczech nie popełniłem przez osiem lat. Pauleta zahamował, a ja pobiegłem dalej i hamowałem 15 kilometrów dalej. Jak masz problemy z wagą, to masz problemy z koncentracją, siłą. Pauleta to był rewelacyjny piłkarz, ale przecież lepszych zatrzymywałem. Przegraliśmy wtedy 0:4 i trzy inne zawalili inni. Ale OK, to polski zwyczaj, jak dostaniesz na plecy tatuaż, to jest on niezmywalny.

ZOBACZ Michniewicz: Nie ja zwolniłem Vukovicia
ZOBACZ Tomasz Hajto obchodzi 48. urodziny

Komentarze (36)
avatar
AbediPele
11.11.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Trzeba być skończonym kretynem żeby panu Tomkowi wypominać ten wypadek, trudno zdarza się ludziom babcia mogła na pasy nie włazić ale co by nie mówić od jego czasów nie mamy solidnego LO w repr Czytaj całość
avatar
Reixen ZG
10.11.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Dobra wy tu pitolicie o pietruszkach i szczypiorkach a mi wyleciał z głowy zwycięski skład Kaiserslautern 97/98. 
Felucjan
9.11.2020
Zgłoś do moderacji
4
0
Odpowiedz
Za zabicie kobiety na pasach "dwa lata w zawieszeniu na cztery". To nie Hajto ma ze sobą problem, tylko ten kraj jest poje...any, bo za zabicie kobiety dostaje się taki sam wyrok, jak za kradzi Czytaj całość
avatar
zgryźliwy
9.11.2020
Zgłoś do moderacji
3
0
Odpowiedz
Nie ma co się Hajty czepiać. Za zabicie pieszego dostał standardową w Polsce "karę": dwa lata w zawiasach. Czyli można zabić człowieka, i żadnej kary nie ponieść. Tak działają nasze sądy. 
avatar
LUZ
9.11.2020
Zgłoś do moderacji
2
1
Odpowiedz
Obrońcą to był Wałdoch. Pan był boiskowym brutalem ala Pepe. Jakoś Pan nie płakał nad losem przeciwników jak im nogi ze stawów wyrywałeś lub w trybuny wykopywałeś.