Cezary Wilk to były pomocnik między innymi Krony Kielce, Wisły Kraków, Deportivo La Coruna czy Realu Saragossa. Wilk zdobył z Wisłą mistrzostwo Polski w 2011 roku i rozegrał 136 meczów w ekstraklasie. Przez jeden sezon występował również w hiszpańskiej La Liga. Dwukrotnie zagrał też w reprezentacji Polski. Zawodnik zakończył karierę na początku 2018 roku z powodu powtarzającej się kontuzji kolana. Po piłce znalazł jednak nową pasję. Obecnie mieszka z rodziną w Hiszpanii. I niedawno założył kanał na YouTubie o nazwie "Wilka Piłka", na którym komentuje piłkarskie wydarzenia.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Jakie miał pan marzenia przed pierwszą kontuzją kolana?
Cezary Wilk, były piłkarz: To był mój drugi mecz dla Realu Saragossa. Graliśmy z Almerią, wygraliśmy 3:2. Zdobyłem jedną z bramek. Wróciłem do domu, rodzina była jeszcze w Polsce. Usiadłem na tarasie, wziąłem kawkę, rozłożyłem nogi. Słoneczko świeciło. Zacząłem wyliczać: "Masz świetny wiek, strzeliłeś gola. Wywalczyłeś pozycję w dużym klubie, grasz o awans do La Liga". Uśmiechnąłem się. "Jest fantastycznie" - pomyślałem. Kilka tygodni później zerwałem więzadło krzyżowe. Wszystko zaczęło się walić. Straciłem sezon, potem drugi. To samo więzadło zerwałem w końcu po raz trzeci, w ciągu dwóch lat. I zakończyłem karierę.
Co pan teraz robi?
Większość czasu poświęcam na przygotowywanie się do triathlonu (kombinacja pływania, kolarstwa i biegania - red.). Resztę przeznaczam na obowiązki i przyjemności rodzinne. I tyle.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: tiki-taka Barcelony w... Arabii Saudyjskiej. Ręce same składają się do oklasków
Może pan nie pracować?
Aż tak dobrze nie jest, na takim poziomie nie grałem. Ale żona ma pomysł na siebie i swoją firmę. Ja staram się jej pomóc. Na razie się to sprawdza.
Skąd pomysł na triathlon?
To absolutnie nowa zajawka. Choć na rowerze dużo jeździłem, rehabilitując się na koniec kariery. Pewnego dnia dwaj przyjaciele zaproponowali, żebyśmy wystartowali w wakacyjnych zawodach. Rzucili taki pomysł trochę dla żartu, ale spróbowaliśmy. Wiedziałem, że po piłce muszę mieć coś, co pozwoli mi wyrzucić z siebie wszystkie emocje. Okazało się, że triathlon idealnie pasuje. Treningi są długie i męczące.
Można porównać emocje z triathlonu do tych z piłki?
Zawsze wydawało mi się, że nie da się przebić atmosfery meczu. Radości po zdobytym mistrzostwie Polski, euforii po golu czy uczucia, gdy 30 tysięcy ludzi skanduje twoje nazwisko. Ale po ukończeniu Iron Mana w Kalmar w Szwecji, dwa lata temu, wbiegając na metę, padłem na ziemię. Rozryczałem się jak dziecko. Niesamowite emocje.
Jakie konkretnie?
Zupełnie inne. Wiesz, że wszystko, czego dokonałeś, zależało od ciebie. Nie rozmywało się na drużynę czy sztab szkoleniowy. Stąd taki wulkan. Miałem za sobą pół roku przygotowań i 10 godzin maratonu w Szwecji. Czyli: 3,8 kilometra pływania, 180 kilometrów na rowerze i na koniec maraton biegowy.
Które miejsce pan zajął?
Oj, wystartowało nas około trzy tysiące. Nie pamiętam. Wiem, że uzyskałem czas na poziomie około 10 godzin i 23 minut. Najlepsi robią go w 8,5 godziny. Słabszym zajmuje mniej więcej 16 godzin. Taką próbę można podjąć dwa, maksymalnie trzy razy w roku. 99 procent czasu poświęcasz treningom.
Debiutowałem w Kalmarze. Przez koronawirusa nie doszło do zawodów w Szwajcarii, w Thun. Piękna górska miejscowość. Organizatorzy przełożyli je na 2021 rok i już nie mogę się doczekać. Na początku września tego roku startowałem również w Malborku. Każdy może wystartować: kwestia treningu i opłaty wpisowego. Na Iron Mana w okolicach 500-700 euro.
Myślałem, że po karierze i tych wszystkich problemach zdrowotnych raczej pan wypoczywa.
Kolejny start mam 12 lipca 2021 r. Od września do października zrobiłem sobie wolne całkowicie. Ale od 1 listopada do końca grudnia trenuję raz dziennie, oprócz niedzieli. Od stycznia do lutego podkręcę tempo. A od marca 2021 r. czekają mnie ćwiczenia trzy razy dziennie.
Pana kolano wytrzymuje obciążenia?
W każdej z trzech dyscyplin kolano rusza się w jednej linii. Nie ma nagłych zwrotów, po 90 czy 180 stopni. Staw kolanowy nie obciąża się hamowaniem lub przyspieszeniem. Co ciekawe, boli jak nie ćwiczę. Mięśnie okalające kolano nie są wtedy tak silne, jak powinny być.
Biega pan, pływa, jeździ na rowerze - niezła mieszanka. Czego nie lubi pan najbardziej?
Zależy, w którym momencie dnia jestem. Wejście do morza czy jeziora o godzinie 8 rano z grupą dwóch, trzech tysięcy osób nie należy do przyjemnych. Ale na przykład w czasie biegania marzysz tylko, by się popluskać. Najtrudniej przekonać mi się do pływania. Z pływania zdecydowanie najfajniej siedzi mi się w jacuzzi.
I to w słonecznej Hiszpanii, w której zostaliście z rodziną po pana karierze.
Najpierw rok pomieszkaliśmy jeszcze w Saragossie. Następnie przenieśliśmy się do Coruni, gdzie jesteśmy do dziś. Syn poszedł tu do przedszkola. Jeżeli ktoś lubi życie rodzinne, w hiszpańskiej atmosferze, czyli: w cieple, z dobrym jedzeniem, spokojem - nie mógł trafić lepiej. Coruna nie jest popularna w kontekście wakacyjnym - to nie miejsce imprezowania i fajnie, ponieważ tam, gdzie jest dużo turystów, zanika klimat danego miejsca.
To niewielkie miasto, ma mniej więcej 250 tysięcy mieszkańców. Z przewagą ludzi starszych, pamiętających świetność tego miejsca, czyli potężny port. Widać zresztą często pozostałości starych domów. Są stare osiedla, na przykład zabytkowe wille w centrum miasta. Zaraz obok stadionu Riazor. A obiekt jest nad samym oceanem, przy głównej plaży. Pięknie umiejscowiony.
Nie ma biedy, ale też ludzi niesłychanie bogatych. Dobrze się tu odnajdą rodziny. Otacza nas natura. Ocean, tereny pagórkowate. Dużo zieleni, bo jest spora wilgotność. Z jednej strony jest wszędzie blisko, z drugiej można się zatrzymać, odetchnąć, pomarzyć. Właściwy adres dla osoby lubiącej życie w troszeczkę zwolnionym tempie.
Mówi pan, że w Coruni żyje sporo starszych ludzi. A pamiętają pana kibice Deportivo?
Odkąd wróciłem, może dwie, trzy osoby mnie zaczepiły. Nie na ulicy, a w siłowni.
I co mówiły?
Zazwyczaj okazywały zdziwienie. Co ja tu robię i czemu zostałem? Ale gdy przedstawiałem swoją opinię na temat miasta, ludzie byli oczarowani, że tak je wychwalam.
Zabrzmi to jak narzekanie, ale... przynajmniej zimą nie robi się u pana ciemno po godzinie 15.
W Coruni powinniśmy mieć tak naprawdę inną godzinę. Robi się tu ciemno najpóźniej w Hiszpanii. Zimą około godziny 18:20. Z drugiej strony, widno jest dopiero za dziesięć dziewiąta. Temperatura utrzymuje się na poziomie 15-16 stopni. Ale żeby się tak nie przechwalać, dodam, że zawsze wieje. Wiatr od oceanu potrafi dać po kościach.
Ciągnie pana jeszcze do piłki?
Bardzo mi się podoba to, co zacząłem. Czyli kanał na YouTubie ("Wilka Piłka"). Nigdy nie podejrzewałem, że mogę odnaleźć się w takiej roli. Po karierze długo nie śledziłem piłki. Nagle naszła mnie chęć pogadania sobie o niej. Wróciła ochota do oglądania meczów. Gadam nie zawsze mądrze, ale sprawia mi to frajdę. Wszyscy mówią, żebym nagrywał krótsze filmiki. Tak, wiem, ale cieszy mnie to, że wszystko zależy tu ode mnie.
Natomiast jeżeli chodzi o świat stricte piłkarski - chyba mnie tam nie ciągnie. Raczej mógłbym się tam nie odnaleźć.
Był stres przed pierwszym odcinkiem vloga?
Przyznam, że podnosi się adrenalina. Za każdym razem, gdy klikam "nagrywaj" i zaczynam mówić, pojawiają się emocje. Nawet czasem podobne do tych w sporcie. Może właśnie tego organizm podświadomie szuka? "Studio" zaaranżowałem sobie na balkonie. W Hiszpanii są one zabudowane, daje to dodatkową przestrzeń w mieszkaniu. Na statywie ustawiam aparat, mam jedną lampę, krzesło. Za plecami wiszą moje koszulki z boiska.
Pozdrowienia spod „prysznica” ze specjalną dedykacją dla @JakubWa22837689 @TSmokowski @AdamSlawinski @Sportowy_Kanal pic.twitter.com/Mq3uoN9gIz
— Cezary Wilk (@WilkaPilka) December 1, 2020
Jest pan teraz po drugiej stronie. Jak pan patrzy na to, co osiągnął?
Kiedyś zrobiłem sobie rachunek sumienia. Wyszło mi, że 30-40 procent moich wszystkich treningów to były ćwiczenia indywidualne. Bieganie i zajęcia piłkarskie. W ogródku: żonglerka, slalom między pachołkami. W klubie, przed treningiem - brałem worek z piłkami i oddawałem po kilkadziesiąt strzałów. Później doszła siłownia. Ale przede wszystkim bieganie. Czułem, że może się to okazać moją mocną stroną na boisku i na to muszę postawić. Techniką użytkową raczej się nie wyróżniałem. Dlatego uważam, że wycisnąłem z kariery co się dało.
Krokiem przełomowym był na pewno transfer z Korony Kielce do Wisły Kraków w 2010 roku, za który się panu oberwało.
Wiem, że wielu kibiców Korony miało mi to za złe. Dostawałem "za swoje" podczas meczów w Kielcach. Doskonale rozumiem, że kibic Korony mógł być wściekły i chciał mnie obrażać. Zwłaszcza, że fani Wisły i Korony, mówiąc delikatnie, nie przepadają za sobą. Odchodziłem jednak do wielkiego klubu z wielkimi nazwiskami.
Kto robił na panu wrażenie?
Radek Sobolewski. Bracia Brożek, Patryk Małecki, który ma zawsze swoje zdanie na każdy temat. I oczywiście trener Henryk Kasperczak. To on sprowadzał mnie do Wisły, a ja świetne pamiętałem spotkania drużyny w Pucharze UEFA z sezonu 2002-03.
Wy też mieliście "swoje" pamiętne mecze w pucharach.
Pamiętam emocje po Twente (2:1), w 2011 r., w fazie grupowej. Czekaliśmy na wynik spotkania Fulham - Odense. Duńczycy wyrównali w ostatniej akcji. Taki wynik dawał nam awans. Wiadomość przekazał nam operator kamery na murawie. Sergei Pareiko, bramkarz, zrobił te swoje wielkie oczy. Dopytywał, czy to prawda. Nie do końca każdy wiedział, czy się cieszyć. Nie chcieliśmy wyjść na głupków.
W następnej rundzie, na wiosnę, czuliśmy duży niedosyt. Po remisie 1:1 ze Standardem Liege w Krakowie jechaliśmy do nich z pełną świadomością, że możemy wygrać. W Belgii mecz nam jednak nie wyszedł. Zremisowaliśmy 0:0 i odpadliśmy. Szkoda, bo później nastała równia pochyła.
Wcześniej, w tym samym sezonie, strzelił pan jeszcze gola z APOEL-em Nikozja. Wiśle zabrakło kilku minut i mielibyście awans do Ligi Mistrzów.
Zmiażdżyli nas w rewanżu, choć i tak było blisko. W pierwszym meczu wygraliśmy 1:0 po kapitalnym golu "Małego". Ale w Nikozji nie mieliśmy nic do powiedzenia i skończyło się 1:3.
A ten pana gol? Był najładniejszym w karierze?
Liczę na szybko, palców mi nie brakuje, chyba tak.
Nie mierzył pan.
Kopnąłem bez przyjęcia i wiary, że piłka poleci w światło bramki. Na boisku często reagujesz instynktownie i tak właśnie zrobiłem. Nawet nie wiem, gdzie biegłem i do kogo, ciesząc się z tego gola. Nie mieliśmy w tym meczu nic do powiedzenia, a tu jedno wyjście i bramka. Raczej wszyscy byli zdziwieni. Zaczynając od strzelca.
A Qarabach pewnie jeszcze straszy was w koszmarach.
To były moje początki w Wiśle, lato 2010 r. Ogromny stadion w Azerbejdżanie, jakby z poprzedniej epoki. Dookoła bieżnia, trybuny bardzo daleko. Dziwnie się tam czuliśmy, jeszcze te trzy stracone bramki w pierwszej połowie. Przegraliśmy 2:3 i odpadliśmy, ale większe zniszczenie w głowach zrobił nam ten pierwszy mecz w Krakowie, który Qarabach wygrał 1:0.
Uchodzi pan za oazę spokoju. Jak pan się dogadywał na przykład z Patrykiem Małeckim?
Często byliśmy nawet razem w pokoju na zgrupowaniach. Zawsze mieliśmy bardzo dobre relacje. Za moich czasów to był już inny "Mały". Powiedziałbym, że spokojny. Nie było między nami starć.
Pan rzucał mięsem?
Czasami się zdarzało, oczywiście. Człowiek jest trochę inny do prasy, a inny na boisku. Mój tata był dziennikarzem i wspominał, jakie słowa padają w redakcji gazety. To tylko potwierdza, że wersja oficjalna każdego z nas jest zawsze łagodniejsza i lepsza niż rzeczywista.
Tata przygotowywał pana do wywiadów?
Zawsze wypowiadał swoje zdanie po moim większym wywiadzie, czy występie w telewizji. Teraz też. Ogląda moje filmiki, dzwoni i mówi, co mu się podobało, a co nie. Nie narzucał nigdy, czego nie robić. Raczej daje mi się uczyć na błędach i doradza. Bardzo to sobie cenię.
Z Wisły trafił pan do Deportivo, do drugiej ligi hiszpańskiej. Awansowaliście do Primera Division, ale trochę pan czekał na grę. To pana dziwiło?
Byłem świadomy, jacy zawodnicy są w drużynie i jaki prezentują poziom. Wiedziałem też, że nie byliśmy tak mocni, by mieć serię kilkunastu wygranych meczów. Tylko raczej przytrafi się słabsza passa, po której trener będzie chciał dokonać zmian. I tak się stało przed meczem z Valencią. Wszedłem do składu i wygraliśmy 3:0.
Pan musiał wznieść się na absolutne wyżyny, by występować w hiszpańskiej ekstraklasie?
Analizując po czasie - zdecydowanie tak. Każdy mecz w La Liga kosztował mnie mnóstwo energii. Po każdym spotkaniu byłem mocno wycieńczony. Braki techniczne musiałem nadrabiać cechami wolicjonalnymi. Walka, szarpanie, przeszkadzanie, przesuwanie i tak dalej. Takie były moje zadania na boisku.
Na prezentacji prezes Deportivo porównał pana do aktora z Hollywood.
Legendarny prezes Deportivo - Augusto Lendoiro. Ponad 25 lat rządził klubem, dopiero za mojej kadencji zrezygnował. Bardzo ciepła osoba. Po podpisaniu kontraktu zaprosił nas na kolację. Przedłużała się. Jedno wino, drugie. Z pierwszej w nocy zrobiła się trzecia. A rano pierwszy trening. Siedziałem grzecznie, o wodzie gazowanej, nie można było wyjść. To szef miał powiedzieć "dobranoc".
I kiedy powiedział?
Około czwartej. W restauracji już nikogo nie było. Szefowa lokalu też chciała już wyjść, ale grzecznie donosiła tylko kolejne wina.
Zastanawiał się pan, dlaczego zatrzymał się na jedenastu występach w La Liga?
Mógłbym szukać usprawiedliwień, ale nie ma co kombinować. Skoro nie grałem, byli lepsi.
Ale przeciwko Realowi Madryt, któremu pan kibicuje, udało się wystąpić.
W lidze nie, ale w sparing, przed sezonem. O trofeum Maria Pita w Coruni. Real przyjechał z gwiazdami, przegraliśmy 0:5. Grałem w pierwszej połowie. Jak można się domyśleć - bez rewelacji. Największe wrażenie zrobił na mnie Isco. Mieliśmy kilka starć i odbijałem się od niego jak od ściany. Zawsze wydawał mi się zawodnikiem do "obalenia". Próbowałem różnych rozwiązań, ale nie chciałem zrobić mu krzywdy.
Polował pan na koszulki?
Nigdy nie wymieniałem się koszulkami. Mam jedną. Ma dla mnie niesamowity wymiar. Raz, że dostałem ją z inicjatywy tego zawodnika, dwa - to koszulka z mistrzostw świata, w których grał z kadrą Hiszpanii. Sprezentował mi ją Carlos Marchena. Wprowadzał mnie do zespołu, zawsze chętny do pomocy. Wręczając koszulkę, powiedział mi jeszcze kilka ciepłych słów. Fajnie to wspominam.
Zabrakło tylko gola w lidze hiszpańskiej.
Niech pomyślę... Oddałem kilka strzałów. Jeden z Sevillą, z Atletico Madryt. Ale nie było nawet blisko. Gdzieś pomiędzy "głupio nie stracić", a "odbudować" ustawienie.
Pytał pan kiedyś siebie, dlaczego tak to się skończyło?
Nie wspominam okresu kontuzji jako traumy, to był po prostu kolejny etap w życiu i kolejne decyzje.
Co ciekawe, tamta scena z tarasu, po meczu z Almerią... Po raz pierwszy w karierze pozwoliłem sobie wtedy na nutkę samozadowolenia. W podobnych sytuacjach zazwyczaj szybko się stopowałem. Tłumiłem myśli zdaniem, że "jeszcze wszystko przede mną". I się nie pomyliłem. Miałem fajną karierę i kontynuuję świetne życie.
Transfery. PKO Ekstraklasa. Legia Warszawa wypożyczyła Macieja Rosołka
Apoloniusz Tajner: Ludzie wysyłali faktury za sukcesy Adama Małysza