Luksusowe życie Piotra Świerczewskiego. "Jak gwiazda filmowa"

Newspix / Na zdjęciu: Piotr Świerczewski
Newspix / Na zdjęciu: Piotr Świerczewski

Piotr Świerczewski przeżył w Marsylii kilka włamań, raz nawet gonił złodziei z mieczem w dłoni. Były piłkarz wspomina, jak reagowali na niego kibice i gdzie boi się jeździć nawet policja.

Piotr Świerczewski przez dziesięć lat grał we francuskiej ekstraklasie dla trzech klubów: AS Saint-Etienne, Bastii i Olympique Marsylia. Rozegrał 265 meczów w Ligue 1, strzelał gole z rzutów rożnych, otrzymał francuski paszport i wdał się w bójkę z Zinedinem Zidanem. Świerczewski to również srebrny medalista igrzysk olimpijskich w 1992 roku i 70-krotny reprezentant Polski. Profesjonalną karierę zakończył w 2010 roku.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: W ostatnią sobotę kibice Marsylii napadli na ośrodek treningowy, podpalili drzewo, a jeden z piłkarzy został trafiony racą w plecy. Do ciekawego klubu trafił Arek Milik. Pan też pamięta podobne sytuacje z czasów gry w Marsylii?

Piotr Świerczewski, były reprezentant Polski: Takiej akcji nie miałem. Zastanawiam się, jak kibice wtargnęli do środka. Nie jest tam łatwo wejść. Mur ma trzy metry wysokości, bazy pilnuje ochrona. Kibice musieli być mocno wkurzeni. Niech się tylko Arek Milik nie wystraszy, to nie jego wina.

ZOBACZ WIDEO: Prezes Ekstraklasy S.A. szacuje straty klubów przez pandemię. Padła konkretna kwota

W Marsylii jest niebezpiecznie?

W mieście? Nie, spokojnie. Za ciekawie nie jest jedynie w dzielnicy "Nord". Nawet policja boi się tam wjeżdżać. Zdarza się, że tamtejsi mieszkańcy rzucają z okien butelkami w radiowozy. Jeżeli nie ma konieczności, mundurowi raczej się tam nie kręcą.

Na Euro 2016 Marsylia wydawała mi się bardzo fajna. Czyściutka, robiła za wizytówkę Francji. Odwiedziłem ją też po mistrzostwach. Wtedy wrócił dawny klimat, czyli tamtejszy nieład. To specyficzne miejsce, ale mimo wszystko piękne.

Miał pan tam trochę przygód.

Z Japonii, gdzie grałem, przywiozłem wiele pamiątek. Na przykład miecz samurajski. Taki długi, wąski. Zawiesiłem go sobie na ścianie w salonie. Pewnej nocy mi się przydał.

Do czego?

Było już późno, między drugą a trzecią w nocy. Rozłożyłem się na kanapie w dużym pokoju, w telewizji coś leciało. Salon w domu w Marsylii miałem wielki, cały oszklony. Syn miał w tamtym okresie fazę na bawienie się laserami i różnymi światełkami. Coś mi tam mrugało, pomyślałem, że to pewnie młody straszy mnie latarką. Z ogrodu do salonu wchodziło się do nas przez rozsuwane drzwi. Wystarczyło je tak naprawdę podważyć i zatrzaski puszczały. Zaraz po tym, jak światło zniknęło, usłyszałem huk. Drzwi runęły na podłogę.

Poderwałem się z kanapy. Patrzę: przy kuchni kręci się trzech typów. Wcześniej mnie nie zauważyli. Zasłoniły mnie poduszki i małe palmy, które stały w środku.

Ściągnąłem ze ściany ten japoński miecz i ruszyłem w stronę kuchni. Tamci wybiegli z torebką żony - ja za nimi, w samych gaciach. Złodzieje przeskoczyli płot. Rzuciłem tym mieczem w ich stronę. Był bardzo ostry, w ostatniej chwili jeden uciekł z nogą. Przeleciał obok jego łydki. Dobrze, że nie trafiłem, bo pewnie uciąłbym mu nogę.

Wybiegłem za nimi na ulicę. Uciekając, opróżniali torebkę. Wyrzucili telefon, kilka pierdół, w końcu całą torebkę. Byli nieźle zmęczeni, brakowało im sił. Zatrzymali się obok kosza na śmieci i wyciągnęli z niego szklane butelki. Zaczęli straszyć, że rozbiją mi je na głowie.

Dzieliło nas około dziesięć metrów. Stałem w majtkach z mieczem, oni z butelkami. Pogadali między sobą i przeskoczyli za inny płot. Odpuściłem. Pozbierałem z ulicy rzeczy żony. Straty na szczęście nie były duże - przepadł tylko mały portfelik i trochę gotówki.

Akcja jak z filmu.

Miałem jeszcze dwa włamania...

Dobrze, że przywiózł pan ten miecz z Japonii.

Tym razem złodzieje weszli na podwórko i okradli mi samochód, mitsubishi. Przyszli po radio, a miałem naprawdę zarąbiste. Oczywiście z Japonii, z wysuwanym ekranem. Mogłem tam filmy oglądać. Żeby jednak nie było tak łatwo - radio miało specjalny panel. Bez niego sprzęt nie działał. Zawsze chowałem je do przedniego schowka i złodzieje na to nie wpadli. Śmiałem się z nich. Minęły dwa tygodnie i co? Włamali się jeszcze raz i zabrali panel.

To Milik dobrze trafił, w Neapolu piłkarze też są często napadani. W końcu to jego auto zatrzymali i kazali mu oddać zegarek. Drogi zegarek.

Nie znam kibiców Napoli, ale widzę wiele podobieństw. Marsylia też jest miastem na południu, w klimacie mafijnym, szemranym. Mnóstwo kibiców żyje tym klubem. Dla Arka środowisko bardzo podobne. Zdobędzie kilka bramek, to fani go pokochają. Na mieście będą sklepy zamykać specjalnie dla niego.

Dla pana zamykali.

Mieliśmy z żoną "swoje" butiki. Takie kameralne, małe. Właściciele wiedzieli, że przychodzimy na zakupy a nie poprzebierać, ponarzekać i wyjść. Dlatego na dwie, trzy godzinki udostępniali nam sklepy na wyłączność. Wybierałem marynarkę, żona torebkę, czy jakieś inne ubrania. W Marsylii czułem się jak gwiazda filmowa, jak Robert De Niro. Dwie godziny spędzałem przed supermarketem rozdając autografy. Jedni odchodzili, drudzy przychodzili. Po mieście jeździłem kabrioletem. Trąbili do mnie na każdym zakręcie, światłach. Wszyscy machali.

Mieszkałem w Marsylii. Spora grupa zawodników wprowadza się do Aix-en-Provence, około 40 kilometrów od miasta. Lubiłem tam przyjeżdżać. W Marsylii poznałem kolegów z Polski: Macieja i chłopaków - ochroniarzy w klubie. Nie było miejsca w środku? To zaraz się znalazło. Przyjeżdżaliśmy tam na drinka. Ja, Daniel Van Buyten, Lamine Sakho i Vedran Runje. Trzymaliśmy się w czwórkę. Chodziliśmy na golfa, czasem na imprezy.

Lazurowe Wybrzeże jest przepiękne. Byłem w Saint-Tropez. Widziałem posterunek policji z filmu z Louisem de Funesem. Dużo zwiedziłem.

A jakie były pana początki we Francji?

Do Saint-Etienne przechodziłem z GKS-u Katowice w 1993 roku. Z Warszawy do Lyonu leciałem samolotem, pierwszy raz. Stamtąd samochodem do Saint-Etienne. Sam wyjazd już był przygodą. W Polsce wbijano nam do głowy, że w krajach Europy Zachodniej wszystko opływa bogactwem. Sklepy są pełne, półki się uginają. I było to prawdą. W Polsce stałem w kolejkach za papierem toaletowym. Miałem mały motorek i talony na benzynę. We Francji wchodziłem do środka supermarketu i widziałem wielkie przestrzenie. To było coś niesamowitego. Myśmy jeszcze supermarketów nie mieli wtedy.

Jak pan sobie radził językowo?

Przed wyjazdem do Francji jeździłem z młodzieżową kadrą po świecie na krótkie wyjazdy: dwu, trzydniowe. Człowiek machał wtedy rękoma, żeby się porozumieć, bo w szkole mieliśmy tylko język rosyjski. Po transferze do Saint-Etienne po raz pierwszy trafiłem do zagranicznej szatni. Brzęczałem tym francuskim na początku, akcentu nie udało mi się nauczyć. Trudny język, ale bardzo ładny. Gdy Francuz mówi, zwraca się, prosząc. A nie: "Daj mi to". Postęp językowy nastąpił po moim transferze do Bastii. W Saint-Etienne poznałem wielu Polaków, zaprzyjaźniliśmy się, dlatego automatycznie nie szukałem obcego języka. Natomiast w Bastii po roku porozumiewałem się już komunikatywnie.

Największym przeskokiem była dla mnie taktyka. W Polsce takie pojęcie nie istniało. Trener w GKS-ie mówił: "Piotrek, biegasz za kolegą". W meczu chodziło raczej o to, kto szybciej padnie. Dlatego fizycznie byłem bardzo dobrze przygotowany.

We Francji zastałem inny świat. Hali ze sztuczną trawą wcześniej w Polsce nie widziałem. Do tego kilka boisk treningowych. Do szatni Saint-Etienne wchodziłem na kod. Na urządzeniu powieszonym przy drzwiach musiałem wpisać kilka cyferek. U nas kręciło się kluczem w zamkach albo po prostu pukało. A tam taka technologia.

Jaka to była szatnia?

Przyjął mnie Słowak, Lubomir Moravcik, siedzieliśmy obok siebie. Drugi narożnik zajmował Laurent Blanc i Joseph-Antoine Bell, bramkarz reprezentacji Kamerunu. Ja tych nazwisk do końca nie znałem, ale szybko sprawdziłem, co to za ludzie. W tamtym okresie – czołowi piłkarze ligi francuskiej.

Największa gwiazda z jaką się pan mierzył?

Rudi Voeller, Zinedine Zidane. Ronaldinho też nieźle "kręcił".

Zidane to od pana w nos dostał.

Młodzi byliśmy. Do zdarzenia doszło w moim pierwszym sezonie we Francji. On mnie krył i z główki strzelił, w tył głowy. Akcja poszła, sędzia nie zauważył. Co mogłem zrobić... od razu odpłaciłem mu łokciem. Doszło do ogromnej bójki wszystkich zawodników i dostałem czerwoną kartkę.

Ale gola z rzutu rożnego potrafił pan strzelić.

I to nawet dwa razy. Wkręcałem z premedytacją. Parę razy kopnąłem za wysoko lub ktoś wybijał z linii. Ćwiczyłem takie strzały na treningach. Jedną taką bramkę zdobyłem przeciwko Saint-Etienne, gdy grałem już dla Bastii.

Na Korsyce spędził pan sześć lat.

Świetne miejsce do mieszkania. Bardzo ładna wyspa na Morzu Śródziemnym. Z pięknymi plażami, górami. Malownicza. Dalej utrzymuję kontakt z kolegą z Bastii. Poznaliśmy się w tamtych czasach, do dziś go odwiedzam. To małe miasto, na 40-50 tysięcy mieszkańców, ale pełne ludzi dumnych z tego, że są Korsykanami. Mówi się, że są dwie najgroźniejsze mafie we Francji: korsykańska i marsylska. Pamiętam porachunki. W prasie pojawiały się artykuły o strzelaninach, morderstwach. Początkowo miałem obawy przed przeprowadzką, ale to były bardziej rozgrywki polityczne. Nie dotykały normalnych mieszkańców czy przyjezdnych.

Raz pojechałem z rodziną na wakacje do Polski. Po powrocie, a nie było nas trzy tygodnie, nie mogliśmy znaleźć klucza od domu w Bastii. Zastanawiałem się, jak tam wejść: czy włamać się do swojego garażu czy wybić okno. Okazało się, że klucz był w zamku w drzwiach. Od zewnętrznej strony. Nikt go nie ruszył. To potwierdza, że w mieście jest bardzo bezpiecznie.

Kibice Bastii są wszędzie. W sklepach z telewizorami, w urzędach. Ludzie żyją tylko piłką nożną. Na stadion przychodziła połowa miasta.

Czyli za posiłki w restauracjach raczej pan nie płacił.

A dlaczego miałbym nie płacić? O zniżkę pytałem kupując łódź, a nie płacąc 20 euro za pizzę.

Udało się załatwić zniżkę?

Udało. W Bastii miałem skuter wodny i dwie łodzie. Jedną na czternaście metrów. Pływałem sobie wokół Korsyki lub na Sardynię.

W Bastii prowadził pana Henryk Kasperczak. Przejął drużynę w 1998 roku.

Miał niesamowity wpływ na zespół, potrafił go scalić. Dobrze nam szło, byliśmy na szóstym miejscu i nie wiem, dlaczego Kasperczak został zwolniony. Trochę żałuję, że trener nie poprowadził reprezentacji Polski. Osiągał sukcesy z innymi reprezentacjami, umie być selekcjonerem. Szkoda. Myślę, że dużo by wniósł i byłby autorytetem.

Kasperczak potrafił odstawić pana od składu.

Wydawało mi się na początku, że będę miał lepiej po przyjściu rodaka, ale Kasperczak był sprawiedliwy. W momencie spadku formy sadzał mnie na ławce. Z dwa, trzy razy byłem na rezerwie. Myślałem wtedy: "Jak to, Polak daje mnie na ławkę? Absurd!". Wtedy się gotowałem, dziś uważam, że postąpił uczciwie.

Z trenerem Kasperczakiem mieliśmy kontakt, odkąd przyjechałem do Saint-Etienne. W zeszłym roku odwiedziłem trenera w jego domu w górach pod miastem. Monika, córka trenera, była z nami w szpitalu, jak rodziła moja żona. Do dziś jej za to dziękuję. Pani Małgosia, żona trenera, wiele nauczyła moją żonę, na przykład gotowania. W Bastii chodziliśmy razem na długie, 3-4 godzinne obiady, które często zamieniały się w obiadokolację.

W Bastii był też krótko Mariusz Piekarski. Krąży nawet pewna legenda z tym związana.

Jaka?

Gdy Piekarski podsumował swój transfer do Bastii słowami: "Ale się wp...lili". Powiedział tak, bo miał problemy z kolanem.

Był na testach, nieźle wypadł i go wzięli. W pierwszym roku grał, miał lepsze mecze, gorsze. Później przyszedł inny trener. Odstawiał go, kazał mu biegać dodatkowo. Za mną też nie przepadał, dlatego pojechałem do Japonii.

Nie obawiał się pan, że do Europy już nie wróci?

Gdybym miał okazję zostać dłużej w Japonii, nawet bym się nie zastanawiał. Poziom życia jest bardzo wysoki, kultura ludzi niesamowita. Mieszkałem między Osaką a Kioto. Byłem prawie wszędzie na świecie, a Japonia zrobiła na mnie wrażenie pod każdym względem. W porównaniu do nich, my żyjemy w brudzie. Wszystko wygląda tam jakby było nowe.

Zobaczyłem niesamowitą dyscyplinę i zaangażowanie na treningach. Raz trener rzucił w szatni: "Boisko jest chyba za małe". Człowiek odpowiedzialny za murawę prawie wyrwał sobie włosy z głowy. Od razu poszedł je zmierzyć. "102 metry trener kazał i tyle jest" - wrócił z odpowiedzią prawie na kolanach.

Nowinkami wyprzedzają cały świat. Na początku zastanawiałem się, jak ja się mam wykąpać. Wszedłem do łazienki, a prysznic sięgał mi do klatki piersiowej. W środku stało krzesełko. Japończycy kąpią się właśnie w ten sposób - siedząc na krześle. Do tego mają wszędzie podgrzewane toalety, nawet w miejscach publicznych. Po załatwieniu się, kibel sam się obraca i czyści.

Myślałem, że w Japonii zostanę dla kasy tak długo, ile się da. Trenerem naszej drużyny był Francuz Frederic Antonetti. Gdy wrócił do kraju i przejął Bastię, wziął mnie ze sobą. Po Marsylii chciał mnie sprowadzić ponownie do Saint-Etienne, ale podjąłem decyzję o powrocie do Polski. Moja głupota, poddałem się. Myślałem, że jestem już za stary. Dziś powtarzam każdemu: graj jak najdłużej możesz, bo wykonujesz najfajniejszy zawód na świecie.

Ale spełnił pan marzenia.

W domu rodzinnym miałem dwa plakaty: Diego Maradony i Olympique Marsylii. To zespół, który w latach 90. dwukrotnie dotarł do finału Pucharu Mistrzów, raz wygrał te rozgrywki. Któryś z kolegów z reprezentacji olimpijskiej ma jeszcze nasze zdjęcie z plaży. Stoimy z Tomkiem Wałdochem i innymi zawodnikami w koszulkach Marsylii kupionymi na bazarze, jeszcze z napisem "Panasonic" na środku. Przypomniałem to sobie po podpisaniu kontraktu z OM.

Spodziewał się pan tej oferty?

Pół roku przed końcem umowy z Bastią dostałem telefon z AS Monaco. Ustaliliśmy warunki kontaktu. Rozmawiałem też z Guy Roux z Auxerre. I negocjowałem z RC Lens. Później włączyła się Marsylia. Pomyślałem: "To spełnienie marzeń. Nigdzie indziej nie chcę grać". Największy stadion we Francji ma Marsylia - jest większy niż nasz stadion Narodowy w Warszawie. A kibice? Fanatycy, są najlepsi.

Co ciekawe, Marsylia w tamtym sezonie (2000-01 - dop. red.) walczyła o utrzymanie z Tuluzą, z którą moja Bastia mierzyła się w ostatniej kolejce. W przypadku wygranej Tuluzy z nami, Marsylia spadałaby do drugiej ligi, a mój kontrakt stawał się nieważny. Ja w tym meczu byłem diabłem. Zapieprzałem od bramki do bramki i strzeliłem gola na 2:1. Przegrywaliśmy 0:1, ale rozbiliśmy ich 5:1. Dzięki temu Marsylia się utrzymała.

Był pan jednym z pierwszych zawodników sprowadzonych przez ówczesnego właściciela, kontrowersyjnego Bernarda Tapie.

Przyjechałem do niego do domu w Paryżu. Tapie pyta:
- Czego się napijesz - wody, soku?
- Kawy - poprosiłem.
Przychodzi za chwilę z kuchni, mówi:
- Wiesz co, nie podam ci kawy.
Lekko się zdziwiłem, zwłaszcza że Tapie się śmiał.
Dlaczego? - spytałem.
Bo moja gosposia poszła już do domu - odparł.

Taki jest Bernard Tapie, po prostu "inny", ma luz. Usiadłem w jego salonie na kanapie, a Bernard położył się na podłodze. Charakterystyczna postać.

Ale Bixente Lizarazu pan przechytrzył. W meczu Francja - Polska (1:1) w Paryżu w 1995 roku.

Pamiętałem, że Lizarazu często strzela rzuty karne w lidze. Gdy stał przed Andrzejem Woźniakiem i szykował się do wykonania jedenastki, krzyknąłem do Andrzeja po francusku: "il va tirer a la gauche". Woźniak i tak tego nie rozumiał, ale Lizarazu tak. "Będzie strzelał w lewo" - wołałem do naszego bramkarza. Być może Bixente zgłupiał. Andrzej obronił karnego.

Jakiś czas temu umieścił pan młodego zawodnika z Nowego Sącza, Bartka Talara, w Olympique Lyon. To początek kariery menadżerskiej?

Mam jeszcze dwóch ciekawych graczy w Polsce, ale ze względu na pandemię nie mogą na razie wyjechać. Ale wyjadą. W Lyonie jest Bartek. Już trenował z pierwszą drużyną, półfinalistą ostatniej Ligi Mistrzów. Oprócz tego ćwiczy z drugim zespołem. Jest już tam dwa lata.

Szukam młodych i utalentowanych graczy, chętnych do pracy, nie narzekających. Poświęcam takiemu chłopakowi miesiąc, dwa lub trzy, trenuję z nim dodatkowo, indywidualnie i wysyłam na testy. Francuzi świetnie szkolą, mają najlepsze akademie. Zresztą - kto jest aktualnym mistrzem świata? No właśnie. Jeżeli w przyszłości któryś z młodych się przebije, to dopiero wtedy będę miał z tego profity.

Pomagają stare kontakty?

A żeby pan wiedział. Pojechałem do Saint-Etienne, wszedłem do szatni trenerów młodzieży, do gabinetu dyrektora sportowego. Po dwudziestu latach okazało się, że ja wszystkich znam. Z tym grałem, z tamtym rywalizowały na boisku. Nawet prezydenta klubu znam, bo w moich czasach był sponsorem zespołu. W Lyonie dyrektorem sportowym był do niedawna Florian Maurice. Od razu mnie poznał. Uwierzył mi na słowo, że Bartek ma talent.

Przy okazji wizyty w AS Monaco, poszedłem na trening szesnastolatków. Patrzę, a zespół juniorski trenuje mój kolega z Marsylii - Manuel dos Santos. Wołam: "Maniu!". A on: "Piotr, to ty?!". Powiedział: "Jeżeli masz jakiegoś chłopaka i gwarantujesz, że jest dobry, niech przyjeżdża. Ale pamiętaj: ty się pod tym podpisujesz".

Wyławiam perełki. Wiem, że jeżeli któryś się nie sprawdzi, to już nie wezmą ode mnie zawodnika. Bartek jest w Lyonie dwa lata, jest po przesiewie, ma umowę, dostaje około tysiąca euro miesięcznie, mieszka w klubowym internacie. Mam nadzieję, że zadebiutuje w pierwszym zespole. Ma świetne warunki, spędziłem w jego bazie tydzień.

Francuski paszport pomaga?

Nie ma to znaczenia. Nie używam go, leży w szufladzie, to już bardziej pamiątka. Jest to na pewno miłe podsumowanie prawie dziesięciu lat, jakie spędziłem we Francji. Nie miałem problemów z otrzymaniem francuskiego obywatelstwa. W urzędzie sprawdzono tylko, czy mówię w ich języku. Później wróciłem do Francji na ponad miesiąc jak ekspert Polsatu podczas Euro 2016. Bywało, że kibice mnie rozpoznawali. Było mi miło.

Kim pan teraz jest? Trenerem, agentem, zawodnikiem MMA? Niedawno widziałem też pana w programie "Ninja Warriors" w Polsacie.

Próbuję wielu rzeczy. Jestem przy piłce, mam kilka biznesów. Trenuję również sam dla siebie. Może będzie jeszcze okazja powalczyć w MMA, dla celebrytów. W "Ninja Warriors" mi nie wyszło, szybko odpadłem. Źle złapałem drążek, wyleciał mi z rąk i wpadłem do basenu. Gdybym miał dwa podejścia, to zaszedłbym dalej. Lubię wyzwania. Trenuję z młodymi chłopakami i oni nie wierzą, że mam 49 lat. Nie wyobrażają sobie, by ich ojcowie robili w tym wieku to, co ja.

Salamon chce się przypomnieć Sousie. "Moje nazwisko jest mu znane"

Kamil Piątkowski w drodze do gwiazd. Młody Polak urzekł legendę futbolu

Źródło artykułu: