Strzelił gola i nic nie pamięta. "Myślałem, że mnie wkręcają"

Newspix / Adam Starszynski / PressFocus / Na zdjęciu: Uros Radaković
Newspix / Adam Starszynski / PressFocus / Na zdjęciu: Uros Radaković

Uros Radaković z Wisły Kraków nie ma ostatnio dobrej passy. W pierwszej fali pandemii COVID-19 walczył o życie w rosyjskim szpitalu. W debiucie w PKO Ekstraklasie z kolei strzelił gola, ale tego nie pamięta, bo zaraz potem stracił przytomność.

W meczu z Wisłą Płock (3:1) Uros Radaković wszedł do gry w 76. minucie, gdy Biała Gwiazda przegrywała 0:1. 9 minut później w polu karnym rywali  zaatakował bezpańską piłkę i głową skierował ją do bramki, ale tuż po tym zderzył się z Milanem Obradoviciem i stracił przytomność.

Leżący na murawie piłkarz utonął w objęciach kolegów, ale ci po chwili zaczęli rozpaczliwie machać w kierunku ławki rezerwowych i sędziego, ponieważ okazało się, że Radaković jest nieprzytomny. Pierwszej pomocy udzielili mu zawodnicy, a po chwili znalazły się przy nim służby medyczne. Sceny mogły mrozić krew w żyłach, ale skończyło się na strachu.

W rozmowie z WP SportoweFakty opowiada o tym, co pamięta ze swojego debiutu w polskiej lidze. Mówi także o tym, jak ciężki przebieg miało u niego zakażenie koronawirusem. - To było realne zagrożenie mojego zdrowia. Przez dwa dni miałem podawany tlen. Przetrwałem, ale potrzebowałem pół roku, by wrócić do formy fizycznej - mówi.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: strzał, rykoszet i... przepiękny gol. Ale miał farta!

Justyna Krupa, WP SportoweFakty: Jak się pan czuje tydzień po tym zdarzeniu?

Uros Radaković, obrońca Wisły Kraków: W kwadrans zaliczyłem wszystko - debiut,  bramkę i karetkę. Nie pamiętam niczego, co miało miejsce po wyskoku do "główki". Pamiętam dopiero moment, jak koledzy z drużyny zgromadzili się wokół karetki. Mówili mi: "Słuchaj, strzeliłeś gola, wygraliśmy to spotkanie!". A ja im odpowiedziałem, żeby mnie nie wkręcali, bo nic nie pamiętałem. Ostatecznie widziałem swoje trafienie na powtórkach. Najważniejsze, że teraz czuję się już dobrze.

Kibice wysyłali wiadomości z wyrazami wsparcia?

Tak, wszyscy starali się mnie wspierać. Miałem chyba z tysiąc wiadomości, z 500 telefonów, w życiu aż tyle osób się o mnie nie martwiło.
Na pewno nie był to idealny sposób na rozpoczęcie przygody z nowym klubem...

Cóż, nie spodziewałem się, że będzie aż tak ostro.

Dlaczego w ogóle zdecydował się pan na to wypożyczenie do Wisły ze Sparty Praga?

Rozmawiałem przede wszystkim z Vukanem Saviceviciem, który chwalił Wisłę, a także z paroma innymi osobami, które występowały w przeszłości w Ekstraklasie. Wisła jest zresztą znanym klubem w Europie i ma dobrą opinię.

Jest pan wychowankiem belgradzkiej Crvenej Zvezdy. Ze Zvezdą był pan związany rodzinnie, czy w domu kibicowało się Partizanowi?

W żadnym wypadku - zawsze byłem za Zvezdą. Partizan? Nigdy! Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze dostanę szansę zagrania w Crvenej. To klub, który kocham, zespół moich marzeń. Tam się wychowałem, spędziłem w tym klubie 12 lat. Oglądałem ich ostatnie starcia z Milanem w Lidze Europy, zawsze jak tylko mam czas, staram się oglądać wszystkie ich mecze.

Pewnie jako młody chłopak chadzał pan na derby Belgradu na Marakanę?

Na każdym meczu Zvezdy bywałem swego czasu, ale głównie w roli chłopca do podawania piłek. To było świetne przeżycie.

Przy tym wzroście miał pan pewnie predyspozycje również do gry w koszykówkę?

Zaczynałem od tego sportu. Trenowałem basket ze trzy miesiące, aż któregoś dnia ojciec przyjechał po mnie, żeby mnie zabrać na trening, a ja odmówiłem i chciałem jechać na piłłkę nożną. Zacząłem trenować futbol.

Na początku seniorskiej kariery miał pan okazję współpracować z dobrze znanym w Serbii z porywczego charakteru trenerem Nenadem Lalatoviciem...

To bardzo emocjonalny facet. Ale ja lubię taki typ trenerów - takie wulkany energii. Nenad zawsze daje z siebie maksimum dla dobra piłkarzy, walczy o nich, a oni go za to kochają. Nigdy nie słyszałem, żeby jakikolwiek zawodnik, który z nim pracował, powiedział o nim coś złego. Przypomina naszego obecnego trenera Petera Hyballę.

Szybko zamienił pan Serbię na Włochy. Kiedy był pan zawodnikiem Bolonii pojawiły się informacje o przejściu do Juventusu.

To były tylko plotki. Takie kluby, jak Juventus, regularnie monitorują postępy młodych graczy w Serie A. Ja w tamtym momencie nie byłem gotów na takie wyzwanie. Jako nastolatek, który dopiero co przyszedł z Serbii, nie byłem gotowy od razu na regularną grę w Serie A.

W Bolonii miał pan problem z przebiciem się do składu.

Moim trenerem był tam Stefano Pioli, obecny szkoleniowiec AC Milan. Obiecywał, że będę grał, jak zapewnimy sobie utrzymanie,. Dostawałem jednak tylko szansę w Pucharze Włoch. W kolejnym sezonie było jednak podobnie. Zdecydowałem się na wypożyczenie do występującej w Serie B Novary Calcio, tam jednak znów złapałem uraz. Wszyscy zapewniali mnie, że ten problem ustanie, jak skończę mniej więcej 21 lat i rzeczywiście potem urazy przestały mi się przytrafiać. W efekcie - mimo że miałem jeszcze kontakt z Bolonią podpisany na dwa lata - zrezygnowałem z dobrych pieniędzy i zdecydowałem się podpisać umowę za znacznie mniejsze wynagrodzenie w Sigmie Ołomuniec.

Uros Radaković
Uros Radaković

Później przeniósł się pan do Sparty Praga.

Praga to wspaniałe miasto i moja rodzina była tam bardzo szczęśliwa. Ale na poziomie sportowym nie osiągnęliśmy tego, co klub zakładał. A możesz żyć nawet i w Paryżu, ale jak zawodowo nie jesteś usatysfakcjonowany, to idealnie nie będzie. Wszyscy oczekiwali od nas zdobycia mistrzostwa. A gdy to się nie udawało, już nie było tak miło.

W Rosji było lepiej pod względem sportowym? Trafił pan do FK Orenburg.

Liga mi odpowiadała, mentalność ludzi też. Teraz w Rosji mają pierwszej klasy stadiony, zbudowane przy okazji mistrzostw świata. Przez pół roku graliśmy naprawdę dobry futbol. Później kilkunastu piłkarzy dopadł koronawirus. Ja wylądowałem w szpitalu na trzy tygodnie. Zespół był w rozsypce, spadliśmy z ligi. Gdyby nie ta sytuacja z koronawirusem, pewnie zostałbym w Orenburgu na dłużej.

Jak pan wspomina walkę z chorobą?

To było realne zagrożenie zdrowia. Przez dwa dni musiałem mieć podawany tlen. Wtedy doskonale zrozumiałem, że to nie są żarty. Krew do badań pobierali mi chyba z dziesięć razy na dzień. Przetrwałem, ale potrzebowałem autentycznie pół roku, by wrócić do  formy. W międzyczasie przenosiłem się do Kazachstanu, do Astany. Ale po tym zakażeniu grywałem mecze po 90 minut, a potem byłem totalnie nieżywy, przez trzy dni dochodziłem do siebie. Tak bardzo koronawirus spustoszył mi organizm.

Nie każdy zdaje sobie sprawę, że ta choroba u młodych, wysportowanych ludzi też może mieć tak niebezpieczny przebieg.

Niektórzy mają tylko gorączkę dzień czy dwa. Tymczasem przekonałem się na własnej skórze, że to nie są żarty. Na szczęście od kilku miesięcy czuję się już zupełnie normalnie.

Ponoć w Czechach sytuacja związana z koronawirusem jest też obecnie bardzo poważna. Na początku roku wrócił pan do Pragi, więc miał pan chyba szansę to zaobserwować?

Czesi żyją w totalnym zamknięciu praktycznie od jesieni, mają pełen lockdown. Mogą najwyżej pójść do sklepu i to tyle. Mają obecnie ponad 10 tysięcy zakażeń dziennie. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak to w ogóle możliwe, że sytuacja uległa tam takiemu pogorszeniu, nie potrafię tego zrozumieć.

Pod tym względem przenosiny do Krakowa pewnie pan sobie chwali, bo na ten moment sytuacja w Polsce nie jest aż tak uciążliwa.

Dla mojej rodziny to jednak znacznie łatwiejsze. Tutaj możemy w miarę normalnie funkcjonować, pamiętając jednak o izolacji sportowej. Generalnie czuję się już zaaklimatyzowany w nowym miejscu. Koledzy z zespołu bardzo w tym pomagają. Czuję się tu jak w domu.

Czytaj również:
Pracuś z Ghany czeka na debiut. Peter Hyballa takich właśnie graczy lubi
"Wygrywasz mentalnie, nim wygrasz fizycznie". Souleymane Kone podąża za Peterem Hyballą

Komentarze (0)