90 minut z Maciejem Domańskim. "Sądziłem, że jeden trening z drużyną wystarczy, a to o wiele za mało"

WP SportoweFakty / Krzysztof Porębski / Na zdjęciu: Maciej Domański
WP SportoweFakty / Krzysztof Porębski / Na zdjęciu: Maciej Domański

Propozycje z klubów Ekstraklasy otrzymywał już jako nastolatek, jednak zniechęcała go wizja terminowania w rezerwach. Po swojemu, dłuższą drogą dotarł na najwyższy szczebel. Dziś jest jednym z tych, którzy mają na nim utrzymać beniaminka z Mielca.

Po 21 kolejkach PKO Ekstraklasy Maciej Domański ma na koncie już 5 bramek i 5 asyst. To dość nieoczekiwanie czyni go drugim najefektywniejszym Polakiem w lidze (po Mateuszu Szwochu - 3 bramki, 9 asyst). W rozmowie z "Piłką Nożną" opowiada o tym, jak duży wpływ na jego karierę miała większa świadomość w zakresie odżywiania, o tym jak zmieniła się Stal, ale także o latach spędzonych w niższych ligach, gdy pojawiało się zwątpienie, czy kiedykolwiek uda się zadebiutować w Ekstraklasie.

Konrad Witkowski, "Piłka Nożna": W pierwszej kolejności piłkarz Stali. A co znajduje się na kolejnych miejscach w pana zawodowej hierarchii?

Maciej Domański, piłkarz Stali Mielec: Poza tym jestem absolwentem wychowania fizycznego na Uniwersytecie Rzeszowskim. Pracę magisterską obroniłem dwa lata temu. Na razie mam przerwę w edukacji, ale myślę o kolejnych krokach.

Podjęcie studiów było podyktowane chęcią znalezienia alternatywy dla gry w piłkę?

To był główny powód. Rodzice zawsze podkreślali, jak ważne jest wykształcenie. Pod ich naciskiem poszedłem na uniwersytet, nie wiem, czy sam bym się zdecydował. Miałem 22 lata, występowałem w II lidze. Ekstraklasa była moim celem i dążyłem do tego, aby się w niej znaleźć, lecz rodziło się pytanie: co, jeśli się nie uda? Ponadto po zakończeniu przygody z piłką trzeba będzie zorganizować sobie życie od nowa, a ukończone studia dają więcej opcji.

ZOBACZ WIDEO: Kamil Grosicki niezbędny w reprezentacji? "Straciliśmy szybkość na skrzydłach"

Trudno było łączyć granie z nauką?

Bywały bardzo trudne momenty. Kilka razy byłem bliski rezygnacji, ale zaciskałem zęby. Licencjat robiłem dziennie w Rzeszowie. Zdarzały się dni, że na godzinę szóstą rano szedłem na crossfit, następnie na uczelnię, późniejsze zajęcia musiałem opuścić, ponieważ jechałem 50 kilometrów na trening do Mielca, a potem wracałem do Rzeszowa na ćwiczenia, które odbywały się około godziny 20. W domu byłem po 22. Wyjazdy na treningi oraz mecze oznaczały sporo nieobecności, ale udawało się porozumieć z wykładowcami, pozwalali mi nadrabiać zaległości. Później zmieniłem klub, w związku z czym studia drugiego stopnia realizowałem już w trybie zaocznym.

Skąd pomysł, aby dodatkowo kształcić się w zakresie dietetyki oraz fitnessu?

Razem z Kamilem Kościelnym postanowiliśmy zrobić kurs trenera personalnego. Na studiach magisterskich miałem natomiast kurs dietetyki. Nie chodziło o zdobycie papierka i tytułu, kierowałem się bardziej ciekawością.

Większa świadomość żywieniowa wpłynęła na rozwój sportowy?

W znacznym stopniu. Jako młody zawodnik, gdy nie przykładałem tak dużej wagi do kwestii jedzenia, notorycznie miałem problemy z kontuzjami, często przytrafiały mi się urazy mięśniowe. Od kiedy zacząłem dobrze się odżywiać, kłopoty zniknęły. Przekonałem się, jak ważnym aspektem jest dieta w życiu sportowca.

Mocno zmieniło się pańskie podejście do treningu?

Od pewnego czasu dużo pracuję indywidualnie: trenuję w siłowni dwa lub trzy razy w tygodniu, w zależności od natężenia meczów w danym okresie. Rozpoczynając studia w Rzeszowie, wspólnie z Kamilem zaczęliśmy ćwiczyć w siłowni. To mnie rozwinęło, pozwoliło wzmocnić organizm. Mam sporo siły, pomimo małej wagi i niewielkiego wzrostu. Na boisku czuję się o wiele mocniejszy niż kiedyś, co wpływa na większą pewność siebie.

Jako niespełna 19-latek przeniósł się pan do Polonii. Z perspektywy czasu uważa pan przeprowadzkę do Warszawy za właściwy ruch?

Nie żałuję tego kroku, chociaż w Polonii popełniłem wiele błędów. Nie mam na myśli imprezowania. Brakowało mi obecnej świadomości: powinienem był więcej i ciężej trenować, bardziej zdecydowanie postawić na piłkę. Sądziłem, że jeden trening dziennie z drużyną wystarczy, a to stanowczo za mało. Szansa na wczesny debiut w Ekstraklasie uciekła. Może moja przygoda szybciej nabrałaby tempa? W końcu jednak przebiłem się na poziom, który chciałem osiągnąć.

Przez lata gry w niższych ligach miał pan prawo w to zwątpić.

Pojawiały się wątpliwości. Nie byłem już młodym zawodnikiem, a ciągle występowałem na poziomie drugoligowym. Zdawałem sobie sprawę, że czas ucieka, nie wiedziałem, czy jeszcze nadejdzie szansa debiutu w Ekstraklasie. Przełomowym momentem był właśnie ten, gdy z Kamilem zaczęliśmy interesować się zdrowym żywieniem oraz treningiem indywidualnym. Każdy dzień był podporządkowany treningowi. Powiedzieliśmy: stawiamy wszystko na jedną kartę, dajemy sobie czas, pracujemy i zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Co stało się po awansie z Rakowem? Zagrał pan na inaugurację sezonu 2019-20, by potem właściwie zniknąć.

Trudno mi o tym mówić. Przeważają negatywne emocje, choć mam z Częstochowy również dobre wspomnienia – przyczyniłem się do awansu do Ekstraklasy. Temat Rakowa jest dla mnie definitywnie zamknięty, wolałbym o nim nie rozmawiać.

Za to o Stali może pan powiedzieć: to mój klub?

Żywię wobec niego szczególne uczucia. Sporą część życia spędziłem w Mielcu, do Stali trafiłem już jako 13-latek. Tak ułożyła się moja droga, że aż trzykrotnie wracałem do klubu. Czuję się tutaj jak w domu.

Obecną Stal można zestawić z tą, do której przychodził pan jako junior?

To dwa różne światy, przepaść. Do Mielca trafiłem dzięki szkole mistrzostwa sportowego: była to pierwsza w okolicy placówka, w której można było płynnie łączyć naukę z treningami, na czym zależało moim rodzicom. Kiedy się pojawiłem, Stal balansowała między okręgówką a IV ligą, infrastruktura praktycznie nie istniała, na nic nie było pieniędzy. Będąc juniorami, tworzyliśmy drużynę seniorów, najstarszy z nas miał 18 lat. Gdy dzisiaj widzę naszych młodych chłopaków, mogących trenować w dobrych warunkach z zespołem ekstraklasowym, uświadamiam sobie, jak wiele się zmieniło.

Jak bardzo był pan zaskoczony, gdy w przerwie grudniowego meczu przy Łazienkowskiej, po strzeleniu dwóch goli, usłyszał pan, że nie wychodzi na drugą połowę?

Nie odczuwałem złości. W jakimś stopniu byłem zdziwiony, ale wiem, że trener Leszek Ojrzyński nie boi się takich decyzji i czasami je podejmuje. Podziękował mi za grę, powiedział, że wykonałem swoją pracę, a teraz czas na innych. Wybór trenera okazał się słuszny, skoro wyjechaliśmy z Warszawy jako zwycięzcy.

Czy do końca sezonu pozostało wiele czasu?

I tak, i nie. Liczyliśmy na zdecydowanie lepszy początek rundy. Z gry możemy być zadowoleni: w spotkaniach z Lechią Gdańsk czy Wisłą Płock zdominowaliśmy przeciwników, mieliśmy dużo okazji. W Gliwicach nie graliśmy wielkich zawodów, ale również stwarzaliśmy sytuacje. Niestety, naszą bolączką jest skuteczność. Nadal wszystko zależy od nas, niemniej zaczyna się etap, w którym już nie możemy, lecz musimy. Potrzebujemy przełamania – jeśli wygramy jeden mecz, kolejne będą jeszcze lepsze.

Czytaj także:
Wstydliwe serie Jagiellonii odeszły wraz z trenerem
Celtic Glasgow nie wykona szpaleru. Trener podjął decyzję

Komentarze (0)