Błaszczykowski skrytykował Bońka otwarcie i mocno, jak nikt w ostatnich latach. Wcześniej prezes PZPN zaczepił Kubę swoim komentarzem, że pomocnik Wisły gra na 30 procent swoich dawnych możliwości i powinien już skończyć karierę. Boniek to w polskim futbolu taki "wujek dobra rada", który podpowiada innym, bo po prostu jest przekonany, że wie lepiej.
Wygląda jednak na to, że Błaszczykowski nie będzie - jak śpiewał Perfect - spijał słów z ust prezesa. - Czytam już od kilku lat wywiady tego pana, który chce mi skończyć karierę. Ale to wyłącznie moja decyzja i tylko ja ją podejmę. Nikt inny. Pan Boniek nie musi się ze mną komunikować publicznie. Ma do mnie numer telefonu, może zadzwonić i powiedzieć: "Kuba kończ, bo już nie mogę na ciebie patrzeć". Mogę mu tylko odpowiedzieć, że to jego rolą jest działać tak nad poziomem ligi, żeby te moje 30 procent na nią nie wystarczało. I nad tym warto pochylić się z troską. Tymczasem mamy taką sytuację, że właściciel osiedla udaje, że nie wie, co się dzieje na jego podwórku. Od 2,5 roku wyciągamy Wisłę z ciężkiego kryzysu, bo ktoś przecież przyznawał licencję klubowi, który miał tak zabagnioną sytuację finansową i nie spłacał długów. Czy to czasem nie PZPN? Przez te 2,5 roku pan Boniek nas nie zaszczycił swoją obecnością, nie spytał jak nam pomóc - mówił poruszony Błaszczykowski.
Stosunki obu panów pogarszały się od dawna. Początkiem było już zabranie Kubie opaski kapitana reprezentacji, co się dokonało de facto już na przełomie 2014/2015 roku. Kulminacją konfliktu były publiczne wypowiedzi Bońka, który kwestionował sens powoływania Błaszczykowskiego do reprezentacji przez Jerzego Brzęczka.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: to nie miało prawa się udać! Niesamowity trik gwiazdy
Nie trudno się domyślać, że również nagłego zwolnienia Brzęczka z funkcji selekcjonera w styczniu tego roku, jego siostrzeniec Kuba też nie mógł przyjąć dobrze. Boniek skasował w reprezentacji najpierw Kubę, później Brzęczka. Tego się nie zapomina. W tym miejscu jeszcze będzie iskrzyć.
A zupełnie się nie zdziwię, jeśli Kuba od nowego sezonu zatrudni w klubie właśnie Brzęczka. Lepiej jak wszystkie konie ciągną wóz w tym samym kierunku.
***
Poza tym starciem osobowości wcześniej w meczu w Gliwicach rewelacyjny wiosną Piast został zaskoczony przez "nową" Wisłę Kraków, która pozbywając się trenera Petera Hyballi zagrała w myśl przysłowia: baba z wozu, koniom lżej.
"Biała Gwiazda" wcześniej grała tragicznie. Niemiecki trener skonfliktował się ze wszystkimi dookoła i stracił możliwość zarządzania drużyną. Dobrze, że do tego rozstania w końcu doszło, bo do niczego dobrego to nie prowadziło. Gorzej, że w Wiśle byli zaskoczeni, jakim trenerem Hyballa się okazał. Dziwne, bo przecież nawet on sam nie ukrywał, że jest bezkompromisowy, piekielnie wymagający i trudny we współpracy. I to wszystko się w Krakowie potwierdziło. Ale to chyba przerosło właścicieli Wisły. Nie spodziewali się, że Niemiec nie tylko nie będzie respektował pozycji piłkarza-właściciela klubu Kuby Błaszczykowskiego, ale wręcz pozwoli sobie na krytykę i jawnie ogłosi, że pomocnik jest po prostu nieprzygotowany do gry w drużynie Hyballi.
Przygoda niemieckiego szkoleniowca w Wiśle, przypomina mi zatrudnienie Ricardo Sa Pinto w Legii. Też było o nim wiadomo, że jest trudny i toksyczny, ale sięgnięto po takiego trenera. Skończyło to się źle, bo Portugalczyk nie szanował nikogo, ego miał gigantyczne i nie szanował ludzi. Jak na kogoś kto zarządza kilkudziesięcioosobowym zespołem to jednak poważna luka w kompetencjach. Sa Pinto też tak jak Hyballa, nie szanował klubowych legend (np. Krzysztofa Dowhania), dla niego też najważniejsza była własna wizja. Przykład Hyballi jest bliźniaczo podobny. Nie mogę pojąć, dlaczego właściciele klubów - wydający przecież własne pieniądze - zatrudniają ludzi, na widok których później sami robią się chorzy.
A Piast z powodu tej porażki nie awansował do europejskich pucharów.
***
Równie ciekawie było w Białymstoku, gdzie Lechia - podobnie jak Piast - straciła szansę na grę w Europie. Drużynie z Gdańska puchary de facto zabrał sędzia VAR Daniel Stefański, który swoimi błędnymi decyzjami wypaczył wynik meczu. A w konsekwencji zdecydował, że to Śląsk - a nie Lechia - zajmie 4. miejsce.
- Jak można, mając możliwość odtwarzania akcji po wielokroć, klatka po klatce, nie zauważyć takiego zagrania ręką?! Karnego przeciwko Lechii w ogóle nie powinno być - dziwił się w Canal+ Radosław Majdan. Gracz Jagiellonii, zanim został sfaulowany w polu karnym przez bramkarza Lechii, najpierw przyjął piłkę pomagając sobie ręką. Powinien być więc rzut wolny dla Lechii, a nie karny dla gospodarzy.
Sławomir Stempniewski, telewizyjny ekspert Canal+ od kontrowersji sędziowskich, nie miał żadnych wątpliwości, że to był gruby błąd sędziego VAR Daniela Stefańskiego. Zresztą tak jak wszyscy inni w studio Multiligi.
Mało tego, ekspert uznał też, że z kolei gol Lechii strzelony pod koniec 1. połowy meczu został niesłusznie nieuznany. Po strzale Flavio Paixao piłka trafiła w rękę JAKIEGOŚ piłkarza, a potem wpadła do siatki. Sęk w tym, że skoro nie wiadomo, czyja to była ręka, VAR powinien uznać za obowiązujące to, co wydarzyło się na boisku.
I co? I wynik meczu w Białymstoku powinien brzmieć 2:1 dla Lechii. A po decyzjach sędziów wygrała "Jaga" 2:1. A przecież już nawet remis dawał drużynie z Gdańska grę w europejskich pucharach! Niesmak, skandal, wypaczenie rywalizacji. I co z tym zrobić? Kto odda sprawiedliwość piłkarzom i trenerowi z Lechii? Historia?
Mnie zastanawia tylko, jak dochodzi do takiego błędu? No przecież sędzia VAR siedzi przed wielkim monitorem, nie biegnie, nic mu nie zasłania, ma komfortowe warunki do podjęcia decyzji. I nie widzi... Niepojęte.
***
A mistrz Polski? Legii trzeba gratulować mistrzostwa Polski, ale już nie stylu, w jakim go zdobyła. "Jak zachwyca, skoro nie zachwyca" - można powtórzyć za Gombrowiczem.
Ostatnie siedem meczów Legii to wyłącznie wyniki 1:0 i 0:0. A przecież przy potencjale warszawskiego klubu należy oczekiwać dużo więcej - bo przecież futbol ma być rozrywką, ma cieszyć oko kibica. Trener Czesław Michniewicz woli smutny pragmatyzm. Można i tak... Tylko pytanie: właściwie dla kogo jest ten sport?
Legia miała w tym sezonie komfortową sytuację, bo de facto nie miała poważnego rywala do tytułu. Ale za chwilę to się zmieni. W Poznaniu właśnie rozpoczął się remont kapitalny Lecha. A przecież już dziś Raków Częstochowa wygląda na klub, który jest w stanie w kolejnym sezonie rzucić wyzwanie Legii. Przewaga potencjału sportowego ciągle jest na korzyć drużyny z Warszawy, ale czy Raków jest rzeczywiście tak daleko w tyle? Legia wygrała mistrzostwo na luzie - to prawda. Ale na finiszu okazało się, że wystarczyłoby ekipie Marka Papszuna wygrać choćby jedno z dwóch bezpośrednich spotkań w lidze z warszawianami, a już ostateczną tabelę czytałoby się inaczej. 2:1 Legii Vukovicia na wyjeździe i 2:0 Legii Michniewicza w Warszawie zrobiły różnicę. Ta dominacja Legii nad resztą ligi może być złudna. Wszystko zależy od wzmocnień drużyny w najbliższym okienku transferowym.
Dariusz Tuzimek
Zobacz też:
Mistrzostwo ma twarz Pekharta [FELIETON]
Dariusz Tuzimek: Trener, czyli ktoś do wyrzucenia za burtę [OPINIA]