Tak się zdobywa głosy delegatów. Były prezes PZPN odsłania kulisy

PAP / Bartłomiej Zborowski / Na zdjęciu: Grzegorz Lato
PAP / Bartłomiej Zborowski / Na zdjęciu: Grzegorz Lato

- Miałem bardzo ciężką kadencję, bo dostawałem rykoszetem za to, że kluby handlowały meczami - mówi Grzegorz Lato. Były prezes PZPN opowiada o kulisach zdobywania głosów delegatów, zdradza też szczegóły słynnej afery ze zwolnieniem Leo Beenhakkera.

Król strzelców mistrzostw świata 1974 (w sumie zagrał w kadrze 100 razy, strzelając 45 goli) stał na czele futbolowej centrali w latach 2008-2012. Zastąpił Michała Listkiewicza, a tuż po nim fotel prezesa przejął kończący obecnie urzędowanie Zbigniew Boniek.

Szymon Mierzyński, WP SportoweFakty: Był pan prezesem PZPN przez jedną kadencję. Skąd się wziął pomysł kandydowania?

Grzegorz Lato: To nie była do końca moja decyzja. Zarząd związku szukał człowieka, którego ówczesna władza nie była w stanie w żaden sposób ugryźć. Zaproponowano start w wyborach właśnie mi.

Od razu się pan zgodził?

Poprosiłem o dwa dni do namysłu. To nie była taka prosta decyzja. Później na spotkaniu powiedziałem, że mogę się zgodzić, ale pod warunkiem, że mi nie sprzedadzą sali wyborczej. Udało się, bo wygrałem w pierwszej turze. Chciałem jednak uniknąć sytuacji, w której baronowie wojewódzcy klepaliby mnie po plecach, a potem głosowali inaczej.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co za strzał! Wyskoczył w powietrze i... (ZOBACZ)

Najpierw musiał pan uzbierać piętnaście rekomendacji. Było trudno?

Z tym nie miałem żadnych problemów. Załatwiłem sprawę w jeden dzień.

To dobre zasady? Trochę blokują potencjalnie słabszych kandydatów.

Nie wiem, ale taki jest zapis w statucie. Nigdy się nie zastanawiałem nad słusznością tego rozwiązania.

Głosy delegatów zdobywało się trudniej?

Podczas kampanii wyborczej złożyłem wizytę dosłownie w każdym wojewódzkim związku, więc pracy wykonałem sporo. Jak się okazało, zrobiłem to dobrze, bo wygrałem w pierwszej turze.

Dużo wieczorów przy wódce trzeba było spędzić, żeby być spokojnym o zwycięstwo?

Nie, bo to był okres dużej nagonki na PZPN. Wytworzył się klimat do zmiany prezesa. Rykoszetem na związku odbijał się handel meczami przez kluby. Oczekiwano wielkich kar, ale żeby wyrzucić jakiś zespół z ligi, ukarać go za korupcję, trzeba mieć twarde dowody. PZPN ich nie posiadał, bo to było zadanie dla służb. Ci, na których udało się zebrać dowody, ponieśli odpowiedzialność, lecz sam związek nie mógł zakładać podsłuchów, ani prowadzić innych działań operacyjnych. Część zawodników odpokutowało, "Fryzjer" dostał duży wyrok, więc korupcja była rozliczana. Miałem bardzo ciężką kadencję, wiele spraw do wyprostowania. Myślę, że sporo wtedy dołożyliśmy do tego, że dziś problemu sprzedawania meczów nie ma.

Jak wygląda okres tuż przed wyborami w kuluarach? Jest nerwowo?

Jak to w sporcie. Można być wyraźnym faworytem, ale nigdy nie ma pewności, że się wygra. Wybory były tajne. Podchodziło się do stołu, brało kartkę i oddawało głos w taki sposób, że nikt nie miał pojęcia, jakie są preferencje delegata. Nie byliśmy więc niczego pewni.

Walka była brutalna - jak w polityce?

Miałem trzech rywali: Zbigniewa Bońka, Zdzisława Kręcinę i Tomasza Jagodzińskiego, który wycofał się tuż przed głosowaniem. Nie było brutalnie, nie powiedziałbym, że tam leciały jakieś iskry, ale wszyscy byli przekonani, że dojdzie do drugiej tury. Ostatecznie jej nie było.

Jak dużo władzy ma prezes PZPN?

Sporo, ale ja przede wszystkim miałem wspaniały zarząd. Nieraz się z jego członkami nie zgadzałem, mimo to byłem bardzo zadowolony ze współpracy. Świetnie funkcjonowała też komisja rewizyjna. Dużo rozmawialiśmy, nie byłem człowiekiem, który podejmował decyzje sam. Zarząd wiedział o wszystkich planowanych krokach.

Zbigniew Boniek, który rządził po panu, miał inne podejście.

Nie wiem, jak to u niego było, ale za mojej kadencji panowała pełna demokracja. Jeśli pojawiało się pytanie, to zainteresowany dostawał wyjaśnienie. Nigdy się nie zdarzyło, żebym zrobił coś za plecami zarządu. Zresztą zjedliby mnie za takie działanie.

A jak było ze zwolnieniem Leo Beenhakkera? Afera zrobiła się nieprawdopodobna, bo ogłosił pan to w wywiadzie telewizyjnym.

A co miałem zrobić? Przegraliśmy ze Słowenią 0:3. Poszedłem do szatni podziękować zawodnikom, bo bez względu na wynik, chciałem taki gest wykonać. Gdy pojawiłem się pod drzwiami, dwóch ludzi przekazało mi, że trener Beenhakker nie życzy sobie niczyjej obecności i zakazuje wejścia.

I co pan zrobił?

Nie miałem zamiaru tego respektować, bo byłem prezesem związku i uważałem, że mam prawo porozmawiać z drużyną. Wszedłem do środka, podziękowałem piłkarzom, a selekcjoner odwrócił się do mnie d... Moja reakcja była taka, że opuściłem szatnię i niedługo później powiedziałem w telewizji, że ten pan już nie pracuje. Potem twierdził, że nikt go tak nigdy nie potraktował, tylko że gdy krótko po odejściu z kadry poszedł do Feyenoordu, wyrzucili go z hukiem po miesiącu. Tego jakoś nie komentował. Za często próbował nas pouczać. Pamiętam, że w jednym wywiadzie pytał, kim jest Antoni Piechniczek, więc wyjaśniłem mu, że to trener, z którym wywalczyliśmy awans i 3. miejsce na mistrzostwach świata.

Jak pan ocenia prezesurę Zbigniewa Bońka? Dwie kadencje to szmat czasu.

To mój kolega i przyjaciel z boiska, dlatego nie będę się na ten temat wypowiadał. Oceniajcie go, jak chcecie, ale ja pochodzę z tego samego gniazda i nie zamierzam krytykować. Graliśmy wspólnie w piłkę i osiągnęliśmy wspaniałe wyniki.

Po wyborze nowego prezesa będą zmiany czy czeka nas kontynuacja?

Najpierw poczekajmy na to, kto wygra.

To w ogóle ma znaczenie? Jaką pan widzi różnicę między Markiem Koźmińskim a Cezarym Kuleszą?

Ja widzę między nimi różnicę, jednak opinię na temat obu kandydatów wolę zostawić dla siebie. W środę się przekonamy, który będzie lepszy.

Czytaj także:
Brutalna napaść pseudokibiców Legii Warszawa. Nie oszczędzili nawet 13-latka
Kibice Śląska Wrocław nie zobaczą derbów

Źródło artykułu: