Paulo Sousa długo czekał na odrobinę spokoju. Od początku kadencji, czyli marca 2020 r., raczej oddalał od siebie kibiców. Zaczął eliminacje mistrzostw świata od falstartu (4 punkty w trzech meczach). Razem z zespołem zawiódł na Euro 2020, gdzie Polska nie wyszła z grupy. Przełom nastąpił po wakacjach, gdy reprezentacja Polski wygrała dwa spotkania z Albanią (4:1 i 1:0) i zatrzymała Anglię (1:1). Przez ostatnie dwa miesiące czuliśmy stabilizację, a może nawet postęp drużyny. Kadra osiągnęła też mały sukces - zapewniła sobie miejsce w barażach o mundial w Katarze, o które było dość trudno. I w ostatnim meczu w tym roku Sousa wszystko zburzył.
Decyzje, które selekcjoner podjął przed meczem z Węgrami (1:2), da się wytłumaczyć. Sousa od początku swojej pracy z reprezentacją w szczególny sposób traktował Roberta Lewandowskiego. Kapitana drużyny odwiedził w Monachium zaraz po tym, gdy dostał pracę w PZPN. Rozmawiał z napastnikiem cztery godziny. Widział, że "Lewy" jest sfrustrowany swoją rolą w drużynie narodowej, chciał go zrozumieć i na nowo odkryć dla reprezentacji.
To mu się udało. Lewandowski znowu zaczął być w kadrze snajperem, w 11 meczach za kadencji Sousy strzelił 11 goli i cztery razy asystował. Gdy kibice i eksperci domagali się głowy Portugalczyka po mistrzostwach Europy, Lewandowski bronił trenera przy każdej okazji. - Brakuje nam już naprawdę niewiele. Ciągle się rozwijamy - przekonywał "Lewy".
ZOBACZ WIDEO: Lewandowski szczerze o Złotej Piłce. "Są w tym momencie ważniejsze rzeczy"
Relacja ich obu zmieniła się z biurowej, jaką kapitan miał z Jerzym Brzęczkiem, w partnerską. Gdy Lewandowski dostrzegł, że czuje się zmęczony, a zaraz wpadnie w kolejny ciąg meczów w Bayernie Monachium, poprosił selekcjonera o wolne. Sousa widząc, ile "Lewy" zrobił wcześniej dla kadry, i jak jest dla niej ważny nawet w meczach z europejskimi średniakami, wziął to na siebie. Wiedział, że niepowodzenie uderzy w niego, a mimo to poświęcił opinię na swój temat.
Nie przez przypadek "Lewy" dostał wolne w poniedziałek, a nie w spotkaniu z Andorą (4:1), czyli reprezentacją złożoną z półprofesjonalistów. Chodziło o to, by napastnik odpoczął pełny tydzień - bez obciążeń fizycznych, ale też mentalnych. By "nie rozgrywał" meczu w głowie, widząc go z boku, będąc w zawieszeniu, w oczekiwaniu na ewentualne wejście na boisko.
Bayern najbliższe mecze gra w piątek (w lidze z Augsburgiem) i we wtorek (w Lidze Mistrzów z Dynamem Kijów), a później kolejne i z tego powodu naszemu piłkarzowi trudno byłoby złapać świeżość. W tym sezonie Lewandowski opuścił tylko jeden mecz - na początku sierpnia w Pucharze Niemiec. Oczywiście, "Lewy" mógłby prosić o wolne w klubie, ale znając realia, wiedział, że raczej byłoby to niemożliwe. Zwłaszcza że bez niego na boisku i Bayern wpada w kłopoty.
Należy jednak przyznać uczciwie: z trzech meczów, które Lewandowski miał do rozegrania, na pewno mniej istotne były te w klubie - z szesnastym w lidze Augsburgiem i Dynamem, skoro Bayern ma już zapewniony awans z grupy Ligi Mistrzów.
Sousa lubi ryzyko i w tym przypadku przeszarżował. Przesunął wszystkie żetony na środek stołu i postawił na czerwone. Wyszedł z tego czarny poniedziałek dla polskiej reprezentacji.
Logika Sousy jest nieco sprzeczna. Te same argumenty, które mogą go bronić, wydają się dla trenera niekorzystne. Z jednej strony mówi, że wolał poświęcić mecz o stawkę, by młodzi gracze wynieśli z niego doświadczenie. Z drugiej, przecież ma ważny kontrakt z naszą federacją do marca 2022 roku i tylko dobre wyniki będą gwarantem przedłużenia tej umowy. Selekcjoner jest rozliczany za pracę tu i teraz. Aż trudno uwierzyć, że leży mu na sercu dobro naszej piłki, tym bardziej że polski zespół jest tylko przystankiem w jego karierze trenerskiej.
Sousa poszedł Lewandowskiemu na rękę, zaryzykował i chyba za bardzo uwierzył też w zmienników. Może jeden, dwóch graczy dopasowanych do kręgosłupa drużyny coś wnoszą, ale wymiana połowy składu burzy konstrukcję.
Okazuje się, że Krzysztof Piątek jest tym samym napastnikiem, co trzy lata temu po transferze do Genoi, z tym że nie strzela już goli. Mateusz Klich nagle staje się za wolny do rozegrania piłki, znika w ofensywie, a mówimy o graczu z Premier League. Piotr Zieliński musi mieć na boisku kilka oświetlonych boi, inaczej zanurza się pod wodą. Nie ma liderów, nawet ochotników. A jeżeli w obronie brakuje Kamila Glika, to nawet gdybyśmy mieli w polu karnym czterech "strażaków", ogień tylko się wznieci. Pozostali nie mają przekonania, co zrobić z wiadrem pełnym wody.
Pomysły Sousy nie były głupie. Były bardzo odważne i w złym momencie. Prawda, że w końcu zagramy bez Lewandowskiego w ważnym meczu (już tak było z Anglią na Wembley), że i tak wystąpimy w barażach, a żeby je przejść, najpewniej trzeba będzie wyeliminować mocnego rywala.
A w takim meczu liczyć się będą umiejętności i pomysł, niekoniecznie atmosfera trybun. Z Węgrami przegraliśmy w końcu u siebie, w "twierdzy", na oczach prawie 60 tysięcy ludzi.
Niewykluczone jednak, że tą szarżą zaprzepaściliśmy awans na mundial. Selekcjoner na własną prośbę pozbawił się atutów. Na pewno też mocno zaskoczył zarząd PZPN.
Trener chciał zrobić dwa kroki w przód, wrzucić na grill wszystko, co ma w lodówce i wszystkich nakarmić. Niestety się nie udało, rozżarzony brykiet rozsypał mu się na buty. Teraz Sousa na pewno nie będzie miał łatwej "prasy". Zrobił wszystko, by wkurzyć kibiców: przegrał, odstawił najlepszego gracza, a jeszcze może stracić szansę na rozstawienie w barażach.
Można pozazdrościć mu pewności siebie, ale nie pomógł sobie także konferencją prasową. Przekonanie selekcjonera, że "drugi raz zrobiłby tak samo", jest tylko wodą na młyn dla wszystkich kibicujących kadrze. Sousa lubi chyba, gdy pali mu się pod nogami, tylko po co wywoływać ciągle ten sam pożar.
Tak wygląda przeciętność. Kosztowna porażka z Węgrami
Zawinił przy golach. Paulo Sousa go chwali