Karierę, którą poza pamiętnym zwycięstwem w Lidze Mistrzów w barwach drużyny z Kielc (wówczas Vive Tauronu, dziś Industrii) zdobią trzy medale mistrzostw świata (srebrny z roku 2007 i dwa brązowe, z 2009 i 2015) oraz osiem tytułów mistrza Polski. W barwach reprezentacji Polski Jurecki zagrał prawie 200 meczów, wiele z nich na mistrzostwach świata, Europy i na igrzyskach olimpijskich - w tych ostatnich brał udział dwukrotnie, w 2008 i 2016 roku. Na arenie klubowej najdłużej reprezentował barwy klubu z Kielc i z nim związał się także, jako dyrektor sportowy, po pożegnaniu z boiskiem.
Czy decyzja o zakończeniu kariery była dla niego trudna? Jak wspomina sukcesy Biało-Czerwonych, które współtworzył? Dlaczego w piłce ręcznej 14 sekund to dużo czasu? Kiedy, występując w drużynie narodowej, miał ciarki na plecach? Co sprawiło, że w czasie Igrzysk Olimpijskich w Rio de Janeiro zalał się łzami. O tym Michał Jurecki mówi w rozmowie z WP SportoweFakty.
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Trudno było panu podjąć decyzję o zakończeniu kariery?
Michał Jurecki, 198-krotny reprezentant Polski w piłce ręcznej, trzykrotny medalista mistrzostw świata, dwukrotny uczestnik Igrzysk Olimpijskich: Bardzo trudno. To był chyba najtrudniejszy moment w całej karierze. Wiedziałem, że gram swój ostatni sezon, ale myślałem, że skończę go na boisku. Kontuzja spowodowała, że stało się inaczej. Kiedy podpisywałem rozwiązanie umowy z Azotami Puławy, emocje się we mnie kotłowały. Miałem świadomość, co oznacza mój podpis na tym dokumencie.
Po tym jak ogłosiłem, że kończę, przez kolejne dwa dni mój telefon nie przestawał dzwonić. Dzwonili dziennikarze, znajomi, rodzina. W moich mediach społecznościowych pojawiło się bardzo dużo komentarzy. Usłyszałem i przeczytałem mnóstwo miłych słów i podziękowań, które sprawiły, że robiło mi się ciepło na sercu. Dziękuję za nie i cieszę się, że jako zawodnik wielu ludziom dostarczyłem tylu wspaniałych przeżyć.
Pamięta pan ten moment, w którym postanowił, że czas skończyć z zawodowym graniem?
To nie był jeden moment. Nie było tak, że pewnego dnia obudziłem się rano i stwierdziłem: no dobra, kończę. Dojrzewałem do tej decyzji. Mam już swoje lata, widziałem, że zdrowie pozwala mi na coraz mniej. Porozmawiałem z najbliższymi, przede wszystkim z żoną i doszedłem do wniosku, że przyszedł czas, żeby się pożegnać. Nie chciałem dalej nadwyrężać swojego zdrowia. W życiu po sporcie też będę go potrzebował.
To sportowe życie w pańskim przypadku trwało ponad 20 lat, a złożyło się na nie wiele sukcesów, zarówno klubowych, jak i reprezentacyjnych, sporo trudnych chwil, mecze o niesamowitych scenariuszach, które przeszły do historii polskiego sportu. Gdyby ktoś szukał tematu na sportowy serial dokumentalny, znalazłby tu aż nadto materiału.
Każda impreza mistrzowska, w której brałem udział, każdy sukces z reprezentacją czy z klubem miał historię, której można by było poświęcić kilka odcinków takiego serialu. I każda z tych historii ma dziś miejsce w moim sercu. Kiedy jeszcze grałem, rzadko wracałem do tego, co było. Po sukcesie trochę poświętowałem, potem wkładałem puchar do kartonu i pracowałem na kolejne trofea. Mówiłem sobie, że czas na wspominanie przyjdzie wtedy, kiedy zakończę karierę. I właśnie ten czas przyszedł.
Wspominki należałoby chyba zacząć od srebrnego medalu mistrzostw świata w 2007 roku. To wtedy Polska pokochała swoją reprezentację piłkarzy ręcznych.
Ja byłem wtedy młodym zawodnikiem, dla którego każde powołanie do drużyny narodowej było nagrodą za dobrą pracę w klubie. Przed mistrzostwami miałem świadomość, że mamy bardzo mocną kadrę i mogę nie znaleźć się w drużynie Bogdana Wenty. Jednak selekcjoner na mnie postawił i mogłem odegrać swoją rolę w tym wyjątkowym dla polskiej piłki ręcznej turnieju.
Najbardziej z całych mistrzostw zapadł mi w pamięć półfinał z Danią. Jest druga połowa dogrywki, trener Wenta wprowadza mnie na boisko za Karola Bieleckiego, który grał super i rzucał bramki w najważniejszych momentach, ale kiedyś wreszcie musiał trochę odpocząć. Wszedłem i rzuciłem dwie ważne bramki, które pozwoliły nam oderwać się od Duńczyków i wygrać 36:33. Ten mecz, te gole w dogrywce są moją cegiełką dołożoną do sukcesu, który odnieśliśmy w tamtych mistrzostwach.
Rok później pojechaliście na igrzyska olimpijskie do Pekinu. Byliście dość mocni, żeby zdobyć medal, ale w ćwierćfinale szanse na podium odebrali wam Islandczycy.
Niestety. Wtedy skończyło się na piątym miejscu, a za drugim podejściem, w 2016 roku w Rio de Janeiro, na czwartym. Dwa razy było blisko tego najważniejszego medalu i dwa razy nie udało się.
Po Pekinie olimpijskie niepowodzenie powetowaliście sobie w kolejnych mistrzostwach świata. W 2009 roku wróciliście z Chorwacji z brązowymi medalami na szyjach, choć po słabym początku jedną nogą byliście już poza turniejem.
Nawet nie jedną nogą, już prawie dwiema nogami. Po dwóch porażkach w pierwszej fazie mistrzostw do drugiej rundy przeszliśmy bez żadnych punktów w dorobku, a dla drużyny, która zaczyna z zerem na koncie, awans do strefy medalowej jest niesamowicie trudny do wywalczenia. Musieliśmy wygrać wszystkie trzy swoje mecze i czekać na korzystne wyniki w kilku innych spotkaniach.
Wszystko ułożyło się tak, że o awansie do półfinału decydował nasz mecz z Norwegami, a w nim była ogromna dramaturgia. Na trzy minuty przed końcem rywale odskoczyli na trzy gole. Dogoniliśmy ich, doprowadziliśmy do remisu. Ale żeby awansować, musieliśmy wygrać. Na 14 sekund przed końcem, gdy to Norwegowie mieli piłkę, Bogdan Wenta wziął czas. A co było po nim, to już chyba wszyscy wiedzą, bo to jeden z najlepiej znanych momentów w całej historii polskiej piłki ręcznej. Artur Siódmiak przechwycił piłkę i rzutem przez całe boisko dał nam zwycięstwo. Zrobiliśmy coś, co było naszym znakiem firmowym - po dramatycznym meczu wygraliśmy jednym golem. Nie bez powodu mawiało się czasem: "Spokojnie i tak wygramy jedną".
Co do czasu, który wziął trener Wenta, do historii przeszły jego słowa, że macie dużo czasu, bo aż 14 sekund.
W piłce ręcznej to naprawdę jest dużo czasu. W tej dzisiejszej jeszcze więcej, niż wtedy, bo gra toczy się w bardzo szybkim tempie. Ale 14 lat temu to też było dużo. Wiedzieliśmy, że wystarczy jeden błąd rywali, jeden przechwyt i nagle to my będziemy atakować. I ten przechwyt nastąpił. A Artur Siódmiak zdobył gola na wagę półfinału.
Ponoć dzień później na treningu, kiedy próbował powtórzyć taki rzut, pudłował.
Tak było. Nie wyszły mu chyba pierwsze dwa rzuty.
Brązowy medal w Chorwacji miał dla was szczególne znaczenie właśnie z tego względu, że zanim go zdobyliście, byliście bardzo blisko pożegnania się z turniejem?
Przeszyliśmy wtedy drogę z piekła do nieba. Jak patrzę na nasze występy w wielkich turniejach, to zwykle potrzebowaliśmy czasu, żeby się rozkręcić. Pierwsze mecze nam nie wychodziły, ale jak już złapaliśmy swój rytm, byliśmy w stanie wygrać z każdym.
Jak odrobić jedenaście bramek straty w ciągu jednej połowy z tak silnym rywalem jak Szwecja? Drużyna, w której pan grał, zrobiła to w meczu ME 2012. Do przerwy było 9:20, skończyło się na 29:29. Jak się to robi?
Wychodzi się na boisko i się walczy. A walczyć to my potrafiliśmy. Kiedy tak wysoko przegrywasz, chcesz pokazać wszystkim dookoła i samemu sobie, że bez względu na wynik nie poddajesz się, że zawsze walczysz do końca i o każdą piłkę. Jeśli masz takie nastawienie, czasem uda się zrobić wielki "come back".
Trzeci pański medal mistrzostw świata to rok 2015. Z tamtego turnieju kibice najlepiej pamiętają chyba półfinał z Katarem, po którym byliście sfrustrowani i źli na arbitrów o gospodarskie sędziowanie, oraz mecz życia Michała Szyby w spotkaniu o brązowy medal z Hiszpanią.
Co do Kataru, to była wtedy duża frustracja. Ci, którzy widzieli tamten mecz, na pewno wiedzą dlaczego. A starcie o brąz z Hiszpanami? Śmialiśmy się z Michała, że tamtego dnia rzuciłby gola nawet z szatni. Czasami masz takie dni, kiedy czujesz, że możesz wszystko. W trakcie spotkania przegrywaliśmy różnicą kilku goli, ale dzięki świetnej grze Michała raz jeszcze sprawdziło się powiedzenie: "Spokojnie i tak wygramy jedną".
Kiedy pan miał w reprezentacji Polski taki mecz, w którym czuł, że może wszystko?
Na pewno mistrzostwa w Katarze były jednymi z lepszych w moim wykonaniu. W samym meczu z gospodarzami rzuciłem dziewięć goli, z czego sześć czy siedem w pierwszych dwudziestu minutach. Jednak przez to, że przegraliśmy, nie zapamiętałem go jako swojego wielkiego występu.
W czasie reprezentacyjnej kariery zagrał pan jeden wielki turniej przed polską publicznością - mistrzostwa Europy 2016.
Z tej imprezy zapamiętałem wspaniałych polskich kibiców i śpiewanego a capella "Mazurka Dąbrowskiego", który przyprawiał o ciarki. Kilka lat później jeden z norweskich zawodników mówił mi, że mecze naszej reprezentacji były wtedy wspaniałymi widowiskami, a kiedy słyszał polski hymn a capella, jego też przechodził dreszcz. Szkoda tylko, że mistrzostwa nie skończyły się dla nas happy-endem.
O ile w 2009 roku przeszliście drogę z piekła do nieba, o tyle w 2016 z nieba do piekła. Najpierw we wspaniałym stylu pokonaliście Francję, by kilka dni później przegrać z Chorwacją aż 23:37 i odpaść z rywalizacji.
Mogliśmy wtedy przegrać trzema czy czterema golami, a i tak byśmy awansowali do kolejnej fazy. A my przegraliśmy czternastoma. Chorwatom wpadało wszystko, nam nic. Pamiętam takie mecze, kiedy to nam wszystko wpadało, na przykład w MŚ 2009 z Danią. Przykro mi tylko, że nam nic nie wychodziło w kluczowym meczu mistrzostw przed własną publicznością. I choć byliśmy w dobrej formie, jednym nieudanym spotkaniem wszystko popsuliśmy.
Jednak większy ból, niż wtedy, czuł pan chyba kilka miesięcy później w czasie igrzysk w Rio de Janeiro. Gdy dowiedział się pan, że kontuzja, której doznał w meczu fazy grupowej z Egiptem, wyklucza pana z turnieju.
Tak, to bolało bardziej, bo z dalszej gry wykluczył mnie uraz, a nie sportowa walka. A byłem wtedy w wysokiej formie, cały sezon poprzedzający igrzyska miałem bardzo udany, chyba najlepszy w karierze. To właśnie wtedy w barwach zespołu z Kielc wygrałem Ligę Mistrzów, a do Rio jechałem z wielkimi nadziejami. Uraz stawu skokowego sprawił, że nie mogłem pomóc chłopakom w fazie pucharowej w walce o medale. Kiedy dowiedziałem się, że nie będę mógł wystąpić, zalałem się łzami. Potem mówiło się, że gdybym grał, na pewno sięgnęlibyśmy po medal, ale to było tylko gdybanie.
Bez pana na boisku polski zespół, wówczas pod wodzą Tałanta Dujszebajewa, w ćwierćfinale sprawił sporą niespodziankę wygrywając z Chorwacją.
A dlaczego niespodziankę? Niektórzy pewnie myśleli, że skoro pół roku wcześniej przegraliśmy u siebie z Chorwatami czternastoma golami, to teraz znów nie damy im rady. A my w mistrzostwach Europy zagraliśmy naprawdę słaby mecz, a po drugie tamto wysokie zwycięstwo mogło uśpić czujność Chorwatów. Ja byłem przekonany, że będziemy w stanie ich pokonać. I pokonaliśmy. Potem w półfinale zagraliśmy niezwykle dramatyczny mecz z Danią. Michał Daszek rzucił niezwykłego gola, który dał nam dogrywkę, ale happy-endu znów nie było. Ja w tych meczach fazy pucharowej grać nie mogłem, ale z całych sił wspierałem chłopaków, mobilizowałem ich, a kiedy trzeba było, to i opieprzyłem (śmiech).
Między Euro 2016, a igrzyskami w Rio był jeszcze wspomniany przez pana triumf w Lidze Mistrzów. Triumf po niesamowitej pogoni Vive Kielce za Veszprem w drugiej połowie meczu.
Ten sukces, "come back", jaki wtedy zrobiliśmy, to chyba największe zwycięstwo w całej mojej karierze. Na 13 minut przed końcem drugiej połowy przegrywaliśmy różnicą dziewięciu goli, ale zdołaliśmy doprowadzić do remisu. Potem dogrywka, rzuty karne. To był chyba jeden z najlepszych meczów w historii piłki ręcznej. Było wiele meczów z ogromną dramaturgią, ale takiego finału Ligi Mistrzów nie było. I nie sądzę, że podobny scenariusz się powtórzy. Zawodnicy Veszprem mogli wtedy myśleć, że już mają zwycięstwo, że puchar jest ich. Sam przegrywałem ważne mecze, w których mój zespół prowadził różnicą kilku goli, ale nie wiem jak czuje się ktoś, kto stracił dziewięciobramkową przewagę w finale Ligi Mistrzów. Nie chciałbym być po tamtym spotkaniu w skórze naszych przeciwników.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: film obejrzało pół miliona osób. Gwiazdor Realu zachwycił
Grę w reprezentacji Polski zakończył pan w 2017 roku. Był pan doświadczonym graczem ale na pewno nie starym, miał pan 33 lata. Dlaczego uznał pan wtedy, że już wystarczy?
Zagrałem wiele sezonów, które miały bardzo dużą intensywność. W jednym roku występowałem w polskiej lidze, Lidze Mistrzów i reprezentacji. Co styczeń grałem mistrzostwa Europy albo świata. Takie sezony mocno dają w kość. Kiedy doszedłem do wniosku, że było ich już wystarczająco dużo, postanowiłem podziękować. Zdrowia starczyło mi jeszcze na sześć lat grania w klubie.
Myśli pan, że gdyby kontynuował reprezentacyjną karierę, starczyłoby go na mniej?
Jestem przekonany, że tak.
Kiedy obserwował pan młodszych kolegów grających dla Polski, nie myślał pan o tym, żeby wrócić i pomóc im jeszcze choćby przez jeden sezon?
Takie myśli były, ale trzymałem się swojej decyzji. Wiedziałem, że w moim wieku będzie mi ciężko utrzymać na wielu frontach poziom, który mnie samego zadowoli. Nie chciałem grać w reprezentacji i nie czuć, że jestem dla niej wartościowym zawodnikiem.
Miał pan ostatnio trochę czasu na swoje hobby?
Dużo się ostatnio w moim życiu działo, dlatego żeby uspokoić emocje, niedawno wybrałem się na dwudniową wyprawę wędkarską na łowisko Strong Carp Lake niedaleko Sochaczewa. I wyciągnąłem z wody 16-kilogramowego karpia.
Do pana rekordu trochę jednak zabrakło.
Największy karp, jakiego złowiłem, ważył prawie 28 kilogramów. Mam jednak nadzieję, że kiedyś uda mi się złapać rybę z trójką z przodu.
Nowej pracy nie musiał pan długo szukać. Został pan dyrektorem sportowym Industrii Kielce.
Bardzo się cieszę, że mogę pracować w tak wspaniałym klubie, z którym świętowałem wiele sukcesów. W tej nowej roli chciałbym się jakoś przyczynić do rozwoju piłki ręcznej w Polsce. Mam nadzieję, że chociaż trochę pomogę w powrocie reprezentacji Polski na salony.
Będzie pan szukał nowego Michała Jureckiego?
Od tego teraz jestem, żeby szukać utalentowanych graczy. Chcielibyśmy, żeby w Kielcach występowało jak najwięcej Polaków, ale do znalezienia czy wychowania graczy na odpowiednim poziomie, potrzeba czasu. Szkolenie piłkarzy ręcznych w Polsce stoi jednak na coraz lepszym poziomie i liczę na to, że za kilka lat zobaczymy efekty pracy Szkół Mistrzostwa Sportowego i innych ośrodków, które szlifują diamenty naszego szczypiorniaka.
Czytaj także:
Oficjalnie: Michał Jurecki ma nową pracę
Michał Jurecki wspomina najgorszy moment. "Rozkleiłem się pod prysznicem"