Odwiedził mnie najważniejszy człowiek, którego w swojej karierze spotkałem - rozmowa z Bogdanem Wentą

Dla Bogdana Wenty mecz w Gdańsku nie był jedynie 13 zwycięstwem z rzędu. Była to także podróż sentymentalna, gdyż spotkał się z człowiekiem, który nauczył go gry w piłkę ręczną. O tym, a także o innych sprawach opowiedział w wywiadzie specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl.

Michał Gałęzewski: Kolejny mecz Vive, kolejne planowe zwycięstwo...

Bogdan Wenta: Tym razem byłem trochę zdenerwowany, bo odwiedził mnie najważniejszy człowiek, którego w swojej karierze spotkałem, pan Stanisław Steinke. Trener, obrotowy reprezentacji Polski. Cieszę się, że mogliśmy się spotkać. Umówiliśmy się na dzisiaj przez telefon i było to dla mnie wyzwanie. Przyszedł mój nauczyciel! Nie zapominam o profesorze Wallerandzie ze Szkoły Budowy Okrętów, ale gdyby nie trener Steinke, to skończyłaby się moja kariera dużo wcześniej. Mogę szczerze powiedzieć że jestem dumny, że spotkałem takiego człowieka wiele lat temu i przekonał innych, że coś z tego Wentyla będzie (śmiech, dop.red.).

Brakuje chyba takich ludzi jak on w Gdańsku, bo ludzi, którzy poświęcają się piłce ręcznej w niedawnej przecież stolicy tego sportu zbyt wielu nie ma...

- Był to trener i reprezentant Polski. Wiem jak zmuszał, ale wiem też jak stał za mną i gdy wielu nie wierzyło, on wierzył. Tego nigdy się nie zapomina. Przed meczem rozmawiałem z Danielem Waszkiewiczem i mówiłem mu, że mecz będzie dla mnie wyzwaniem, gdyż mój nauczyciel przychodzi.

Pańscy zawodnicy prowadzili już 5:0. Potem było 8:3 i... Gdańsk zaczął grać.

- W mojej ocenie Gdańsk gra podobnym stylem do nas. Patrząc pozycjami i siłą uderzenia bez wątpienia się różnimy. Nasze aspiracje sięgają dużo wyżej, co widać po grze Lidze Mistrzów. Z drugiej strony nie zapominajmy, że istnieje coś takiego jak sfera psychiki. W ciągu dwóch ostatnich lat Vive, również pod moim kierunkiem przegrało w Gdańsku. Rozpoczęliśmy spotkanie bardzo dobrze, później poszliśmy za ciosem. Gdańsk grał dosyć luźno i nie miał obciążenia. Nawet przy wyniku końcowym było czuć odgłosy zadowolenia z trybun, że zespół walczył. Mamy trochę więcej argumentów w tej chwili bo nie zapominajmy, że Daniel gra osłabionym zespołem bez Masiaka, Sokołowskiego i prawoskrzydłowego. Byli to zawodnicy bardzo istotni w jego schemacie. W tej chwili większy ciężar pada na innych lub na młodych, którzy wchodzą, a kilku gra z kontuzjami. Wierzę w to, że podołają tym obciążeniom i w przyszłym roku znowu spotkamy się w Ekstraklasie, bo zawsze chętnie przyjeżdżam do Gdańska. Wiem jednak też, że nigdy nie jest łatwo.

Zespół Vive zawsze przyciąga tak liczną publiczność na każdą halę?

- Tutaj nie była pełna hala, ale rzeczywiście tak się dzieje. Tak się złożyło, że według naszych danych w Lidze Mistrzów jesteśmy na trzecim miejscu pod względem frekwencji. Jest to na pewno duży krok i fajnie, że tak się dzieje. Oby tak było we wszystkich polskich halach, nie tylko w Kielcach, czy w Płocku. Oby te obiekty były jak największe i jak najbardziej zapełnione.

Zawsze gdzie gracie, nie ważne w jakim mieście, i tak przychodzi jak na dane warunki ponadprzeciętna liczba widzów. Widać więc, że głód dobrej piłki ręcznej, jaką niewątpliwie prezentujecie, jest wszędzie...

- Oczywiście, że tak. Było widać też po mnie, że będąc w Gdańsku i grając przeciwko Danielowi, którego znam tyle czasu, jest to wyzwanie. Wiem jak jego chłopcy pracują i że muszą pracować dużo więcej, aby osiągnąć swoje cele. My mamy inne możliwości. Jest nam łatwiej, gdyż wyzwania są trudniejsze. Takie mecze są ciekawe. Dla mnie jest to powrót do korzeni i do miejsc, z którymi jestem związany. Na pewno nie jest to ta hala, ale hale Gedanii przy Kościuszki, przy Kołobrzeskiej, czy potem na Elbląskiej. Cieszę się, że ludzie o mnie tu pamiętają. To jest przyjemne, ale trzeba pamiętać o obowiązkach. Tym obowiązkiem jest to, aby zespół wygrał. Tym razem nam się to udało, w zeszłym roku przegraliśmy po walce i przegraliśmy zasłużenie.

Jeśli chodzi o gdańską drużynę, to chyba przede wszystkim Michał Wysokiński dał znak do ataków i grał bardzo dobrze...

- Ogólnie cały zespół z Gdańska grał spokojnie i na luzie. Powiedziałem chłopakom w szatni, że my jesteśmy faworytem i dla rywali to wyzwanie jest łatwe do przyjęcia. Grali oni szybko, sprawiali nam często kłopoty, bo to my musieliśmy udowodnić, że jesteśmy lepsi. Wynik końcowy przerasta jednak to, co przez 60 minut działo się na boisku.

Pod koniec pierwszej połowy, gdy Vive prowadziło zaledwie jednym punktem, wziął pan czas...

- Wziąłem go dlatego, bo uważałem, że chcieliśmy grać za szybko. To Gdańsk preferuje szybką grę, bo to szansa na bieganie do przodu. Widać, że walczyli o każdą piłkę. Są to chłopcy wybiegani. Nie można grać takim stylem, jaki preferuje przeciwnik. Trzeba narzucić schemat, który powoduje, że wybija się go z rytmu. Udało się to nam szczególnie w początkowej fazie drugiej połowy. Później była kontrola wyniku i na końcu udało nam się odjechać. Często takie spotkania się zdarzają, gdzie wynik nie odzwierciedla do końca tego, co przeciwnik zrobił.

Gracie często mecze, lub ich części na wyrównanym poziomie, ale czy mimo wszystko Vive nie marnuje się trochę w polskiej lidze?

- To nie jest pytanie do mnie. Chodzi o to, aby liga była najsilniejsza. Trzeba zacząć działać w tym kierunku i trzeba pamiętać, że Ekstraklasa składa się z 12 zespołów. Aby wartość tytułu była jak najwyższa, liga musi być wyrównana. Trzeba więc pomagać, znaleźć odpowiedni system. Wiemy, że taki zespół jak AZS ma spore problemy. Nie można się cieszyć, że wygrywamy tak, jak ostatnio z Lubinem (42:24, dop.red.). Wolałbym, aby wygrane były różnicą jednej bramki, bo wtedy zdobywa się większe doświadczenie. Jeżeli pewnego dnia nam ktoś postawi warunki, to będzie to dla nas inna sytuacja. W meczu z Gdańskiem były momenty, gdy był wynik na styk i walka. W tym momencie zbiera się najlepsze doświadczenia. O to chodzi, żeby liga była jak najbardziej wyrównana. Związek musi wymyślić plan, aby kluby chcące pracować, mogły to robić.

Na co zespół Vive stać w rozgrywkach międzynarodowych?

- We wrześniu graliśmy eliminacje. Gdyby ktoś powiedział, że w listopadzie będę w Gdańsku wygrywał 9 punktami po przegranej w zeszłym roku i będę miał 9 punktów w naszej grupie Ligi Mistrzów, to nie uwierzyłbym w to sam. Gramy o zwycięstwa, ale teraz jesteśmy teoretycznie w szesnastce najlepszych zespołów w Europie. To na pewno krok po wielu latach, ale z drugiej strony większe wyzwania. Zawodnicy zaczynają kalkulować na kogo trafić w przyszłej rundzie i jest podtekst o walkę wyżej. Jest to możliwe, ale nie zapominajmy, że w naszej grupie też każdy przeciwnik może nas pokonać.

Komentarze (0)