Michał Gałęzewski: W niedzielnym meczu sprawiliście lekką niespodziankę, bo wygraliście spotkanie z wyżej notowanym zespołem ze Słupska...
Ireneusz Rudkowski: Myślę, że to nie była niespodzianka. To są dwa wyrównane zespoły. W Słupsku przegraliśmy dwoma bramkami i tutaj każdy wynik był możliwy. Raczej w tym meczu nie było faworyta.
Pański zespół bardzo fajnie grał w szczególności w pierwszej połowie, w której zawodniczki wyglądały na bardzo skoncentrowane. Nie można tego powiedzieć jednak o początku drugiej połowy, w której momentalnie straciliście trzybramkową przewagę i Słupsk zaczął nawet prowadzić...
- Tak to jest. Może dziewczyny za bardzo się rozluźniły i uwierzyły, że łatwo wygrają mecz? Przewaga dwóch bramek, to nie jest jeszcze wygrana. Trzeba jednak pamiętać, że gra zespołowa w ciągu 60 minut składa się zarówno z lepszych fragmentów, jak i z gorszych. Akurat był to gorszy fragment i zawodniczki ze Słupska wyszły nawet przez chwilę na prowadzenie. Mnie jednak cieszy to, że w końcówce potrafiliśmy się odbudować i ostatecznie wygrać spotkanie.
Cały czas mieliście lekką przewagę chyba przede wszystkim dzięki Milenie Malich, która tym razem naprawdę celnie rzucała...
- Po raz pierwszy zdobyła ona dwucyfrową ilość punktów i cieszę się, że Milena dobrze zagrała. Jest to zawodniczka przyszłościowa, z dużym potencjałem i zapewne ona też się cieszy, że wyszedł jej ten mecz. Zdobyła dziesięć bramek w ataku, ale dobrze zagrała też w obronie i też mnie to bardzo cieszy. Założenie było takie, aby zagrać przede wszystkim dobrze w defensywie. Co prawda Milena popełniła także kilka poważnych błędów, ale wszyscy się cieszymy, że robi postęp i idzie do przodu.
Wierzył pan w to że wygracie w momencie, w którym zespół ze Słupska zaczął dominować na boisku?
- Taki jest nasz zawód, że gdybym nie wierzył, to musiałbym pojechać do domu w trakcie meczu. Wierzymy do końca, gramy w każdym meczu do końca i ani przez moment nie straciłem wiary w zwycięstwo.
Można powiedzieć, że tym zwycięstwem zespół ugruntował swoją pozycję w lidze. Dół tabeli wam nie grozi, na miejsce wyższe, niż 2-3 chyba też nie ma co liczyć...
- Nie wiem, czy wyrażenie ugruntował, to dobre sformułowanie. Nigdy nie byliśmy uznani jako spadkowicz. Szkoda przede wszystkim przegranego meczu z Warszawą. Trzeba jednak pamiętać, że są jeszcze mecze, poza tym komuś się może potknąć noga. Został między innymi mecz z Tczewem i wszystko w nim może się zdarzyć. Pamiętajmy jednak, że mamy aktualnie inną rolę, inne zadania. Mnie cieszy to, że wygrywamy z zespołem, z którym przegraliśmy w pierwszej rundzie. Robimy postęp i to dla mnie - jako trenera - jest najważniejsze.
Swoją rolę w zwycięstwie odegrała także zapewne dłuższa ławka. W drużynie ze Słupska tylko osiem zawodniczek z pola przyjechało do Gdańska.
- Dłuższa ławka jest wtedy, kiedy rzeczywiście się z niej korzysta. Wyjście zawodniczek było w niedzielnym spotkaniu dosyć ograniczone. Niestety Ania Rostankowska jest bardzo chora. Próbowała grać, ale źle się czuła. Mimo choroby zdobyła dwie bardzo ważne bramki. Jej ambicja nie pozwoliła na siedzenie na ławce. Było jednak widać, że zagrała dużo słabiej, niż normalnie.
Jak by pan ocenił sytuację z przedostatniej minuty, kiedy to Natalia Brzezińska w kontrataku zderzyła się z Iwoną Łoś, a sędzia zagwizdał jej faul?
- Sędziowie w ogóle mieli słabszy dzień. Jeżeli chodzi o tę sytuację, to jej ocena jest bardzo subiektywna. Jest to zawodniczka mojego zespołu i oceniam to w taki, a nie w inny sposób. Gdyby w tej sytuacji bramkarka stała w miejscu i nie zaatakowała, to przyznałbym rację sędziemu. Gdyby jednak stała w miejscu, to nie byłoby takich konsekwencji, że moja zawodniczka straciła przytomność. Proszę zwrócić uwagę, że w meczu w Słupsku też się kilka razy tak zdarzyło. Ta bramkarka gra bardzo niebezpiecznie. Myślę, że powinien wejść przepis zabraniający bramkarce wychodzić z bramki.
Pod koniec meczu było sporo kar i spotkanie się sporo zaostrzyło...
- Zaostrzyło się dlatego, bo każdemu zespołowi zależało na wygranej. Dwie kary były podyktowane może zbyt pochopnie, gdybym ja był sędzią, to bym ich nie zagwizdał. Wiadomo jednak, że chodzi tu o mój zespół. To jest mecz, oba zespoły chciały wygrać, mecz się zaostrzył i były kary. Nie ma co tego szerzej komentować.
Czeka was teraz przerwa świąteczna...
- Tak, czeka nas przerwa. Najbliższy mecz z Kwidzynem zostanie przełożony najprawdopodobniej na jeszcze dalszy termin na prośbę Kwidzyna. W tym zespole grają juniorki i w związku z tym występują w dwóch kategoriach i proszą o pomoc. Dla mnie nie jest to problem, bo w takiej samej sytuacji znaleźliśmy się w zeszłym roku, wtedy jednak nikt się nie zgodził na przełożenie meczu podczas finałów Mistrzostw Polski Juniorek i musieliśmy podczas tych finałów jeździć na mecze. MTS, jest to zespół rozwojowy i trzeba im pomóc w tym, żeby grały i w juniorkach i rozgrywały się.
Jak wygląda sprawa rozgrywek juniorskich w AZS-ie? Czy to jest prowadzone tak dobrze, jak w poprzednich latach?
- Tak. Paweł Mielczewski, który ze mną współpracuje jest również trenerem juniorek młodszych. Do tego są panie Grażyna Szudzińska i Monika Zawadzka. Mamy naprawdę fajną, młodą kadrę, która znakomicie pracuje z dziewczynami. Juniorkom starszym co prawda idzie trochę gorzej, ale juniorki młodsze uczestnicząc w tych rozgrywkach mają szansę się ograć i na tym nam przede wszystkim zależy. Najbliższy mecz juniorek młodszych z Conradem zadecyduje, czy będziemy w dwójce najlepszych drużyn Pomorza. Młodzież mamy, pracujemy dobrze i zapowiada się to całkiem ciekawie.
A co pan powie o aktualnej współpracy z klubem z Gdyni? Wspólne treningi są dobre dla zespołu?
- Oczywiście, że tak. Wspólnie trenowaliśmy w momencie, w którym była kadra Polski. U nas nie było trzech zawodniczek, w Łączpolu również zawodniczki wyjechały. Tą współpracę sobie bardzo cenię i jest to bardzo dobre rozwiązanie dla moich podopiecznych. Sam trening jest dużą motywacją i wyzwaniem, bo chcą się pokazać przed zespołem Ekstraklasy. We wtorek będziemy grać sparing z Łączpolem. Całą współpracę oceniam bardzo pozytywnie.