Dla niemieckiego biathlonisty to pierwszy indywidualny medal igrzysk olimpijskich. W Soczi sięgnął po srebro w sztafecie. Niedzielny wynik jest dla 30-latka oczywiście najważniejszym trofeum w karierze, chociaż był już mistrzem świata w 2011 roku, również w sprincie. Nic nie wskazywało na to, że Arnd Peiffer sięgnie po złoto w Pjongczangu. Tym bardziej, że w dniu startu ciążyło na nim jakieś fatum.
- Nie czułem się najlepiej. Rano poszedłem biegać, a później chciałem wykonać próbne strzelanie. Kiedy dotarłem na stadion, okazało się, że zapomniałem zabrać kluczy do magazynu broni - powiedział Niemiec.
Gdy wydawało się, że dzień nie może być dla 30-latka gorszy, ten mocno poturbował się kilka godzin później. - Po południu prawie spadłem ze schodów w domku smarowaczy nart. Przy tej sytuacji uderzyłem się mocno w łokieć, który piekielnie boli mnie do teraz. Potem złamała mi się jeszcze część od zamka broni. Pomyślałem, że to dobry dzień, wszystko idzie jak należy - żartował Peiffer po zdobyciu złota.
Złoto Peiffera to jedna z największych niespodzianek tych igrzysk olimpijskich. Niemiec strzelał bezbłędnie i wykorzystał potknięcia rywali, którzy nie radzili sobie z mocnym wiatrem. - Fourcade i Boe dominowali cały sezon. Są najlepsi na trasie biegowej, jak i na strzelnicy. Oczywiście, że nie spodziewałem się, że będę przed nimi - dodał Peiffer.
ZOBACZ WIDEO Przemysław Babiarz: Sobotni konkurs był jak zimne piekło. Jestem pełen szacunku i współczucia dla skoczków